Za darmo

Gucio zaczarowany

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

VIII. Gucio odpoczywa u tkacza pustelnika

Gdy grobarze po skończonym pogrzebie odeszli, Gucio wstrząśnięty głęboko widokiem, jaki miał niedawno przed oczyma, pozostał z niewesołymi myślami o śmierci i znikomości życia, o biednym śpiewaku śpiącym teraz cicho w mogile i zapytywał sam siebie, czy istotnie oprócz kilku piórek na ścieżce nic więcej po nim nie pozostało? O nie! Kto słuchał jego pieśni natchnionych, ten nie zapomni wrażenia, jakiego doznał, i zachowa w sercu życzliwe o nim wspomnienie. On sam czuł to po sobie.

Tu zaczął się zastanawiać, co by też to było, gdyby on umarł. Mateczka rozchorowałaby się ze zmartwienia, siostrzyczka i ojciec płakaliby bardzo, nawet słudzy żałowaliby go, bo szczerze lubili panicza. Ale po pogrzebie każdy by sobie pomyślał: „ten chłopiec tak martwił rodziców swoim lenistwem, że lepiej, iż go Bóg zabrał. Świat i tak nie miałby z niego żadnego pożytku”.

Zapłakał nad sobą.

Ale trudno jest wytrwać długo w myślach posępnych, gdy słońce świeci jasno, niebo jest pogodne, a usposobienie pokutnika z natury żywe. Toteż Gucio otrząsnął się prędko z przykrych wrażeń. Przypomniała mu się owa księżniczka Joasia, o której mówili mu wszyscy, wróbelek, muszka i grobarz. Ciekawy był ją poznać i dowiedzieć się od niej samej o jej losach. Gdyby wiedział, gdzie jej szukać, poszedłby prosto do niej. Ona tam pewnie biedaczka bardzo jest nieszczęśliwa, nieszczęśliwsza jeszcze od niego. On przynajmniej jest swobodny, robi co chce; a ją pewnie pszczoły pędzą do pracy od rana do nocy, dokuczają, łają, kolą żądłami i może nawet jeść nie dają. Biedna, biedna księżniczka! Może ona potrzebuje opieki i pomocy mężczyzny, może oczekuje wybawiciela!

Gucio czytał i słyszał nieraz o królewiczach wybawiających zaklęte księżniczki; czemu więc nie miałby jej wybawić albo przynajmniej los jej złagodzić? Nie był wprawdzie królewiczem, ale miał serce tkliwe na niedolę bliźniego i duży zapas rycerskiego zapału. Jak ją wybawić, nie wiedział i nawet nie próbował łamać nad tym sobie głowy. Alboż ów rybak z baśni czarodziejskiej, co złowił rybkę złotą, albo ów pasterz, co szedł na koniec świata dla odszukania jabłoni rodzącej złote jabłka, widzieli, jak zdobyć swoje skarby? Czy się choć trochę namyślali? Gdzie tam! Szli w drogę śmiało i pokonawszy tysiączne przeszkody i niebezpieczeństwa z pomocą bożą, zawsze dochodzili do celu. O tym, że dla małego owadka każde przedsięwzięcie musi być trudniejsze, niż było dla rybaka i pasterza – oraz że wybawiciel sam potrzebował wybawienia – rycerski nasz bohater nawet nie pomyślał. W drogę więc, w drogę! Pasieka mieści się w części ogrodu stykającej się z lasem. Gdyby zbłądził, to przecież spotka w podróży kogoś, co mu wskaże, w którą udać się stronę.

Widząc, jak ptaszki bujały, to wznosząc się, to opuszczając z pełną wdzięku swobodą, zapragnął odbyć podróż na skrzydłach i wzbił się w powietrze, kierując się ku lasowi. Już się trochę oswoił ze swym przyrządem do latania i nauczył sterować, zapatrując się na inne owady. Jak rybka pływająca ponad dnem rzeczki wysłanym kamyczkami i porostami, tak on unosił się nad kwiatami i krzakami, nad miejscami, które wczoraj jeszcze przebiegał jako chłopczyk. Poznawał ścieżki, drzewa, gąszcze, tylko dziwna rzecz, nie mógł zgadnąć, w której stronie jest dwór. Ilekroć mu się zdawało, że trafiła na ślad, zawsze zbłądził. Nie mogąc widzieć nikogo ze swych ukochanych, pragnął z daleka chociaż spojrzeć na dom, w którym żyli. Zdawało mu się, że gdyby się przekonał, że dom stoi na miejscu tak jak dawniej, byłoby mu lżej. Ale widać Bóg chciał go ukarać, bo odmówił mu tej pociechy.

Długo tak bujał, kąpiąc się z rozkoszą w cieple promieni słońca. Jazda powietrzna sprawiała mu więcej przyjemności niż niegdyś bujanie na huśtawce, która to zabawa była mu ulubioną.

Ale po półgodzinnej podróży spostrzegł, że jakoś nie zbliża się do celu. Ogród się w dwójnasób powiększył, że ani sposób się z niego wydostać; lasu ani widać, a skrzydełka już się zmęczyły i chcąc nie chcąc trzeba popasać46.

Zniechęcony usiadł pod drzewem na liściu łopianu, przemyśliwając, kogo by o dalszą drogę spytać, gdy nagle ujrzał z najniższej gałęzi drzewa spuszczającego się pająka.

Ciało jego okrągławe, ciemne, upstrzone było białymi kropkami ułożonymi na grzbiecie w kształt krzyża – a głowa zrośnięta cienką szyjką z gorsetem, opatrzona była czterema parami nóg przytwierdzonych do piersi. Lina, na której wisiał, przymocowana do gałęzi, przedłużała się tak szybko, jak gdyby pająk z kłębka ją odwijał. Nie było tam jednakże żadnego kłębka, ale coś ciekawszego, więcej zadziwiającego: pająk miał na końcu ciała kilka drobnych gruczołków, z których sączyła się jakaś lepka materia i w mgnieniu oka tężała na cieniutkie, ledwie dające się dojrzeć włókienka. Pająk, za pomocą nóg opatrzonych na końcach małymi grzebyczkami, zlepiał te włókienka w jedną niteczkę niby biegła prządka snująca swoją przędzę. Nitka ta przedłużająca się ciągle, a więcej jeszcze pyszczek zwierzątka zakończony ostrymi szponami i osiem okropnych oczu patrzących uporczywie w naszego podróżnego napełniły go niemałą obawą i gdyby nie ciekawość przykuwająca go do miejsca uciekłby niezawodnie.

Gdy już dzieliła ich mała tylko odległość, pająk wyciągnął ku niemu jedną z przednich łap, opatrzoną mocnym, ostro zakończonym haczykiem, i zrobił taki ruch, jakby się gotował do skoku. Gucio zerwał się, zatoczył krąg w powietrzu i usiadł na drugim liściu, a pająk cofnął się, mruknąwszy z niezadowoleniem:

– Do licha! Myślałem, że to zwyczajna mucha, a to człowiek pokutujący: i śniadanie przepadło! Czego tu chcesz, chłopcze? Czy masz do mnie jaki interes? Może się chcesz nauczyć robić siatkę?

– O nie – odpowiedział Gucio, patrząc nań z nieukrywanym wstrętem – idę do królestwa pszczół i zabłądziłem. Czy pan nie mógłby mi wskazać drogi?

– I owszem. Idź prosto przed siebie, a potem weź się na prawo47: zobaczysz tam duże miasto, które ludzie nazywają pasieką. Domy w nim wysokie a wąskie, podobne do wież z dachami spadzistymi. Była tu u mnie stamtąd przed godziną księżniczka Joasia, która służy u królowej za popychadło, i płakała bardzo z tęsknoty za matką.

– Płakała? – pochwycił Gucio ze współczuciem – biedna! Ja idę właśnie do niej. Bądź pan zdrów.

– Zaczekajże – wołał pająk – nie spiesz się tak bardzo, bo i tak nie zastaniesz jej teraz. Królowa wysłała ją po jakiś osobliwy pyłek z kwiatów wodnych, a to jest daleko. Będziesz miał jeszcze dosyć czasu. Chodź, zobaczysz tymczasem moją siatkę!

Gucio zgodził się, acz niechętnie, na obejrzenie warsztatu pająka. Bądź co bądź była to rzecz ciekawa i warta widzenia. Siatka rozpościerała się pomiędzy dwiema gałęziami, w kształcie koła, w którym nitki promieniste rozchodziły się w równych odstępach od środka. Gucio podziwiał doskonale zachowane wymiary i nieporównaną sztukę w urządzaniu tkanki.

– Bardzo to piękny i delikatny wyrób – powiedział nareszcie – ale szkoda, że nie przyda się nikomu na nic, chyba tylko dla pana samego jako sidła do łapania tych biednych muszek, które tu widzę uwikłane i już nieżywe. Cóż z tego, że wiedziesz żywot pracowity, kiedy dla nikogo więcej nieużyteczny. Czy nie byłoby lepiej, żebyś sobie próżnował?

– Mylisz się, chłopcze. Pajęczyna zmieszana z chlebem od wieków używana jest do tamowania krwi. Ale nie na tym koniec: próbowano z niej wyrabiać pończochy i rękawiczki, a Ludwik XVI, król Francji, kazał z niej nawet dla siebie utkać suknię. Wprawdzie rzucił ją wkrótce, narzekając, że się prędko podarła, ale to tylko dlatego, że nie wynaleziono jeszcze sposobu nadania pajęczynie trwałości. Kiedyś to przyjdzie. My tymczasem nie ustajemy w pracy i czekamy cierpliwie. Ty, chłopcze, jesteś czymś więcej ode mnie, bo jako człowiek masz pod ręką tysiące sposobów stania się użytecznym, a czy w swym życiu zrobiłeś coś lepszego od pajęczyny?

Gucio nie znalazł na razie odpowiedzi: mocno pomieszany pożegnał pająka i spiesznie się oddalił.

Na zakręcie ścieżki ukazał się stary ogrodnik Maciej w swoim wielkim słomianym kapeluszu z obszarpanymi brzegami i w granatowym płóciennym spencerku48, spod którego wyglądała koszula. Co dzień regularnie o tej porze poczciwy staruszek szedł do stawu, nabierał mętnej wody w blaszaną konewkę i podlewał kwiaty i krzewy delikatniejsze. Gucio na widok swego dobrego przyjaciela zerwał się i poleciał ku niemu.

– Dobry, kochany Macieju – wołał, krążąc koło jego kapelusza – ty mnie poznasz, ty odgadniesz w małej muszce swojego panicza i powiesz mi, czy w domu wszyscy zdrowi i czy się bardzo martwią, żem im zginął?

Maciej przystanął na chwilę, postawił konewkę na ziemi, zdjął kapelusz i jął się nim od natrętnej muchy opędzać, co brzęcząc głośno, latała mu ciągle koło ucha.

 

– A to ci uparte stworzenie! – rzekł nareszcie zniecierpliwiony i otworzywszy swoją żylastą dłoń tak nią machnął w powietrzu, że o mało nie zabił panicza.

Gucio z boleścią uciekł.

– Nie poznał mnie – mówił do siebie z płaczem – nie poznał, a ja go tak kochałem!…

I spoglądając wzrokiem pełnym wyrzutu za ogrodnikiem, który krok za krokiem postępując, podlewał dalej kwiaty, czuł do niego żal głęboki, że z takim spokojem wypełniał swoje codzienne zatrudnienie, zamiast się troskać o panicza, zamiast go szukać i wołać na wszystkie strony.

„Gdyby Helusia zginęła, to by jej szukał – myślał, czując że brzydkie uczucie zazdrości ściska mu serce. – Ona go nauczyła czytać…”

Gorzko mu było w sercu i gorzko w ustach; widok wody spadającej rzęsistym deszczem na kwiaty z koneweczki obudził w nim pragnienie. W powojach błękitnych rosnących nad brzegami trawników pełno było tego deszczu. Gucio usiadł na jednym kwiatku, ale zaledwie zajrzał do kielicha, odeszła go wszelka ochota do picia.

W wodzie roiły się miliony istot potwornych, do węży podobnych; u wielu z nich drobniutkie włoski, niby kolce pokrywające jeża, zastępowały płetwy rybie przy odbywaniu ruchów. Węże te wiły się z niesłychaną szybkością, uganiały za mniejszymi od siebie istotkami kształtu kulistego i staczały z nimi walki tak zacięte, że trudno było odróżnić napastnika od napastowanego. Walki kończyły się pożeraniem.

– Kto by pomyślał, że w kropli wody mogą się dziać tak straszne rzeczy! – mówił do siebie Gucio, który patrzył na to ze zgrozą. Chciał się oddalić co prędzej, bo miękkie miał serce, ale niezwykłość widowiska przykuwała go do miejsca.

Zwierzątka były różnej wielkości i kształtów tak niezwyczajnych i dziwacznych, że nie tylko spotkać, ale wymyślić coś podobnego byłoby trudno. Jedno zwłaszcza, całe zielone z czerwonym oczkiem na przodzie ciała, zmieniało bezustannie swoją postać, to kurcząc się, to rozszerzając. Inne znów nadmiernie szerokie, z głową pokrytą włosami, podobne były do ryb, inne do woreczków i roślin mających pączki kwiatowe – a inne jeszcze wyrzucały z siebie kuleczki, które zrazu nieruchomo pływające po pewnym czasie zaczynały się ruszać jak żywe. Były też tam zwierzątka podobne do dzbanuszków, do cieniutkich niteczek i Bóg wie do czego!

Panna Anna mówiła nieraz Guciowi, że kropla wody ma dużo mieszkańców i że niektórym z nich, większym, przyjrzeć się można przez mikroskop – narzędzie przeznaczone do badania niewidzialnych gołym okiem drobiazgów – ale, naturalnie, puszczał to mimo uszu, jak wszystko, co miało jakąkolwiek styczność z nauką. Teraz jednak, gdy oczy muchy zastępowały mu najdoskonalszy mikroskop, gdy zobaczył to, czego oko ludzkie nie może dostrzec bez pomocy narzędzi, zrozumiał, że nauka jest potrzebna do poznania cudów tego świata i że bez niej człowiek chodzi po ziemi jakby na pół ślepy.

Poznawać wielkie dzieła ręki bożej, wiedzieć, jak drzewo rośnie i skąd kwiat bierze swoją barwę; wiedzieć, jak żyją zwierzęta, jak gwiazdki chodzą po niebie i dlaczego raz się pokazują, drugi raz znów chowają; jednym słowem wiedzieć dużo, jak najwięcej – co za rozkosz! Człowiek wtedy na rośliny, na zwierzęta, na gwiazdy patrzy jak na swoich dobrych znajomych, co nie mają przed nim tajemnic. Gucio pojął teraz, że nie znał nic i nikogo; wszystko dla niego było obce, a rozumu uczył się dopiero od zwierząt i robaków, na które dawniej patrzył z pogardą lub deptał nogą, nie wiedząc nawet o tym. Co za upokorzenie!

IX. Gucio ocala zaklętą księżniczkę

„Może znajdę gdzie w cieniu drzew kilka kropli czystej rosy, których słońce jeszcze nie wysuszyło – myślał Gucio, przelatując nad kwiatami, zaglądając do kielichów i pomiędzy listeczki. – Zresztą, komu w drogę, temu czas!”

W powietrzu tymczasem zrobiło się duszno i parno; na niebie zaczęły się w różnych punktach ukazywać małe, szare chmurki i biegać jedna za drugą, jakby się goniły; nareszcie zbiwszy się w jedną wielką gromadę przybrały barwę ołowianą. Ptaki i owady latały przy ziemi niespokojnie i uciekały do gniazd. Grube, pojedyncze krople zaczęły padać, potem błysnęło, rozległ się grzmot i rzęsista spadła ulewa. Gucio, zawsze roztrzepany, nie widział stopniowego gromadzenia się chmur i dopiero, gdy ciemno się zrobiło, gdy zaczęło grzmieć i błyskać, zobaczył, że burza nadchodzi. Zaskoczyło go to zupełnie niespodzianie o kilkadziesiąt kroków od strumienia płynącego dołem ogrodu. Przemokły, drżący, schował się między gałązki kaliny i uczepiwszy się mocno nóżkami jednego liścia, czekał, co dalej będzie.

Ogród rozpościerał się na wzgórzu i spuszczał coraz niżej do strumienia. Wskutek tego położenia górna połowa ogrodu obsychała bardzo prędko, ale za to dolna w czasie niewielkiego nawet deszczu doświadczała prawdziwych klęsk powodzi. Strugi płynące z góry wyżłobiały49 w gładkiej ścieżce rowy, doły, kanały; porywały żwir, liście, gałązki, słowem wszystko, cokolwiek spotkały na drodze, i niosły w dół do strumienia, który wzbogacony takim przypływem wody stawał się szerszy najmniej o pół łokcia. Pan H. zawsze starał się temu zaradzić, ale przy ważniejszych sprawach gospodarczych nie mógł sobie dotąd znaleźć czasu na tę drobnostkę.

Gucio przez szczeliny swego schronienia patrzył na te wodospady płynące z góry, na które, gdy był jeszcze człowiekiem, nie zwróciłby nawet uwagi, ale które w położeniu, w jakim się obecnie znajdował, wydawały mu się przestraszające. Bał się, żeby woda nie podkopała krzaka lub nie wyrwała go z korzeniem. Do tego wprawdzie nie przyszło50, ale stało się coś innego, czego Gucio wcale nie przewidywał. Zerwał się silny wiatr i tak gwałtownie szamotał gałęziami, że z drzew odrywały się liście i latały w powietrzu jak ptaki lub padały na ziemię, a porywane prądem wody płynęły w dół do strumienia.

Gucio ani się spostrzegł, jak liść, do którego się przyczepił, popłynął wraz z innymi. Przeskakiwał on nieraz przez ten strumyczek nie zamaczawszy nóg nawet – a dzisiaj wydawał mu się olbrzymią rzeką, której wzburzone fale mogły w każdej chwili zatopić jego wątłą łódkę. Hałas potoków wpadających do tej rzeki, trzask gałęzi, szum wiatru, grzmoty i błyskawice, wszystko to przerażało go i ogłuszało. Zaczął po cichu odmawiać psalm Kto się w opiekę i zaledwie go skończył, wiatr przycichł, a przez chmury przedarł się promyk słońca i rozpędził czarne pokrywające błękit zasłony. Deszcz przestał też padać, a przez sam środek nieba rozpostarła się wspaniała siedmiobarwna wstęga tęczy.

Bałwany51 na strumieniu uspokoiły się także, a zielona łódka Gucia, posuwająca się ciągle z biegiem prądu, nie potrzebowała już obawiać się zatonięcia. Dokoła niej płynęły nieżywe owady, drobne gałązki, liście wierzbiny i kasztanów i kawałeczki słomy. Gucio wyciągnął łapkę i pochwycił jedną słomkę cienką jak nitka, ale twardą, chcąc użyć jej zamiast wiosła. Próba udała się: łódka zrobiła obrót w prawo, obrót w lewo, a potem posłuszna woli żeglarza płynęła środkiem strumyka, mijając od czasu do czasu całe gromady liści zbitych w jedną ławicę lub większe kawałki drzewa, z którymi spotkanie mogło jej grozić zatopieniem lub rozbiciem.

Żabki zielone, które się były pochowały przed burzą, wychodziły jedna po drugiej na spacer, a ropuchy dążyły w stronę zagonów kapusty, której liście starannie z liszek zazwyczaj obierały; drobne rybki wychylały łepki z wody i przypatrywały się Guciowi, towarzysząc jego łódce chwilami. Podróżny nasz przyglądał się wszystkiemu ciekawie, i rybkom, i porostom wodnym, i kamyczkom leżącym na dnie – bo wszystko to, a nawet jego łódka, wiosło i podróż wodna, były dla niego nowością.

Gdy on, pochłonięty cały przez nowe wrażenia, zapomniał zupełnie o minionym niedawno niebezpieczeństwie, jedna mała pszczółka porwana wodą walczyła o życie. Ilekroć nadpływał liść czy gałązka, wytężała wszystkie siły, żeby się do nich dostać, ale zanim zdążyła, mijały obok niej. Już ledwie poruszała nóżkami… Gucio, zobaczywszy jej rozpaczliwe wysilenia, skierował ku niej swoją łódkę i za pomocą wiosła, którego końca uchwyciła się konwulsyjnie, pomógł jej wejść na pokład. Ale zaledwie dotknęła go nóżkami, zemdlała z osłabienia i przestrachu.

Gucio przelękniony skakał dokoła niej, pragnąc ją ratować, a nie wiedział, jak się wziąć do tego, zwłaszcza że nie miał przy sobie ani wody kolońskiej, ani anodyn52. Gdyby wiedział, gdzie mieszka doktor pszczelniczy, poleciałby po niego – ale gdzie go szukać? Niemało się biedny chłopiec natroskał, zanim odzyskała przytomność, i niemało nawyrzekał na „baby”, że od byle czego mdleją.

Otworzywszy oczy, pszczółka podziękowała w tkliwych wyrazach swemu wybawcy i zaczęła otrzepywać skrzydełka z wody i suszyć je na słońcu, składając i rozkładając. Przy tym przywracaniu toalety do porządku Gucio zobaczył złocistą spódniczkę, której poprzednio, przy wyciąganiu pszczółki z wody, nie dostrzegł, bo była na wskroś przemoknięta.

– Czy ty nie jesteś czasem zaklętą księżniczką? – zapytał, wzruszony niespodzianym widokiem tej, której szukał.

– Zgadłeś – odpowiedziała – ale skąd to wiesz? Kto ci o mnie mówił? Ja się od razu domyśliłam, żeś ty człowiek pokutujący, jak tylko zobaczyłam twoją czapeczkę. Ale powiedz mi, jak się nazywasz i za co pokutujesz?

Gucio nie wiedział, na które pytanie ma wprzód odpowiedzieć, tyle ich było razem – ale zaczął od ostatniego, to jest od własnej historii. Szczęśliwy, że znalazł nareszcie kogoś, kto go po ludzku zrozumie, opowiedział wszystko, nic nie ukrywając – chociaż wyznanie kosztowało go trochę. W dziesięć minut księżniczka znała jego przygody tak dobrze jak on sam, tylko wiadomość o chęci wyswobodzenia jej z ula przyjęła z uśmiechem politowania.

– Dobry z ciebie chłopiec – powiedziała – ale wiedz, że nikt na świecie nie zdoła wybawić ani mnie, ani ciebie, oprócz wróżki. Ona jedna tylko może odwołać zaklęcie, a kiedy to zrobi, nikt nie wie. Od czasu jak mnie dotknęła swoją złotą laseczką, nie widziałam jej ani razu, a pokuta moja trwa już cały tydzień.

– Jakże to było? – pytał Gucio.

Księżniczka Joasia westchnęła.

– Moi rodzice są bardzo bogaci – rzekła po chwili milczenia – mieszkają niedaleko stąd w pięknym pałacu, gdzie jest pełno obrazów, zwierciadeł, dywanów i marmurów. Mama kochała mnie bardzo i była ze mnie dumna, uczyłam się bowiem dobrze i moja nauczycielka wychwalała mnie zawsze. Nie było w tym jednak mojej zasługi, bo miałam doskonałą pamięć i dość mi było przeczytać coś parę razy z uwagą, żeby móc prawie dosłownie powtórzyć. Pomimo to, oprócz mamy, nikt mnie w domu nie lubił, bo byłam kapryśna, popędliwa, a wady te mego charakteru najwięcej się dawały uczuwać służącym, którymi pogardzałam, uważając ich zawsze za istoty niższe od siebie. Stara Marianna, która mnie wypiastowała53, najwięcej ucierpiała. Nigdy w niczym nie mogła mi dogodzić: przy czesaniu krzyczałam zawsze wniebogłosy, że mnie targa, aż mama przybiegała łajać ją za nieostrożność. A co miała z ubieraniem i myciem! Nieraz biedna skrycie płakała, nie śmiąc się nawet poskarżyć.

 

Jednego dnia miałam jechać z mamą na wizytę w sąsiedztwo i koniecznie domagałam się, żeby mi włożono niebieską aksamitną sukienkę, świeżo przysłaną przez babcię z Warszawy; ale mama powiedziała, że to byłoby niewłaściwe, z powodu wielkiego gorąca na dworze, i kazała mi włożyć białą muślinową. Zła byłam okropnie, i gdy Marianna przyniosła mi tę suknię, nad której prasowaniem i rurkowaniem męczyła się od rana, powiedziałam jej z gniewem, że brzydko jest uprana i zgniótłszy suknię w rękach rzuciłam z pogardą na ziemię. Oburzona Marianna powiedziała mi wówczas, że mam złe serce i że woli mojej mamie podziękować za służbę, niż usługiwać takiej grymaśnicy. Zawrzałam gniewem i przyskoczywszy do niej uderzyłam ją z całej siły. Ach, Guciu! Gdybyś wiedział, jak na mnie spojrzała!… powiadam ci, że nie zapomnę tego do końca życia: była w jej wzroku taka boleść, że aż zdrętwiałam przerażona własnym czynem. Stałam tak chwilę bez ruchu patrząc, jak wychodziła ocierając łzy fartuchem, jak szła przez ogród do oficyny. Gdy mi zniknęła z oczu, rzuciłam się ku drzwiom, chcąc ją dogonić i ułagodzić jakimś podarkiem, ale zamiast niej spotkałam wróżkę. Długa jej szata czarna jak noc mieniła się iskrami, a spod chustki pokrywającej głowę wymykały się siwe kosmyki włosów. Twarz miała mocno pomarszczoną, wystającą brodę i ogromny nos, na którym opierały się szkła okularów.

– To ta sama, co mnie zaczarowała w muchę – przerwał Gucio.

– Oczy jej patrzące przez wierzch tych okularów miały błysk nadzwyczajny, a tak patrzyły przenikliwie, że czułam, jak mnie przeglądają na wskroś.

– Zupełnie tak jak ja.

„Niedobra dziewczyno – przemówiła do mnie surowo – nie dość, że nie umiesz uszanować pracy ludzkiej, ale jeszcze ośmieliłaś się podnieść rękę na kobietę, co cię wypiastowała!… Popełniłaś zbrodnię, która nie może pozostać bez kary. Nie warta jesteś żyć w społeczeństwie ludzkim, więc pójdziesz w służbę do najpracowitszych istot w świecie, do pszczół, i tam w pocie czoła od rana do wieczora pracować będziesz dopóty, dopóki nie nauczysz się szanować pracy i nie zrozumiesz całej wielkości twego występku. Zamieniam cię w pszczołę roboczą!”

To powiedziawszy, dotknęła złotą laseczką mego czoła i poczułam, że się ze mną dzieje coś dziwnego. Stawałam się coraz mniejsza, mniejsza, aż spostrzegłam, że moja dawna postać gdzieś się podziała, a ja jestem tylko małym, drobnym owadkiem. Rozpacz mnie ogarnęła. Chciałam wróżkę błagać o litość, chciałam ją prosić, żeby mi dała czas do poprawy, a będę odtąd zupełnie inna; ale zniknęła tak nagle, jak by się ziemia pod nią rozstąpiła. W powietrzu tylko było słychać jakieś dziwne szmery i świsty. Zaczęłam wołać, krzyczeć, płakać, wzywać ratunku, ale nikt mi nie odpowiadał, bo nikt mnie nie mógł słyszeć; nie miałam już ludzkiego głosu, tylko brzęczałam tak jak teraz. Ach, jakaż ja byłam nieszczęśliwa!

– Tak samo zupełnie było ze mną – szepnął Gucio, kiwając smutnie głową.

46popasać – odpoczywać w drodze, szczególnie podczas podróży konno. [przypis edytorski]
47weź się na prawo – skieruj się na prawo. [przypis edytorski]
48spencerek – zdrobn. od: spencer, krótka dwurzędowa kurtka. [przypis edytorski]
49wyżłobiały – dziś tylko: żłobiły. [przypis edytorski]
50do tego (…) nie przyszło – dziś: do tego nie doszło. [przypis edytorski]
51bałwan – tu: potężna fala. [przypis edytorski]
52anodyna (z gr.) – środek uśmierzający ból w daw. medycynie; często na bazie opium, eteru lub chloroformu. [przypis edytorski]
53piastować – pielęgnować, niańczyć dziecko; por. piastunka: niania. [przypis edytorski]

Inne książki tego autora