Za darmo

Ziemia obiecana, tom drugi

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– A Panie Jezu Chryste, jeżelim zaczynał bijże mnie – krzyknął, rozkładając ręce Zajączkowski.

– No cicho, cicho. Daj gęby dobrodzieju mój kochany.

– I chodźcie panowie, bo obiad na stole – zapraszała Anka.

– Nie mogłeś, dobrodzieju, zaczynać od tego, ale z księdza wieczna przekora.

Ucałowali się i w największej zgodzie siedli przy sobie do obiadu, który ciągnął się w milczeniu, bo Anka posmutniała i goniła oczami spojrzenia Karola, milczącego uparcie, Maks przyglądał się obojgu, pan Adam nawet mówił niewiele, a ksiądz z Zajączkowskim zajęci byli jedzeniem.

– Ostatni to raz jemy obiad w Kurowie w takim towarzystwie – zauważył stary dość smutno.

– Ale możemy jeszcze jadać w Łodzi w takim samym komplecie. Sądzę, że ksiądz proboszcz, ani pan Zajączkowski nie zapomną o nas – powiedział Karol.

– O, nie, nie, przyjedziemy obaj. Poświęcę ci fabrykę, dobrodzieju mój kochany, bo kto z Bogiem, z tym Bóg, a potem dam wam ślub, a potem przecież nie kto inny będzie wam dzieciątko chrzcił, tylko ja. O, Anka uciekła, wstydzi się, a radaby, żeby to jak najprędzej. Anka, Anusiu – wołał rozbawiony.

– Nie wstydźże mi ksiądz dziewczyny.

– Mój dobrodzieju kochany, panny się takich rzeczy tyle wstydzą, co koziołeczek w kapuście. Jasiek a nałóż no fajeczkę.

– Panie Korolu, może pan przyjdzie do ganku, bo tam czeka Socha i koniecznie chce się z panem widzieć.

– Socha? Czy to ten protegowany pani, którego umieściłem u Bucholca.

– Tak, przyszedł z żoną.

– Anka, czemu to tak wielkie rumieńce? – zapytał, idąc z nią do ganku.

– Niedobry – szepnęła, odwracając głowę, ale ją objął ramieniem i zapytał szeptem:

– Bardzo niedobry? no, powiedz Anka, bardzo niedobry?

– Bardzo niedobry, bardzo niegodziwy i bardzo…

– I co bardzo? – pytał, przechylając jej głowę i całując w przymknięte oczy.

– I bardzo kochany – szepnęła, wysuwając mu się z objęć i weszła na ganek, przed którym stali Sochowie, ale tak zmienieni, że nie poznał ich na razie.

Socha zamiast białej kapoty miał czarny surdut, pokapany woskiem na połach, czarne za krótkie spodnie, wyciągnięte na cholewy, czapkę z daszkiem, gumowy kołnierzyk, który mu zjeżdżał na kark i odsłaniał brudną szyję.

Zapuścił brodę, która mu niby ostra szczecinowa szczotka pokrywała szczęki i łączyła się przy uszach z krótko obciętymi włosami, wysmarowanymi pomadą.

Z żółtej, pomiętej i zmizerowanej twarzy patrzyły dawne, niebieskie, poczciwe oczy.

Pochylił się również po dawnemu do kolan Karola.

– Ledwiem was poznał, wyglądacie jak fabrykant.

– I… ściarachał się ino człowiek między ciarachami i tyla.

– Robicie wciąż u Bucholca?

– A robi, wielmożny dyrektorze, robi…

– Cicho kobito, ja rzeknę – przerwał jej z powagą. – Powiadali w miasteczku Łodzi kolegi, co wielmożny dziedzic otwiera fabrykę, tośwa z żuną tak wykalkulowali…

– Coby nas wielmożny dyrektur, a nasz dziedzic kochany wziun do siebie, bo zawżdy…

– Cicho żuono, bo zawżdy milej robić u swojaka. Jo robotę znom i przy parówce i w falbierni i czy w lapryturze, ale jakby dziedzic potrzebował do kuni, to dopraszałbym się łaski pańskiej, bo mi do bydląt ckno.

– Z kuniami się zna, co i wielmożna paninka zaświadczyć może, bo bez tyle…

– Zawrzej gembe – burknął – bo bez tyle roków człowiek się wzwyczaił do kunisków, to mu tera przez nich nijak.

– I nie szpiluje mu fabrykanckie życie, bo bez te fetory…

– Bo bez te fetory, to mam bolenie w piersiach i cięgiem mi odmiata i jak nieraz zamroczy, to jakby me kto cepem zdzielił w łeb. Wielmożny dziedzicu nasz kochany – zawołał rozrzewniony, obejmując go za nogi.

– Sirotyśmy bidne! Niechta i paninka wstawi się za bidnemi – szeptała przez łzy kobieta i całowała ich po rękach i obejmowała go za nogi.

– No, dobrze, przyjdźcie na święty Jan, to się rozmówimy. Przyjmę was do koni.

Zaczęli jeszcze raz dziękować z uniesieniem.

– Jak oni się zmienili! – szepnęła Anka, przyglądając się Sochowej, bo kobieta zrzuciła wełniak i cały strój wiejski.

Miała na sobie niebieską bawełnianą suknię, czerwony stanik do figury, przez który jej niefortunny korpus zdawał się przelewać, mosiężna broszka pod szyją, żółta chusteczka na głowie, zawiązana pod brodę i duża ruda parasolka w ręku.

– Trzy czy cztery miesiące i Łódź ich przerobiła na innych ludzi.

– Nie, panie Karolu. Łódź ich tylko przebrała w inną garderobę. Dać im dzisiaj z dziesięć morgów gruntu, to za tydzień najdalej ani śladu w nich nie pozostanie łódzkiego życia.

Wrócili do pokoju stołowego akurat na kłótnię, jaka wybuchnęła pomiędzy księdzem Szymonem a panem Adamem, który bił nogą w stopień fotelu i krzyczał:

– Görgöy zdrajca! zdrajca od paznokcia do łysiny! Łajdak, pieski syn, psubrat.

– A ja ci mówię, dobrodzieju mój kochany, że nie zdrajca, tylko człowiek dalej widzący niż rurę swojej strzelby. On przecież uratował Węgry.

– I sprzedał po judaszowsku.

– Te, te, te! u ciebie rozsądni zawsze są zdrajcami i Judaszami. Co mu pozostawało, jak nie ocalić resztę?

– Bić się do ostatniego tchu, do ostatniego żołnierza.

– Już was nie było, boście przedtem uciekli! Jasiek, a daj no ogieńka smyku, bo mi fajeczka zgasła.

– Co? co? Myśmy uciekli? Na rany Chrystusowe, co ksiądz mówisz! Myśmy uciekli, kiedy, my? – krzyczał, unosząc się w fotelu i twarz mu się rozpaliła strasznym oburzeniem, oczy ciskały pioruny, głos mu chrypł, zęby szczękały i gdy nieco się uspokoił, tak drżał cały, że nie mógł pić kawy, bo mu się ręce trzęsły i kawa chlapała na surdut i na gors.

Karol wyszedł z Maksem pakować się do wyjazdu, a oni kłócili się dalej całą pasją zawziętości.

Zajączkowski pomagał panu Adamowi i od czasu do czasu uderzał pięścią w stół, zrywał się z krzesła, szukał czapki, biegał po pokoju i siadał znowu, ale ksiądz się nie dał, mówił coraz ciszej i coraz częściej wołał na Jaśka o ogień i coraz częściej uderzał cybuchem w podłogę, był to znak, że się zapalał.

Przerwał im rozprawy Karczmarek, który szurgał nogami w ganku i głośno nos wycierał a wszedłszy do pokoju, bat postawił w kącie, zatarł ręce i witał się poważnie ze wszystkimi.

– Spóźnił się pan na obiad, to chociaż kawy pan się napije z nami.

– Dziękuję dziedzicowi. Jadło się już obiad, ale co do kawy, to się napić nie zawadzi.

Usiadł obok pana Adama, spoconą twarz wytarł połą surduta, a potem dopiero jął się chłodzić fularową chustką.

– Gorąc jest rzetelny, ale burza będzie, bo się bydło gzi na pastwiskach. Dziękuję pani, a gorąca?

– O, bardzo, prawie wrzątek – odpowiedziała Anka, podsuwając mu kawę i cukierniczkę.

– Bo kawa zimna warta grosz, albo patyk złamany.

– Widzę, że pan się zna na kawie.

– I… przecież się cięgiem chlapie to paskudztwo! Do interesu, do gadania, to nie ma jak czarna kawa, a jeszcze do tego kieliszek koniaku, to już całe wesele.

Anka przyniosła koniak.

Karczmarek nalał pół filiżanki kawy, a resztę dopełnił koniakiem, zmieszał, pogryzał cukrem i popijał wolno, rozglądając się równocześnie po obecnych.

– Dzień dobry, nie myślałem, że pana spotkam u nas – zawołał Karol, wchodząc do pokoju.

– Znasz pana Karczmarka? – zapytał pan Adam.

– Przecież pan Karczmarski dostawia nam cegłę do budowy fabryki. Mówił mi ojciec o pańskich zamiarach na nasz Kurów, ale że wymienił inne nazwisko, nie domyślałem się, że to pan.

– Bo to jest tak, że na Łódź to ja mam insze nazwisko, a na wieś też insze – tłumaczył, uśmiechając się chytrze. – Ludzie są głupie, bo najpierwej patrzą na obleczenie drugiego człowieka i na przezwisko. Powiadają, że jak się zwał, tak się zwał, aby się dobrze miał, ale to nieprawda. Jak się w Łodzi nazywałem po staremu, to byle parch, albo Szwab, albo inny ciarach powiedział: Karczmarek! chłopie, chodź no tutaj, a jak się przezwałem po szlachecku, to mi mówią: Panie Karczmarski, może pan będzie łaskaw! Po co mają mną pomiatać te parobki niemieckie, kiedy ja sroce spod ogona nie uciekłem i jestem gospodarski syn z dziada pradziada i kiedy moi już gospodarzyli, to te różne Niemcy jeszcze po lasach na czworakach chodziły i surowe kartofle jak świniaki jadały.

– Brawo, doskonale panie Karczmarek – wołał Karol, śmiejąc się.

– Prawdę mówię, bo przecież te łódzkie Müllery, Szulce, to taka sielna szlachta, że jakby przyszło co do czego, to mógłby im być królem Karczmarek i jeszcze by dla nich był honor.

Dolał sobie kawy i koniaku i chciał dalej mówić, ale pan Adam dojrzał cień niezadowolenia na twarzy Maksa i rozmowę skręcił na tor inny, zapytując:

– Cegła idzie w tym roku dobrze?

– Nietęgo. Ale mi się widzi, że niedługo to zrobi się taki rwetes w Łodzi z budowaniem, jakiego nigdy jeszcze nie było.

– Dlaczego? Wszystko śpi, tyle bankructw jak nigdy, wiele fabryk stoi, a reszta robi połową ludzi. Jeszcze jeden taki sezon, a pół Łodzi klapnie.

– A te Żydki, co z Cesarstwa przyjechały, to ony nie potrzebują robić geszeftu, co? Ja już widziałem, że ony się coś kręcą po mieście, oglądają place i szukają cegielni. Zobaczy pan, że zrobi się ruch. Dziesięć lat temu było tak samo. A cóż, że bez jedną zimę w Łodzi cicho, to i wół jak się napracuje, to leży potem i odpoczywa i ino rusza gembą, a rusza. Mówiłby kto, że zdycha, a jużci, niech no odpocznie, to potem tak ciągnie, jaże się zatyka.

– Dawno pan prowadzi cegielnię? – zagadnął Karol.

– Sześć lat bez mała.

– A przedtem? – zapytała z uśmiechem Anka, bo Karczmarek częstował cygarami.

– Palcie panowie, niezgorsze. Mam juchę Żydka, co mi przynosi szwarcowane.

Obciął ostrymi zębami koniec cygara, zapalił uważnie i dopiero odpowiedział:

– Przedtem panienko, to ja byłem głupim chłopem na półwłóczku. Miałem pół piasku i pół gliny szczerej. W suchy rok to mi z piasku wywiało, a na glinie spaliło; a w mokry na glinie zgniło, a na piasku tyż nic nie było. Taką gospodarkę prowadziłem, że bydlątka jadły poszycie z obory, a człek marł z głodu. Głupi wtedy byłem, przyznaję się, bo dlaczego miałem być mądry? Abo mnie to uczyli, abo mi miał kto poradzić. Mój dziedzic taki był tłusty w rozum jaże go Niemcy zjadły, to i chłopu go nie użyczył. Więc biedowałem jak ojce i dziadowie, jak Pan Bóg chłopskiemu narodowi przykazał. W Łodzi stawiali fabryki, niektóre komorniki i mniejsi gospodarze chodzili na robotę, furmanili – ja się nie ruszałem. Łódź była jeszcze daleko ode wsi. Aże tu jednego dnia sprzed chałupy zobaczyłem komin jeden, bez rok widać ich było pięć, Łódź szła do wsi. Jak pamiętam, to z początku Łódź była o cztery wiorsty, potem zrobiło się ino trzy, a teraz nie ma i wiorsty. Łódź szła do wsi, ale i bida miała dłuższe nogi i chwyciła mnie tak, że już myślałem: sprzedam i wyniosę się dalej. Bałem się ino trochę i jeszcze czekałem. Razu jednego spotykam kuma z Chojnów, wiózł fureczkę piasku.

 

– A gdzie to wieziecie?

– A do miasta.

– A po co?

– Sprzedać.

– A co to warto?

– Rubla, jak trafi na państwo to więcej, a jak na Żydów mniej.

Poszedłem z nim. Wziął półtora rubla. Jak to zobaczyłem, to mi się tak rozwidniało, jakby mi kto w łeb uczoną książkę wpakował.

Miałem górkę za chałupą, niczego była; miała cztery morgi, ziemia galanta, bo ją skowronki nawoziły od wieków i psy się na niej schodziły po sąsiedzku każdej wiosny. Przyleciałem do domu, narychtowałem wóz i na góreczkę szukać piasku. Był jucha kiej złoto i paradniej mu na pańskich schodach niż pod zbożem.

Pojechałem z pierwszą furą; Żydy me zbiły na Starym Mieście, piaskarze nasze tyż, policjant i owszem na ulicy, alem sprzedał. Potem tom ino zrzynał tę górkę i fort wywoziłem do Łodzi bez całe dwa lata, dzień w dzień, a w trzecim jeździł i mój chłopak, jeździł i parobek com go przynajął; woziliśmy piasek, a przywoziliśmy co inszego… Z początku to żona chciała me sprać, że ja to gront zapaskudziłem i złe powietrze robię. Jużci, że to nie perfumy. A że to Łódź fort szła ku naszej wsi, to coraz przyjdzie jakiś pluderek, obejrzy moją gospodarkę i powiada: sprzedaj; przychodziły też Żydy i mówią: sprzedaj Karczmarek! Nie sprzedałem, choć w końcu dawały po pięćset rubli za morgę. Zacząłem kalkulować, że w tym coś jest, kiedy one tak drogo chcą płacić. Poszedłem się poradzić do adwokata, co nam działy prowadził. Rzetelny bardzo człowiek, bo mi wprost powiedział:

– Głupiś Karczmarek. że tego nie wiesz, oni chcą twoją glinę kupić. Postaw cegielnię, a jak nie masz pieniędzy, to do spółki ze mną.

Postawiłem sam, nająłem strycharza, sam pomagałem i żona, i dzieci, robiliśmy jak woły i grosz szedł. Przyjechał raz adwokat, obejrzał i powiada:

– Głupiś Karczmarek, zamęczysz siebie i dzieci i na tym co najwyżej zarobisz tysiąc rubli na rok. Co trzeba robić? Postawić parową cegielnię.

Myślałem bez całą zimę, potem zrobiliśmy spółkę i jakoś tam idzie.

– A cóż się stało z góreczką? – zapytała Anka ciekawie.

– Zgolona do czysta, już ją tam ludzie na podeszwach roznieśli po świecie.

– I mieszka pan jeszcze na wsi?

– Trochę przy cegielni, a trochę w mieście, bom sobie tam postawił chałupę, żeby żona miała gdzie mieszkać z dziećmi, które chodzą do szkoły.

– Ładna chałupka! trzy piętra frontu i cztery oficyny – zauważył Karol.

– I… postawię sobie jeszcze jedną, bo mam plac i mieszkania będzie mi potrzeba dla zięcia.

– A co panu po Kurowie?

– Syna najstarszego żenię, a że chłopak we szkołach nie był, do handlu też się nie zda, ani na fabrykanta, tobym mu chciał kupić co niewielkiego i niedaleko, aby go mieć pod bokiem.

– Ja muszę zaraz jechać, ale niech się pan z ojcem umówi o wszystko, zgódźcie się na cenę i przyjedzie pan do Łodzi, to zrobimy akt. No, Maks, czas nam w drogę.

– Odprowadzimy was kawałek, przez pole do szosy.

Pożegnanie nie zabrało wiele czasu, wszyscy prócz Karczmarka, poszli przez ogród i szli wąską polną drogą, na której spod trawy gdzieniegdzie znać było wyżłobioną kolej wozów.

Przodem szła Anka, Karol i Maks; za nim Zajączkowski z księdzem, a w samym końcu jechał pan Adam, zostawał w tyle, bo wózek się opierał na wybojach i kretowiskach, aż Waluś klął co chwila.

– Ażeby cię wciornoście! a to utyka kiej świnia.

Przedwieczór już był nad ziemią, rosa obfita okiścią pokrywała zboża i trawy i wielka cichość płynęła nad polami, szemrzącymi dziwnie przenikającym szelestem żytnich kiści, graniem świerszczyków i słodkim, szklanym brzęczeniem komarów, co całą chmurą kłębiły się nad głowami idących, a czasem przepiórki z głębi zielonych puszcz żytnich wołały: Pójdźcie żąć! Pójdźcie żąć! Albo jaskółka ze świergotem przeleciała w zygzakach, albo z owsów czarniawych nakropionych żółtymi ognichami, wyrwał się skowronek, bił prosto ku niebu, trzepał skrzydełkami i dzwonił pieśnią, lub pszczoły z brzękiem wracały do roboty.

– Dobrodzieju mój kochany, ale ten Karczmarek to dziwny człowiek.

– Jest takich w Łodzi więcej. Wie ksiądz, że on się nauczył czytać i pisać dopiero parę lat temu.

– Ale po co chamowi majątek, we łbie mu się przewróci i będzie myślał, że wszystkim jest równy.

– Albo nie jest równy? Mój Zajączkowski, mój dobrodzieju kochany, a czymże to lepsi jesteśmy od niego?

– Ksiądz niedługo każesz nam chamów całować po rękach.

– Jak tego będą warci, pierwszy to zrobię, dobrodzieju mój kochany, Jasiek, ognia.

Ale że Jaśka nie było, zapalił mu fajkę Maks, który do nich się przyłączył i słuchał nie słysząc, bo patrzył na Ankę idącą przodem z Karolem i łowił chciwie ich rozmowę, prowadzoną półgłosem.

– Nie zapomni pan o Wysockiej? – prosiła cicho.

– Jutro pójdę do niej. Czy ona naprawdę jest naszą kuzynką.

– Jest moją, ale myślę, że wkrótce będzie naszą.

Szli czas jakiś w milczeniu.

Ksiądz sprzeczał się z Zajączkowskim, a pan Adam śpiewał, aż się rozlegało po polach.

 
Hej z góry, z góry, jadą Mazury,
Puk puk w okieneczko
Otwórz, otwórz panieneczko
Koniom wody daj.
 

– Prędko pan przyjedzie?

– Nie wiem. Mam tyle roboty z fabryką, że nie wiem, co pierwej robić.

– Mało ma pan dla mnie czasu teraz, bardzo mało… – dodała ciszej i smutniej, ciągnąc dłonią po młodych rdzawych kłosach, co rozkołysane kłaniały się jej do nóg i obrzucały rosą.

– Proszę się spytać Maksa, czy ja dla siebie mam choćby godzinę czasu dziennie. Od piątej rano na nogach do późnej nocy. Jaki z ciebie dzieciak, Anko, no spojrzyj na mnie.

Spojrzała, ale w oczach miała smutek i usta drżały jej nerwowo.

– Przyjadę za dwa tygodnie, dobrze? – powiedział spiesznie, aby ją pocieszyć.

– Dobrze, dziękuję, ale jeśli ma na tym cierpieć fabryka, to proszę nie przyjeżdżać, potrafię znieść i tęsknotę, przecież to nie po raz pierwszy.

– Ale ostatni, Anka, Ten miesiąc zleci prędko, a potem…

– A potem?

– Potem będziemy już razem; boi się tego moje złote dziecko, co? – szepnął czule.

– Nie, nie! bo przecież to z tobą, z panem – poprawiła się rumieniąc i uśmiechała się tak słodko że miał ją ochotę pocałować.

Zamilkła i rozmarzonymi, zapatrzonymi w siebie oczami błądziła po zielonej płachcie zbóż, co niby wielki rozlew wody kołysany wiatrem, marszczyło się w płowe koliska, w czarniawe gurby, kładło się nad ziemią, powstawało, leciało w tył do ugorów, odbijało się o nie i znowu z chrzęstem uderzało w dróżkę, jakby chcąc się przelać przez tę tamę i rozlać po długim łanie pszenicy niskiej jeszcze i tak trzepiącej piórkami błyszczącymi, że cały łan był podobny do wielkiego stawu, migocącego miliardami złotych łuszczek.

– Waluś, ruszaj się bestio! – zakrzyknął pan Adam, bo dochodzili już do szosy.

– Adyć się rucham, jaże mi mokro.

– To już? – szepnęła Anka, spostrzegłszy konie czekające na szosie.

– Szkoda, że to już, jest tak prędko – powiedział Maks.

– Prawda, jak tu pięknie? patrz no dobrodzieju mój kochany, jak to Pan Bóg umalował wszystko śliczniutko, o! – wołał ksiądz, wskazując na pola, leżące ku zachodowi.

Słońce czerwone, ogromne, zsuwało się nad lasy po perłowych przestrzeniach i rozsiewało po zbożach czerwonawą mgłę o fioletowych obrzeżach.

Wody stawów leżących niżej w łąkach paliły się jak tarcze miedziane mocno wypolerowane, a zygzakowata linia rzeczki ciągnącej się przez łąki ku wschodowi, odcinała się od traw, jak sina, jedwabna wstęga, poplamiona gdzieniegdzie czerwonawym złotem.

– Bardzo pięknie i żałuję, że nie mamy czasu przyglądać się dłużej.

– Prawda. No jedźcie z Bogiem! A dajcież no gęby chłopaki. Panie Maks, panie Baum, a tośmy cię dobrodzieju mój kochany, polubili wszyscy, jak swojego.

– Bardzo mnie to cieszy, bo przyznam się szczerze, że milszego towarzystwa nie spotkałem jeszcze w życiu i serdecznie dziękuję za gościnność i proszę, nie zapominajcie o mnie, Maks Baum!…

– Bardzo solidna firma, daje towar z sześciomiesięcznym kredytem – zawołał Karol ze śmiechem, żegnając się ze wszystkimi.

Maks zamilkł, był taki zły, że Ankę pocałował w obie ręce z dziesięć razy, pana Adama w oba policzki, a księdza w rękę, co tego ostatniego tak rozczuliło, że objął go za szyję, pocałował w głowę i przeżegnał go na drogę.

Ruszyli z miejsca kłusem.

Anka stanęła na kopcu i powiewała za nimi chustką.

Pan Adam śpiewał marsza.

Maks długo przypatrywał się jasnym konturom Anki i gdy zniknęły mu w oddaleniu, usiadł i gniewnie powiedział:

– Ty zawsze musisz mnie ośmieszyć.

– Aby cię otrzeźwić. Nie lubię jak się upijają moim winem i do tego w moim własnym domu.

Zamilkli obaj.

II

– Blumenfeld, graliście w niedzielę u Malinowskiego?

– Graliśmy, zaraz powiem – szepnął, wstając do okienka załatwić interesanta.

Stach Wilczek przeciągnął się ociężale i poszedł wyjrzeć na ulicę.

Piotrkowska huczała zwykłym codziennym ruchem, olbrzymie platformy towarowe tak biły kołami w bruk, że w kantorze szczękały ustawicznie szklane ścianki przepierzenia, osłonięte mosiężną siatką i poprzecinane okienkami, do których cisnęli się interesanci.

Przyglądał się bezmyślnie olbrzymim rusztowaniom budującego się domu naprzeciwko, to gęstej masie ludzi, zatłaczających trotuary i powrócił do swojego stolika ślizgając się oczami po kilkunastu głowach wciśniętych pomiędzy ścianę a szklane przepierzenie i porozgradzanych jeszcze pomiędzy sobą niskimi przegrodami.

– Coście grali? – zapytał znowu Blumenfelda, który przegarniał chudą, nerwową ręką jasnozłociste włosy, a niebieskimi oczami śledził Żydka, który na środku kantoru obracał się na wszystkie strony.

– Na prawo kasa! – zawołał, wychylając się przez okienko.

– Graliśmy kawałek sonaty Cis-mol Beethovena. Szło nam tak dobrze jak nigdy. Malinowski był…

– Blumenfeld, konto Eichner et Peretz? – zawołano z drugiego końca kantoru.

– Cztery, siedemnaście, pięć. Zajęte do sześciu tysięcy – odpowiedział szybko, przerzucając skorowidz.

– Potem robiliśmy próbę z tego, com skończył niedawno.

– Co to jest? Polka, walczyk.

– Dajże spokój z walczykami i polkami. Nie tworzę repertuaru dla katarynek i tanckrenchenów! – zawołał z pewnym oburzeniem.

– Więc cóż? operę? – pytał się ironicznie Stach.

– Nie, nie. Coś, co ma pewne formalne podobieństwo do sonaty, ale nie jest sonatą. Pierwsza część to wrażenie miasta, które milknie i z wolna usypia. Rozumiesz, wielka cisza przesycona łagodnymi szmerami, które robią skrzypce, a na tym tle flet zaczyna przejmującą pieśń, jakby jęk drzew marznących, ludzi bezdomnych, maszyn spracowanych, zwierząt, które jutro będą zabite.

Zaczął nucić bardzo cicho.

– Blumenfeld, do telefonu wołają.

Przerwał i pobiegł natychmiast, a gdy powrócił nie mógł dokończyć, bo musiał załatwić dwóch interesantów czekających przed okienkiem.

Potem zapisywał w wielkiej księdze, ale bezwiednie przebierał palcami, wystukując melodie.

– Długoś pisał?

– Blisko rok. Przyjdź w niedzielę, to usłyszysz, wszystkie trzy części. Dałbym dwa lata życia, żebym mógł usłyszeć to własne dzieło wykonane przez dobrą orkiestrę, dałbym pół życia – dodał po chwili, oparł się o stół i zasłuchany w siebie, wiódł martwym, cofniętym w tył wzrokiem po głowach kolegów, czerniejących się w otworach okienek.

Wilczek zaczął pisać, a w kantorze zaszemrały rozmowy, leciały dowcipy z okienka do okienka, czasem wybuch śmiechu, który milknął, ilekroć trzasnęły drzwi frontowe, zadzwonił telefon, albo brzęczały szklanki, bo pito herbatę, gotującą się w rogu kantoru nad gazem.

 

– Sztil14, panowie stary przyjechał! – rozległ się ostrzegający głos.

Umilkli natychmiast wszyscy, spoglądając na Grosglicka, który wysiadł z powozu i stał przed kantorem, rozmawiając z jakimś Żydkiem.

– Kugelman, proś dzisiaj o urlop, stary w dobrym humorze, śmieje się – szepnął Stach do sąsiedniego przedziału.

– Mówiłem wczoraj, powiedział, że po bilansie.

– Panie Steiman, niech pan przypomni dzisiaj o gratyfikacji.

– Żeby on zdechnął15 jak ten czarny psa! – zaklął ktoś za kratą.

Zaczęli się śmiać dyskretnie z tego „czarnego psa”, ale umilkli natychmiast, bo Grosglick wszedł.

Ze wszystkich okienek wychyliły się kłaniające z pokorą głowy i wielka cisza przerywana tylko syczeniem wody na gazie, zapanowała w kantorze.

Woźny odebrał kapelusz i z namaszczeniem ściągnął palto z bankiera, który zatarł ręce i gładząc palcem kruczoczarne bokobrody, odezwał się:

– Wiecie, panowie, straszny wypadek się zrobił.

– Broń Boże, nie panu prezesowi? – ozwał się jakiś głos lękliwy.

– Co się stało?! – zawołali wszyscy, udając zaniepokojenie.

– Co się stało? Stało się wielkie nieszczęście, bardzo wielkie nieszczęście – powtórzył płaczliwym głosem.

– Straciliśmy co na giełdzie? – zapytał ciszej prokurent firmy, wychodząc zza przepierzenia.

– Spalił się kto niezaasekurowany?

– Umarł kto panu prezesowi?

– Ukradli może te śliczne rysaki16 amerykańskie.

– Nie mów pan głupich rzeczy, panie Palman – rzekł z powagą.

– Ale co się stało, panie prezesie? bo mnie się już słabo robi – błagał Steiman.

– No, zleciał!…

– Kto zleciał? Skąd? Gdzie? Kiedy? – leciały strwożone zapytania.

– No, zleciał z pierwszego piętra klucz i wybił sobie zębów… Ha, ha, ha! – śmiał się serdecznie.

– Co za witz17, jaki witz! – wołali, zanosząc się od śmiechu, chociaż słyszeli ten głupi dowcip po dziesięć razy na sezon.

– Błazen! – mruknął Stach Wilczek.

– Może sobie pozwolić, stać go i na to! – odpowiedział szeptem Blumenfeld.

Grosglick poszedł do swojego gabinetu, położonego za kantorem od podwórza.

Pokój umeblowany był z wielkim przepychem.

Czerwone obicie ścian ze złotymi lamperiami harmonizowało z mahoniowymi meblami suto ozdobionymi brązami.

Wielkie weneckie okno przysłonięte ciężkimi draperiami, wychodziło na długie podwórze, otoczone olbrzymimi oficynami i zamknięte czteropiętrowym gmachem fabrycznym.

Grosglick patrzył chwilę na transmisje przerzucone z jednej strony podwórza na drugą i biegnące nieustannie i na długą linię kobiet i mężczyzn tłoczących się do jednych z drzwi, z wielkimi tobołami wełnianych chustek na plecach. Byli to tkacze, którzy brali przędzę z fabryki i tkali chustki u siebie, na ręcznych warsztatach.

Potem otworzył wielką kasę wmurowaną w ścianę, przejrzał jej zawartość, wydobył pliki papierów na biurko pod okno, które przysłonił żółtawym ekranem, usiadł i zadzwonił.

Natychmiast zjawił się prokurent firmy z teką pełną papierów.

– Cóż słychać, panie Steiman?

– Prawie nic. Palił się w nocy A. Weber.

– Znane. Cóż więcej? – zapytywał, przeglądając kolejno i bardzo uważnie papiery.

– Przepraszam pana prezesa, ale już nie wiem nic więcej – tłumaczył się pokornie.

– Mało pan wiesz – mruknął bankier, odsuwając papiery i naciskając guzik elektryczny dwa razy.

Zjawił się drugi urzędnik, główny inkasent.

– Cóż nowego, panie Szulc?

– Zabili dwóch robotników na Bałutach, jeden miał przecięty cały brzuch.

– Co mi to szkodzi, tego towaru nigdy nie braknie. Co więcej?

– Mówili rano, że Pinkus Meyersohn chwiać się zaczyna.

– Jemu się chce położyć na dwadzieścia pięć procent. Przynieś pan jego conto.

Szulc spiesznie przyniósł.

Bankier przejrzał uważnie i szepnął ze śmiechem:

– Niech się kładzie zdrów, nam to nie zaszkodzi. Ja od pół roku czułem, że on się męczy, że on ma ochotę usiąść.

– Prawda, sam słyszałem jak pan prezes mówił do Steimana.

– Ja mam nos, ja zawsze mówię, że lepiej się raz dobrze wyczesać, niż dwadzieścia razy podrapać. Ha, ha, ha! – roześmiał się wesoło, tak mu się podobał własny koncept.

– Cóż więcej?

– Nic, mnie się tylko zdaje, że pan prezes trochę źle wygląda dzisiaj.

– Pan jesteś tak głupi, że ja panu muszę zmniejszyć pensję! – zawołał zirytowany i zaraz po wyjściu Szulca oglądał twarz bardzo szczegółowo w lustrze, obszczypywał delikatnie pulchne policzki i długo przyglądał się językowi.

– Niewyraźny, muszę się poradzić doktora – myślał, dzwoniąc trzy razy.

Wszedł Blumenfeld z paczką korespondencji i rachunków.

– Wiktor Hugo umarł wczoraj – rzekł nieśmiało muzyk i zaczął odczytywać głośno jakieś sprawozdanie.

– Dużo zostawił? – zapytał bankier w przerwie oglądając sobie paznokcie.

– Sześć milionów franków.

– Ładny grosz. W czym?

– W trzyprocentowej rencie francuskiej i w Suezach.

– Doskonały papier. W czym robił?

– W literaturze, bo…

– Co? W literaturze?… – zapytał zdziwiony, podnosząc oczy na niego i gładząc faworyty.

– Tak, bo to był wielki poeta, wielki pisarz.

– Niemiec?

– Francuz.

– Prawda, ja zapomniałem, przecie to jego ta powieść Ogniem i mieczem. Mnie Mery ładne kawałki z niej czytała.

Blumenfeld nie przeczył, przeczytał listy, wynotował odpowiedzi, pozbierał papiery i chciał odchodzić, ale bankier zatrzymał go skinieniem.

– Pan podobno gra na fortepianie, panie Blumenfeld?

– Skończyłem konserwatorium w Lipsku i klasę fortepianową u Leszetyckiego w Wiedniu.

– Bardzo mi przyjemnie. Ja bardzo lubię muzykę, a szczególniej te śliczne kawałki, jakie śpiewała Patti w Paryżu. Dobrze pamiętam, o… – zaczął nucić dyskretnie jakąś uliczną arietkę operetkową. – Ja mam dobre ucho, nieprawda?

– Istotnie, zadziwiające – odpowiedział Blumenfeld, przypatrując się olbrzymim, sinawym uszom bankiera.

– Mnie przyszła myśl, żebyś pan dawał lekcje mojej Mery. Ona dobrze gra i to nie będą lekcje, bo pan usiądzie sobie przy niej i będzie tylko patrzeć, żeby się nie omyliła. Co pan bierzesz za godzinę?

– Daję teraz lekcje u Müllerów, płaci mi trzy ruble.

– Trzy ruble! Ale pan chodzisz na koniec miasta, siedzisz pan w chałupie, no i rozmawiasz pan z Müllerem, a to cham; co to za przyjemność mieć do czynenia z takimi ludźmi. A u mnie pan będziesz siedział w pałacu.

– I tam w pałacu także – szepnął od niechcenia Blumenfeld.

– Mniejsza z tym, zgodzimy się, bo jak Bóg Kubie, tak Kuba Bogu – zakończył.

– Kiedy mam przyjść?

– Przyjdź pan dzisiaj po południu.

– Dobrze, panie prezesie.

– Poproś pan do mnie Szteimana.

– Dobrze panie prezesie.

Szteiman przyszedł zaraz i z niepokojem czekał rozkazów.

Grosglick wsadził ręce w kieszenie, spacerował po pokoju, gładził długo bokobrody i dopiero w końcu rzekł uroczyście:

– Ja chciałem panu powiedzieć, że mnie denerwuje ten ciągły brzęk szklanek w kantorze i to ciągłe syczenie gazu.

– Panie prezesie, przychodzimy tak wcześnie, że wszyscy śniadanie jadają w kantorze.

– Na gazie gotują herbatę. Kto gaz płaci? Ja płacę. Ja płacę gaz na to, żebyście panowie mogli cały dzień pić herbatę! Gdzie tu jest sens! Od dzisiaj będziecie panowie płacili.

– I pan prezes pija przecież…

– Pijam, nawet zaraz się napiję. Antoni, daj mi herbaty – zawołał głośno do przedpokoju, z którego było wyjście do bramy. – Mam myśl. Pijecie herbatę, pijcie i płaćcie za gaz, na tyle ludzi to nie drogo wyjdzie, a mnie dawajcie herbatę w procencie, bo przecież urządzenia gazowe są moje, w moim kantorze i pijacie w godzinach zajęcia.

– Dobrze, powiem kolegom.

– Ja to robię dla panów dobra, no bo teraz to oni się wstydzą pić herbatę, ich gryzie sumienie, że to na moim gazie, a jak każdy zapłaci gaz, to on będzie śmiały, on będzie mi mógł patrzeć prosto w oczy. To jest bardzo moralne, panie Szteiman, bardzo.

– Miałem jeszcze prośbę do pana prezesa w imieniu kolegów.

– Mów pan, ale prędko, mam mało czasu.

– Pan prezes obiecał dać gratyfikację przy zamknięciu półrocza.

– A bilans jak stoi?

– Robią go w godzinach pozabiurowych, będzie na czas z pewnością.

– Panie Szteiman – rzekł poufale bankier, wstając. – Usiądź pan trochę, pan jesteś zmęczony.

– Dziękuję panu prezesowi, muszę zaraz iść, bo mam dużo roboty.

– Robota nie gęś, ona się nie wytopi. Siądź pan, ja panu co powiem. Czy oni bardzo czekają na gratyfikację?

– Zasłużyli na nią uczciwie.

– To ja wiem, pan mi tego nie potrzebujesz powiadać.

– Przepraszam pana prezesa, bardzo przepraszam – szeptał uniżając się w pokorze i onieśmieleniu.

– Pogadamy po przyjacielsku. Co ja mógłbym im dać?

– To już pan prezes sam zadecyduje.

– Więc przypuśćmy, że dałbym im tysiąc rubli, więcej nie mógłbym, rok zamkniemy z grubą stratą, ja to czuję.

14sztil (z niem. still) – cicho. [przypis edytorski]
15zdechnął – dziś popr.: zdechł. [przypis edytorski]
16rysaki – a. kłusaki, konie o bardzo szybkim kłusie, używane gł. do wyścigów w zaprzęgu; gł. rasy: orłowskie, amerykańskie i francuskie. [przypis edytorski]
17witz (z niem.) – żart. [przypis edytorski]