Chichoczą hałaśliwie młodzi, śmieją się cicho, dobrodusznie starzy, jakby ich wszystkich owładnęło szczęśliwe zapomnienie życia…
– W jakie to pędy Józka leci! – zaśmiał się jeden z parobczaków, wskazując habiną na dziewczynę, wyprzedzającą inne.
– Nie dziwota, – zauważył jeden ze starych. – Bedzie w kościele ścisk, bo wielgie święto. Chciałaby się przed ontarz dostać…
– Coby jej naprzód poświęcili!
– Jużci! Bo tam ino na nią czekają z kropidłem…
– Tatusiu! Bedziecie koszyki robić z poświęconych pręci, czy co? – zagadnął jakiś parobczak, przedrwiwając chłopinę mizernego, który dźwigał na ramieniu cały pęk bazi.
Chłopina uśmiechnął się, nie wiedzieć, jak…
– Czy, czy to inno…
Wyjąkane słowa zginęły w chórze śmiechu.
– Baziu, baziu meee… – krzyczy jeden z chłopaków, naśladując jagnię, i ucieszony, jakby go kto samym miodem napasł, przeskakuje drobne kamienie.
– Ja gdowiec: wyście gdowa – tłómaczy jakiś podeszły gazda kobiecie, obok idącej. – Pobiermy się na wolę boską i bedziemy pchać jako tę biedę kolanami przed sobą…