Za darmo

Oko proroka

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Wpadł mi w oko najpierwszy sztylet, bo mi mógł być wielce użyteczny w mojej potrzebie. Wziąłem go do ręki i wydobyłem z skórzanej pochwy: trochę był rdzą nadjedzony, ale jeszcze ostry i jako broń mógł dobrze służyć. Zgarnąłem potem papiery i chcę je nazad wrzucić do puzdra wraz z onymi flaszeczkami, kiedy na jednym z nich wpada mi w oko napis większymi literami:

Andreas Curtius – Doctor Medicinae

Skwapliwie się teraz rzuciłem na te papiery, a dziękowałem w myśli mendyczkowi, że mnie w czytaniu przećwiczył, bom przedtem ledwie z drukowanego czytać umiał, a pisanego ani w ząb, zwłaszcza kiedy było drobne i choćby troszkę tylko posuwiste i pokrętne. Było tych papierów kilkanaście sztuk, i po łacinie, i po polsku pisanych, a chociaż wszystkiego nie tylko rozumieć, ale nawet odczytać nie mogłem, przecie to mi jasna rzecz była, że wszystkie się odnoszą do onego doktora weneckiego, Kurcjusza, który stanąwszy u pana Foka we Lwowie, w taki tajemny sposób zginął bez śladu i wieści. Były tam cyrografy i zapisy z pieczęciami i podpisami, jako np. pana Stanisława Lubomirskiego, starosty sandeckiego, jakiegoś kupca augustiańskiego Natana, kupca krakowskiego Waleriana Montelupi, który z moim panem miewał handle, i innych, a wszystko to na same tysiące, że ani jednej liczby nie widziałem, co by nie miała czterech cyfr.

Zrobiło mi się zimno; struchlałem. Zdało mi się, że z tych papierów krew ciecze, i że jak dobrze zacznę zaglądać po kątach między one graty i rupiecie, znajdę tam trupa. Dzwoniło mi w uszach, co Woroba powtarzał w indermachu: „Fok, Fok, Fok!”, i już z tych papierów ostatnią pewność miałem, że Fok zamordował doktora Kurcjusza, i że mnie tak samo zamorduje. Teraz jasna rzecz była dla mnie, że mam tylko dwoje przed sobą: uciec albo umrzeć, a nic trzeciego nie masz. Byłem jako skazaniec, co jeno słucha, kiedy kat do drzwi zapuka. Poleciłem się Bogu i przygotowałem się na wszystko, takie robiąc postanowienie, że jeżeli mi się nie powiedzie uciec jakim sposobem, będę czekał z sztyletem w ręku na Foka i rzucę się na niego pierwszy, i będę z nim walczył na śmierć i życie, a jak już przyjdzie ginąć, to i on ze mną zginie.

Zabrałem wszystkie papiery po doktorze Kurcjuszu, zrobiłem z nich jeden zwitek i schowałem dobrze w kieszeni. Wiedziałem teraz, że jeżeli żyw stąd ujdę, będzie to sroga broń na Foka, daleko straszniejsza aniżeli ów sztylet, który miałem pogotowiu, i że wtedy on lepiej jeszcze będzie w moich rękach, aniżeli ja dzisiaj w jego.

Ale jako uciec? Jako się rzekło, jedyna droga była przez okienko, ale aby tędy się wymknąć, trzeba było dostać się do okna, tak aby się móc przewlec przezeń leżąc na brzuchu, nogami do podwórza, głową do komórki, było albowiem nazbyt ciasne, aby w inszy sposób zrobić to była rzecz podobna. Żeby zaś tym jedynym sposobem wydostać się przez okno, trzeby było znowu ustawić sobie rusztowanie, takie wysokie, aby równało się z framugą okienną. To była rzecz główna i do niej się zaraz zabrałem.

Trzeba było najpierw przysunąć ową dużą i wysoką skrzynię do samej ściany pod okno, a była to robota niełatwa, bo skrzynia była bardzo ciężka, a podłoga z cegieł bardzo nierówna, tak że posuwać po niej ciężar było nazbyt trudno. Nie tracąc czasu wziąłem się do tego. Co się przyprę do skrzyni z całej siły, że mi aż żebra trzeszczą, to ledwie ją na cal poruszę. Pot mi się już leje z czoła, ręce już opadają z wysiłku, krzyże nieznośnie bolą, a skrzynisko owo przeklęte ledwie na pół łokcia polazło, jak ślimak po piasku. Ale że tu o życie lub śmierć chodzi, tedy co upadnę na sile, to się znów wzmagam, ostatniego tchu dobywam, a nie ustaję. Co chwila przerwać muszę to przeklęte posuwanie, bo choć skrzynia okrutnie ciężka, przecie nie musi być pełna, bo co raźniej posunę po cegle, to zaraz zadudni i zadzwoni, jakby w niej same łańcuchy się tłukły.

Dużo czasu stracił ja na posuwaniu tego skrzyniska i już dobrze było z południa, kiedy nareszcie przywlokłem je pod samo okno. Teraz wziąłem ów stół o dwóch nogach, ale cóż z nim uczynię, kiedy na skrzyni stać nie będzie? Oglądam się za czymś, czym by go podeprzeć można, aby stał; nie ma nigdzie ani kawałka drewna, ani patyka. Nie wiem już, jako uczynię, kiedy wpadną mi w oczy one stare, zakurzone księgi na podłodze. Układam je pod stół zamiast nóg brakujących i widzę z wielką radością, że teraz stół mocno stoi, a od niego do framugi okna już tylko mało nie dostaje.

Trzeba było teraz obaczyć, co jest za oknem. Wyłażę tedy na to moje rusztowanie, ostrożnie, aby się książki nie wysunęły i wszystko się nie obaliło pode mną. Widzę teraz, że okienko ma dwa skrzydła, a w nich same małe szybeczki, na ołów wpuszczone. Otwieram i obaczę, że jedno skrzydło jest na zawiaskach i da się łatwo wyjąć, ale drugie jest nieruchome, w samym murze umocowane. Trzeba je siłą wyłupić, próbuję rękami, nie pójdzie to. Złażę tedy na dół i omal co nie przewracam sobą wszystkiego, ale jakoś przecie się ostało. Biorę z ziemi ów sztylet po doktorze i wszedłszy znowu na górę, zacznę nim łupać ramy od okna. Szczęściem, że choć były dębowe, przecie od czasu i niepogody bardzo nadpróchniałe, inaczej kto wie, czy byłbym w czas dokonał roboty, bo sztylet bardzo był do niej nieskładny, że tylko dziobać i dziobać, a skutku nie widać.

Nareszcie wyjąłem całe okno i wsuwam się w otwór, a widzę z wielką uciechą, że jest dość duży, aby się przesunąć plecyma. Rozglądam się teraz, leżąc w oknie na murze, który był szeroki, i wychylając głowę, co tam na dole. Widzę ciasne bardzo podwórko, dokoła murami wysokimi zamknięte, a wszystkie mury ślepe, żadnego w nich nie masz okna. Jeden z tych murów, lewy, to był widocznie od Zarwanicy, drugi, co był naprzeciw mnie, od ulicy Szkockiej, trzeci, po prawej, od kamienicy pani rajczyni Korzeniowskiej. Patrzę na sam dół pod siebie i tu widzę z pociechą moją wielką drzwi, które nie mogą prowadzić gdzie indziej, jeno w sień tej kamienicy, w której siedzę zamknięty, tak że kiedy mi się powiedzie spuścić na ziemię, to będę miał kędy wyjść na rynek, a już się bałem był, że z tego całkiem zamurowanego podwórka nie masz wyjścia i że znowu jak w klatce się znajdę.

Teraz chodzi o to, jak się na dół spuścić? Wracam na to moje rusztowanie, złażę na podłogę i prędko się obaczę, że to kłopot mniejszy, bo mam przecież płótna aż nazbyt. Popsułem go więcej, niż było potrzeba, nie dbając o to, że się pani Fokowa gniewać będzie, bom go nadarł w pasy i nawiązał tyle, że owo nie z jednego piętra, ale mało co nie z wieży ratuszowej byłbym się mógł spuścić na nim. Nie miałem gdzie tej liny uwiązać u samego okna, tedy uwiązałem ją silnie do dwóch kolców żelaznych, które miała po obu bokach owa skrzynia kowana, przewlokłem poza stół, a stamtąd miała pójść przez okno, alem jej nie puszczał jeszcze, dopóki nie będzie pora ku temu, a zdało mi się, że dopiero kiedy wieczór zapadnie, najlepszy będzie czas do ucieczki. Zrobiwszy to wszystko, położyłem się na podłogę, bo mnie już wszystkie kości bolały od umęczenia i sam nie wiedząc, jako i kiedy, zasnąłem sobie w najlepsze.

Strach mnie zdjął niemały, kiedym się obudził, bo już zmrok się robił. Gniewałem się sam na siebie, żem taki niebaczny i żem się od snu nie bronił, bo łatwa rzecz była zaspać aż do powrotu Foka, a wtedy już by dla mnie nie było ratunku. Porwałem się, jakby kto mieczem we mnie godził, poleciłem się Panu Bogu i Najświętszej Panience i zabrałem się do ucieczki. Żeby się móc tyłem na brzuchu przesunąć przez okno, trzeba było jeszcze podwyższyć rusztowanie. Pomogły mi do tego dwie próżne fasy drewniane, które ustawiłem na samym wierzchu dnami do góry, jak można było najbezpieczniej. Pomyślałem też o tym, że przesuwając się przez okno, będę musiał wziąć łokcie i ręce z liną pod siebie, a kiedy tyłem przepychać się będę, pozdzieram sobie dłonie na murze framugi okiennej, tedy, jak się dało, płótnem obwinąłem ręce.

Wylazłem na wierzch mego rusztowania, ująłem mocno linę zrobioną z płótna, przysiadłem w raczki, a potem nogi wsunąłem w okno i w tył zacząłem się sunąć. Nie taka to łatwa sprawa była, jako mi się przedtem na oko zdawało; nie miałem się o co zaprzeć, bo całe to moje rusztowanie obalić się mogło lada czego; jakoż jak wąż musiałem się pchać samym sobą, a potem jak szczupak w tył sobą miotać, aby się wysadzić z okna. Kiedym nareszcie połową większą już się wysunął i rzucił się całą siłą w tył, tak się okrutnie otłukłem w ręce i w głowę, żem omal przytomności nie stracił i ledwiem co liny z rąk nie wypuścił, a tak byłbym pewno spadł na skręcenie karku. Na szczęście przetrzymałem to jakoś, ale kiedym się tak wymknął całym ciężarem ciała poza okno, usłyszę trzask wielki; całe rusztowanie obaliło się w tej komorze, bo lina jak nagle szarpnęła, tak wszystko, co było na skrzyni: faski, książki, kulawy stół, runęło tam na ziemię – ale ja szczęśliwie stanąłem na dole.

Skoczyłem do onych jednych drzwi, które były na podwórzu, przebiegłem długi ciemny chodnik i wpadłem w sień kamienicy, z sieni w bramę, z bramy na rynek. Nie myślałem nad tym poprzednio, kędy mam się chronić, jak już będę wolny, tedy na chybił trafił biorę się ku ulicy Ruskiej. Ledwiem kilkanaście kroków ubiegł, słyszę, że pędzi ktoś za mną i woła, aby mnie trzymano, i poznaję ze strachem, że to Fok. Co mam tylko tchu w piersiach i siły w nogach, pędzę jak strzała, kiedy nagle wpada mi w drogę ów mularczyk, Włoch Banti, porywa mnie za gardło i woła:

– Aspetta, ladro! Czekaj, złodzieju!

Chcę go gwałtem odeprzeć i byłbym go odparł, ale w tej chwili chwyta mnie Fok za barki. Wyrywam się jak mogę, kopię nogami, szamocę się, szarpię, kąsać próbuję – wszystko daremnie, trzymają mnie twardo obaj, a Fok do kamienicy swojej całą mocą mnie ciągnie. Kiedy tak myślę, żem już zgubiony, bo nawet sztyletu wydostać nie mogę, aby się bronić, tak mnie ciasno trzymali, jeden za gardło, drugi za oba ramiona, nagle jakieś dwie ogromne łapy przewiną się koło mnie w zmroku, jedna chwyta za kark Foka. druga Bantiego, i nim ja się sam szarpnę dalej, buch! obaj leżą na ziemi. W lejże chwili ktoś mnie ułapił za ramię i mówi do ucha:

 

– Uciekaj za mną!

Był to Woroba. Nim się tamci dwaj podźwignęli z ziemi, on już odsądził się daleko ku Bosackiej furcie, a ja za nim.

XI. Karawana do Turek

Biegłem za Worobą, nie wiedząc dokąd; najpierw ku Bosackiej furcie, od furty wzdłuż miejskiego muru aż do Ormian, od Ormian znowu popod dom pana Stancla Szolca nazad ku ulicy Bożego Ciała, aż nareszcie widzę, żeśmy zrobili jakoby koło i dobiegamy do tylnej bramy kamienicy pana Spytka. Tu się hamał zatrzymał, wyjął z kieszeni klucz, otworzył bramę, pchnął mnie w sień i zaraz zamknął. Stanąłem zadyszany, a skorom tylko trochę tchu złapał, pytam;

– Woroba, a mnie tu szukano z ratusza?

– Szukano – rzecze Woroba i ciągnie mnie za sobą do indermachu.

Byłem bez czapki, bo została u Foka; mówię mu tedy, że muszę wziąć sobie starą czapkę z mojego alkierzyka. Puścił mnie, ale w ślad poszedł za mną. Już było całkiem ciemno; idę po omacku do kąta, gdzie moja skrzynka stała, a miałem na myśli nie czapkę, ale ową żelazną puszkę Semenową, czy też jest jeszcze. Szukam, skrzynki mojej nie ma.

– Woroba, a moja skrzynka? – mówię przestraszony – czy mi ją wzięli?

– Może by byli wzięli – rzecze Woroba – alem ją zawczasu schował. Jest w indermachu za belami z bawełną. Idź ty tam zaraz, schowaj się poza bele, a z Fokiem się nie wdawaj!

_ Woroba, Bóg wam za to zapłać, żeście mnie żywcem temu Niemcowi wydarli! W sam czas było, bo gdyby nie ten traf szczęśliwy, już by i po mnie było.

– To żaden traf – mruknął hamał jak niedźwiedź zaspany, bo tak zawsze wyglądało to u niego, kiedy co mówił – ja ciebie rano z daleka widział, jak ty z Fokiem za pan brat szedł. Ja miał ciągle dom Foka na oku, a kiedy ciebie nie było i pan Heliasz rozpytywał, a mendyczek i pan Niewczas przychodził, ja im dobrze mówił: „Fok!” Oni się śmiali ze mnie, a prawda moja była: Fok!

Zawiódł mnie do sklepu między towary, gdzie moja skrzynka już była. Niby szukając czapki, chwyciłem za sukmanę, macam, żelazne olsterko jest! Wyjąłem je i ukradkiem schowałem do kieszeni, choć i tak Woroba byłby nie mógł widzieć, bo w indermachu ciemniutka noc była.

– Woroba – mówię teraz – nim się dzień zrobi, mnie tu już nie będzie. Tak Bóg dał, że choć nic złegom nie zrobił, przed złymi ludźmi uchodzić muszę. Ale pana Heliasza muszę widzieć, koniecznie muszę. Mam bardzo pilną sprawę do niego. Czy pan Heliasz w domu?

– Pan Heliasz jest na górze, u pana na wieczerzy z tym kupcem, co przyjechał.

– Idźcież do niego, na Boga was proszę, idźcie i wywołajcie go do mnie; powiedzcie: wielką sprawę do niego mam. Nie moją sprawę, cudzą, ale ważną, nieomieszkaną181. Idźcie, proszę, ja wam tylko jedno powiadam: Fok!

Woroba namyślał się trochę, ale poszedł, a pewno go to najbardziej skłoniło, żem Foka mianował. Za chwilę wrócił i z latarnią, a z nim przyszedł pan Heliasz. Nic do mnie nie rzekł, jeno popatrzył mi w oczy, a zdało mi się, że nie z gniewem, ale jakoby z żalem i smutkiem.

– Panie Heliaszu, nie o sobie wam chcę powiadać, nie czas mi teraz. Ale weźcie te papiery i nieście je zaraz do pana Spytka i do tego kupca z Wenecji, brata doktora Kurcjusza! – mówię i wyciągnąwszy z kieszeni papiery znalezione w komorze u Foka, daję mu je do rąk.

– Co to za papiery i skąd je masz? – pyta pan Heliasz.

– Fokowi je zabrałem, a co w nich jest, obaczcie.

Pan Heliasz wziął papiery i poszedł, a hamał Woroba zamknął żelazne drzwi od indermachu i także mnie opuścił. Minęła dobra godzina, kiedym zasłyszał znowu klucz w zamku i wszedł Woroba.

– Pan Heliasz każe ci do siebie – mówi i z latarką idzie naprzód.

Poszedłem za nim na drugie piętro, gdzie pan Heliasz miał swoją izbę; zastałem go samego. Znowu popatrzył na mnie tak samo, jak przedtem, z żalem i smutkiem, a mnie to markotniej było, niż gdyby mnie z gniewem wielkim ofuknął.

– Powiadaj, jakoś tych papierów dostał? – pyta.

W krótkości mu mówię, że mnie rankiem pan Fok gwałtem do swego mieszkania zawiódł, że mnie tam w ciemnej komorze zamknął, żem te papiery tam znalazł i żem przez okno uciekł – ale o co rzecz szła między nami, o tym ani słówka nie rzeknę. Mówi pan Heliasz na to:

– Co tobie za sprawa z panem Fokiem?

Milczę chwilę, nie wiedząc, co by rzecz, a nareszcie mówię:

– Pan Fok chce mieć ode mnie to, czego ja mu dać nie mogę i chce wiedzieć to, czego ja mu nie powiem.

– Ani mnie?

– Panie Heliaszu – wołam ja i całuję jego rękę – na Boga żywego, nie myślcie źle o mnie! Do czasu ufajcie, żem ja nie złoczyńca i na sumieniu żadnej winy nie mam! Nie pokaże się na mnie nic, choć ja dzisiaj sam obronić się nie mogę, jakobym tego chciał.

– Nie powiadajże mi – rzecze pan Heliasz – jeżeli nie chcesz albo nie możesz – nierad ja nawet wiedzieć; wolę już tak. Ale to masz wiedzieć, że u pana Spytka zostać nie możesz, a i we Lwowie także. Szukał ciebie pan wójt, chciał ciebie na ratusz. Pan Spytek powiedział, że ciebie nie ma w domu, ale gdybyś wrócił, obiecał cię zaraz w urzędzie stawić. A tego tobie mówić nie trzeba, że pan Spytek słowa dotrzyma.

– Mamże zaraz iść? – pytam.

– Przez noc tu zostaniesz i jutro przez cały dzień, ale aby cię oko ludzkie nie widziało. Jeden tylko Woroba wiedzieć o tobie będzie. Trzydzieści lat służę panu Jaroszowi, a przez ten czas nie skłamałem mu ani razu; jutro mu skłamię po raz pierwszy, bo jak mnie zapyta, powiem, że cię nie ma. Ocaliłeś mnie od nieszczęścia, może od śmierci; ja też ciebie chcę ocalić od nieszczęścia, a może także od śmierci. Ale już kwita będzie między nami, nic ja już więcej uczynić nie mogę.

Żal mi wielki ścisnął serce, że tracę i poczciwą sławę, i dobrodzieja, że ci wszyscy cnotliwi ludzie, których mi Bóg był dał, sierocie, za złoczyńcę mieć mnie teraz będą, i że znowu tułać się muszę po świecie jako pies bez pana. Zacząłem płakać i od tego płaczu słowa wyrzec nie mogłem. Pan Heliasz patrzył na mnie przez chwilę milczący, a potem tak mówił dalej:

– Widzę ja twoje łzy, ale serca twego nie widzę; nie wiem, czy one z czystej duszy płyną. Jeżeliś żadnego złoczyństwa nie winien, Bóg cię nie opuści, owszem ścieli ci się teraz droga, na której wielkiej pociechy dostąpić możesz, jeżeliś wart. Czegoś tak bardzo chciał, teraz to masz: pojedziesz do Turek!

– Do Turek! – zawołałem, uszom własnym nie wierząc.

– Palec to boży sprawił. Papiery, któreś uniósł z domu pana Foka, oddałem bratu doktora Kurcjusza, panu Curti z Wenecji. Są to cyrografy i zapisy na wielkie sumy, które się nieboszczykowi bratu jego należą; bez tych papierów, co wiedzieć, czyby je był kiedy odebrał, a w nich wielka majętność leży. Tedy pan Curti, wdzięczen za to, dziesięć cekinów dla ciebie przeznaczył. W skarbonce twojej także się mały grosik uzbierał, razem to na sumkę się złoży: możesz o tym ojca szukać. Droga cię nie będzie kosztować ani tam, ani nazad, jeśli Bóg da szczęśliwie.

Upadłem do nóg panu Heliaszowi, chciałem ucałować stopy jego, ale pan Heliasz nie dopuścił tego i mówił dalej:

– Tak się na twoje szczęście trafiło, że pojutrze wyjeżdża pan Harbarasz z karawaną do Turek. Uproszę go, aby cię wziął z sobą, jako czeladnik jego pojedziesz. Masz mu pilnie i wiernie służyć w drodze, posłusznym być i poczciwym w każdej okazji, złej czy dobrej. Nie dlatego jeno, abyś mnie wstydu nie zrobił, ale dlatego, żebyś na siebie szkody i biedy ciężkiej nie sprowadził, bo to ci powiadam, że jak co przewinisz, jak się tej służby godzien nie pokażesz, z wozu ciebie pan Harbarasz zrzuci i samego zostawi, choćby to na pustyni albo między ludożercy było.

– Choćby mnie na to jeno wziął – rzekę – abym najpodlejsze rzeczy robił, choćby na to, abym w nocy jako pies koło wozów biegał i jako pies na złodzieja szczekał, to za takiego psa wiernie mu będę służył, panie Heliaszu!

– Dam ci także list do Jędropola – mówi dalej pan Heliasz – do księdza karmelity, Benignusa, który tam teraz jest i o wielu więźniach chrześcijańskich wie; może co o ojcu twoim zasłyszał, to ci pomoże. I pieniądze, i list podam ci jutro wieczór przez Worobę, a jak pana Harbarasza znaleźć, także się od Woroby dowiesz. A przez jutrzejszy dzień siedź w ukryciu, aby cię, broń tego Panie Boże, nikt nie obaczył, bo o gardło twoje chodzi.

Rzekłszy to, pan Heliasz szybko odszedł, nie zostawiając mi czasu, abym mu podziękował, a Woroba na klucz mnie zamknął. Ległem na próżnych miechach, ale cale nie spałem aż do świtu. Następny dzień okrutnie był mi długi i tak mi się zdało, iż mu już nigdy końca nie będzie, jako iż ciągle byłem sam i nikt do mnie nie zaglądnął prócz Woroby, który jeść mi przyniósł, ale nic gadać nie chciał i tylko po staremu jak niedźwiedź pomrukiwał. Miałem dużo czasu do myślenia w tej samotności: rozpamiętywałem sobie, co się ze mną przez tych kilka miesięcy działo i jakie przygody mnie bezustawnie spotykają, że mną los jakby piłką rzuca, nie dbając o to, gdzie padnę: na zieloną ruń czy na ostry kamień lub w ciernie i pokrzywy – ale wszystko te moje żałosne myśli wybijała mi z głowy radość, że jadę do Turek, jakom tego z całej duszy chciał, nigdy nie tracąc nadziei, że mi Bóg dozwoli powrócić z ojcem.

Ale jeden ciężki kłopot siedział mi przecie na głowie i ustąpić nie chciał, a to owa Semenowa tajemnica, owa żelazna sekretna puszka, która już tyle biedy na mnie sprowadziła, a pewno jeszcze i sprowadzi, a nie wiem, co z tym począć, bo nosić się z tym gorzej niż z kamieniem u szyi, a pozbyć się tego nie mogę. Gdyby nie to, iż Kozak wyraźnie mi mówił, że na tej tajemnicy wszystko zależy, aby wyswobodził swego ojca z niewoli pogańskiej, nie wiem, czybym mu był tak statecznie i z narażeniem własnego zdrowia i życia dochowywał przysięgi. Ale pamiętałem zawsze o tym, że owo obaj z Semenem na jednym wózku siedzimy, obaj w sercu jedno nosimy, bom przecie i ja także ślubował ojca mojego doszukać się koniecznie. Tylko co teraz zrobić? Wziąć tego przeklętego olsterka z sobą chyba nie mogę do Turek, bo kto wie, jakie mnie tam nowe przygody czekają, a zostawić? Gdzie? Komu? A gdybym to gdzie i zakopać chciał, już nie mogę, skoro do samego wyjazdu z panem Harbaraszem siedzieć muszę zamknięty.

Doczekałem się nareszcie wieczora. Gdy się już dobrze ściemniło, słyszę klucz w zamku, otwierają się drzwi i wchodzi Woroba. Widzę, że nie taki jako zwykle: czegoś kontent. Przyniósł mi wieczerzę, a kiedym jeść począł, on nagle machnie ręką, jakby już czemuś koniec był, jakby coś już zapadło, i mówi:

– Fok!

Popatrzę na niego i śmiać mi się chce, a on także gębę wykrzywił, jakby coś bardzo kwaśnego albo gorzkiego właśnie co połknął, a to u niego śmiech znaczyło, i rzecze:

– Fok! Uciekł Fok!

I opowiada mi, ale takimi urywanymi słowy, jako to jego zwyczaj był, że trzeba je było po jednemu łapać i zbierać, jak rozsypane paciorki, a potem jedno przy drugim nizać, nim się to wszystko w zrozumiałą powieść ułożyło, opowiada mi, że Fok uciekł ze Lwowa, pewnie dlatego, żem mu papiery zabrał, z których wynika, iż to on doktora Kurcjusza potajemnie ze świata zgładził, że zaraz nazajutrz po mojej ucieczce pan wójt z przysięgłymi i z pachołkami do niego się wybrał, aby dom cały przeszukać; że rzeczy jakieś po tym weneckim doktorze poznachodzili, ale samego Foka nie dostali, bo znikł bez śladu, zwietrzywszy, co się święci, i że w końcu jutro dalej szukać będą i kopać w piwnicach, czy trupa gdzie nie znajdą. Kiedy Woroba skończył swoją powieść, a raczej kiedym ją z niego słówko po słówku prawie że nie wygrzebał, tak to ciężko szło, zabiera się do wyjścia i mówi:

– O północy przyjdę. Pójdziemy do pana Harbarasza.

– Woroba – rzekę – wielką mam do was prośbę, siła mi na jednej rzeczy zależy. Chciałbym koniecznie widzieć jeszcze pana Grygiera Niewczasa, nim pojadę. Muszę przekazać matce, co się ze mną dzieje i że w daleki świat idę, a tego inaczej zrobić nic mogę, jeno przez pana Niewczasa, który ma szwagra w Samborze.

Nie chciał zrazu, ale tak go bardzo o to prosiłem, że w końcu zezwolił. Otworzył mi tylną bramę od kamienicy, ale samego puścić mnie nie chciał, jeno za mną szedł. Kamienica Kłopotowska, w której pan Niewczas mieszkał i która była jego własna, znajdowała się, jakom już dawniej wspominał, tuż koło muru miejskiego, niedaleko rynku. Przesunęliśmy się w ciemności, nikt nas nie poznał, a mało i kto spotkał. Woroba czekał na mnie pod domem, a ja wszedłem do środka, bo jeszcze było otwarte. Czeladzi już w warsztacie nie było, siedział tylko pan Grygier z Marianeczką przy wieczerzy. Kiedy mnie obaczyli, oboje żywo powstali od stołu, tak na mnie patrząc, jakbym owo z tamtego świata wrócił. Pozdrowiłem ich grzecznie i mówię:

 

– Panie Grygier, przychodzę się z wami pożegnać, i z panną Marianeczką, i szczerym sercem podziękować, żeście łaskawi na mnie bywali. A proszę was, panie Grygier, i pannę Marianeczkę proszę, abyście nie dali wiary, kiedy źle o mnie mówić będą. Bo ja się do niczego złego nie znam i Bóg to wie, żem w sumieniu moim nie winowajca.

Pan Grygier łyżką po misie dzwonił ze spuszczonymi w dół oczyma, snadź w kłopocie był, co ma rzec na to, a Marianeczka także nic nie mówiła, ale patrzyła mi prosto w oczy, bystro i przenikliwie, jakoby mi wyczytać chciała z oczu i oblicza, jeżeli prawdę mówię. Nie spuściłem oczu, bom się nie miał czego wstydzić w duszy, a Marianeczka pyta:

– A dokąd Bóg prowadzi?

– Do Turek z karawaną jadę zaraz o świcie.

Zaczęli mnie teraz pytać, a jam co mógł, to powiedział, a serce mnie bolało, że tym dobrym ludziom wszystkiego powiadać nie mogę i kryć się przed nimi muszę z własną prawdą, jakby to nie była rzecz godziwa i moja, ale kradziona. Przyrzekła mi Marianeczka, jakom ją o to prosił, że przez swego wuja, pana Zybulta, da znać matce do Strzałkowic, co się ze mną stało, i że ją pozdrawiam, i proszę, aby się zbytnio nie troskała o mnie, bo mnie Bóg raczy powrócić z tej drogi, a może i nie samego. Jużem chciał iść, kiedy Marianeczka czekać mi kazała chwilę, a sama wybiegła do drugiej izby. Pan Grygier zaraz też przystąpił do mnie, wziął mnie za obie ręce, nasrożył wąsa, namarszczył czoła i po staremu woła:

– Jedziesz do Turek; nic się nie bój, chrrry! Jam pod Chocimem 100 000 Turków widział, chrrry! 1000 armat tam biło, a nie bałem się nic a nic…

I byłby pewno dalej tak po rycersku mówił, jako już taka to jego słabość była, ale Marianeczka wróciła, a on teraz zaraz przestał. Wyniosła coś Marianeczka z drugiej izby i podając mi, mówi:

– Niech to Hanuszek zawsze na piersiach nosi, a Panna Święta niech go chroni i wraz z ojcem niech go zdrowo do domu przywiedzie.

Był to medalik mosiężny z wizerunkiem Najświętszej Panny Marii na jedwabnym sznureczku; wziąłem go wdzięcznym do głębi sercem, a do dziękowania nawet jednego słówka znaleźć nie mogłem od rzewności i radości zarazem, bo mi się tak jedna z drugą zespoliła w duszy, żem jakoby między śmiechem a płaczem wisiał. Nosiłem ten medalik odtąd zawsze, nigdym się z nim nie rozstawał, z nim też umrę i z nim mnie pochowacie… Z ciężkim sercem wróciłem do kamienicy pana Spytka i do mojego schowania, a kiedy Woroba już chciał odejść i znowu aż do północy na klucz mnie zamknąć, przychodzi mi nagle myśl do głowy powierzyć się jemu. Mówię tedy:

– Woroba!

Hamał, zamruczawszy po swojemu, zatrzymał się u wyjścia.

– Woroba! Razu jednego był Kozak…

Woroba otworzył na mnie szeroko oczy i mówi:

– A co to, bajka będzie?

– Bajka będzie, ale prawdziwa – rzekę – o Kozaku bajka, o prawdziwym, o takim Kozaku, co za Dnieprem, za porohami żyje, z Turkami i Tatarami wojuje, na Czarne Morze się wyprawia, pogańskie grody i zamki pali…

Woroba, który przed chwilą patrzył był na mnie jak na babę przy kądzieli, co dzieciom bajki opowiada, i ciągle przy otwartych drzwiach stał, aby wyjść, zawarł teraz drzwi i z ciekawości przystąpił do mnie bliżej, a nawet latarkę i klucz, które trzymał ciągle w pogotowiu, na pakę dużą położył; widocznie, że rad wiedzieć, co to za powieść będzie. A to już tak jest, że ludzie greckiej religii, chłopi ruscy, a osobliwie, którzy pode Lwowem żyją, wielce się w kozactwie kochają: nie mają oni nic za większą szczęśliwość na świecie nad kozackie życie i nad swawolę mołojców, których jako najprzedniejszych rycerzy i bohaterów sobie cenią. Jakoż w dwadzieścia kilka lat potem, kiedy nastały okrutne bunty i wojny kozackie pod onym zaporoskim hetmanem Chmielnickim, co przeciw Królowi naszemu Jegomości i przeciw Rzeczypospolitej miecz podniósł i z czernią swoją przy pomocy Turków Lwów oblegał, szturmem go chcąc dobyć, a wszystko w pień wyciąć, tedy ci ruscy ludzie jawnie z nim trzymali, do Kozaków się przedawali, za szpiegi i wywiady im służyli, króla i naszych zdradzając.

Woroba był chłop poczciwy i pracowity, u pana Spytka długie lata już służył, ale i on z ruskich182 wolan183 przedmiejskich pochodząc, za kozactwem przepadał. Widzę, że uważnie bardzo słucha i mówię dalej:

– Ten Kozak to był Kozak z Kozaków, z dziada pradziada mołojec. Ojciec jego był starszym Kozakiem, jak to oni zowią: assawułą, a taki był straszny Turkom, że sam sułtan wiedział o nim, a baszowie truchleli na jego wspomnienie. Tego assawułę jeden Żyd turecki zdradą pojmał i Turkom sprzedał, teraz go oni mają w swoich rękach i jęczy on u nich w okrutnej niewoli, tak jako i mój ojciec, o którym wiecie. Słuchacie mnie dobrze, Woroba?

Hamał potrząsł głową kilka razy na znak, że ciekaw i że uważnie słucha, co będzie dalej.

– Owoż ten Kozak chce pomścić się na Turkach i na onym Żydzie, i chce odbić ojca swojego z niewoli. I wy by tak pewno chcieli?

Woroba ścisnął swoją dłoń, co była szeroka jak łopata, w pięść taką potężną, że jeno mury nią tłuc jakby młotem, i uderzył z wielką pasją w dużą pakę z towarami, co najbliżej była, że mało jej nie rozłupał.

– Aby tego dokazać – ciągnę ja dalej powieść moją – ten Kozak ma tylko jeden sposób, a ten sposób mnie powierzył, bo sam uciekać musiał, a ja ten sposób znowu komuś powierzyć muszę, bo ja sam w pogańskie kraje jadę i z sobą tego zabrać nie mogę. Tedy ja wam to zwierzę, bo za uczciwą i wierną duszę was znam, Woroba. Ale musiał ja temu Kozakowi przysiąc, musicie i wy mnie. Czy przysięgniecie, Woroba?

– Przysięgnę – rzekł Woroba i rękę do góry podniósł.

– Przysięgnijcie, że nikt o tym wiedzieć i nikt tego widzieć nie będzie, tylko ten, kto do was ze znakiem przyjdzie – rzekę i dobywam owego medalika z Najśw. Panną który dostałem od Marianeczki, a ukazując go Worobie mówię dalej: – Na tę Pannę Świętą, Bogarodzicę – i na zbawienie duszy waszej, tak mi przysięgajcie, jak ja onemu Kozakowi przysięgał, a jak przysięgę złamiecie, będziecie pod wielką klątwą i będziecie od Trójcy Św. odłączeni i na miejsce Judasza powołani!

Woroba przysiągł, a ja mu dalej tak samo, jak ongi Kozak Semen mnie, nakazuję, aby nikomu tego nic oddał jeno albo mnie samemu, albo takiemu, co przyjdzie do niego i po lewym ramieniu go uderzy i powie:

 
Oko Proroka
Synopa Archioka
 

Nauczyłem go tak wszystkiego, jak mnie Semen nauczył a siła mnie to pracy kosztowało, nim sobie zapamiętał. Kiedy już pewny byłem, że Woroba dobrze zrozumiał, wyciągam ów mieszek i daję mu go do ręki. Bardzo był zdziwiony, że to rzecz taka mała i nieznaczna; patrzy na mnie i pyta:

– A to jest już wszystek ten „sposób”?

– Wszystek, Woroba, a ja sam nie wiem, co tam jest i wam wiedzieć się nie godzi i pod przysięgą nie wolno. Chowajcie to najbezpieczniej i najtajemniej, jako tylko możecie, a tego pewni bądźcie, że jakby kto wiedział, że to macie, na życie wam nastawać będą, a i o tym pamiętajcie, że kiedybyście mnie i tych Kozaków zdradzili, śmierć pewna was czeka, a po śmierci wieczne potępienie!

– Nie pokaże się to na mnie – rzecze Woroba i jak chwycił ów mieszek z żelaznym olsterkiem, tak mu cały w garści zniknął, jakby to orzech był.

– A jak ja odjadę – mówię dalej – pójdziecie do Marianeczki Grygierównej i przekażecie jej ode mnie, aby matce napisała, że kiedyby jaki obcy człowiek, a osobliwie Kozak, o mnie się pytał, tedy rzec mu ma, żeby do was szedł i że wy świadom. Niechaj tylko matka wskaże, gdzie was szukać, że u pana Spytka we Lwowie, i niech tylko powie te słowa: „Woroba świadom”.

– Woroba świadom! – powtórzył hamał, a zdało mi się, jakoby kontent był i za honor sobie miał, że wiernikiem został ważnej a tajemnej rzeczy.

– A jak wy to ukryjecie? – pytam jeszcze.

181nieomieszkany (daw.) – pilny. [przypis edytorski]
182ruski (tu daw.) – ukraiński. [przypis edytorski]
183wolanie – mieszkańcy nowo zakładanych wsi, nazywanych „wola”, zwolnieni z części podatków i obowiązków pańszczyźnianych. [przypis edytorski]