Za darmo

Oko proroka

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

IX. W pułapce

Obudzi się rano ptaszek na zielonej gałęzi, świat mu piękny, słonko ciepłe, na niebie pogoda. Strzępie rosę z piórek, zaśpiewa wesoło i wyleci z krzaka na wolność, na rozkosz, na zielone pola, na pszeniczne kłosy. Wtem pada strzała z łuku myśliwca albo kamyk z procy pastuszka i owo już na ziemi biedaczek ze złamanym skrzydłem. Tak i mnie było. Młodość dlatego taka szczęśliwa, że wielką rzecz ma sobie za małą, a małą za wielką. Smutek dla niej jakoby za górami, a radość zawsze blisko; byle co, a już się cieszy. Bo kiedyś młody, to poza siebie się nie oglądasz, a przed siebie nie patrzysz; co się stało, to jakoby nigdy nie było, a co się stanie, o to nie dbasz, zawsześ sobie rad i temu, co dzisiaj ci przypadło.

Kiedy się nazajutrz obudziłem, a była to niedziela, nic już z tego w głowie nie było, co mi wczoraj zasnąć nie dawało, a to jedno głupstwo, że mi pan Niewczas zrobił już nowe miejskie ubranie, i że je dzisiaj po raz pierwszy oblokę, tak mnie radowało, że mi się życie wydało miłe, a świat piękny jako nigdy. Kiedym się już ubrał, taki strojny wydałem się sam sobie i tak cale inszy od wczorajszego, żem owo pomyślał: Już nie ma biednego Hanusika, jest teraz tylko pan Hanusz!

Zaraz też wybrałem się na miasto, a najpierw chciałem iść do katedry na ranną mszę. I owo tak mi się zaraz stało, jako onemu ptaszkowi, albowiem ledwie w bramie byłem, kiedy widzę i oczom nic wierzę: o kilkanaście kroków ode mnie idzie hajduk Kajdasz, a koło niego ów Żyd turecki Kara-Mordach, a obydwu prowadzi Lorenc złotniczck, ten sam, którego poznałem w owej przygodzie z Tatarami!

Skoczyłem w tył i schowałem się w bramę, aby mnie hajduk Kajdasz nie poznał, a już nie wiem, czego w onej chwili więcej zażyłem: strachu czy radości? Byłem dotąd pewien, żem Kajdasza zabił, i ciągle mi był w oczach jako trup leżący we krwi na polanie, a tu go widzę, jak idzie żyw i zdrów, i jeszcze bardziej oparzysty173 na twarzy i z większym jeszcze brzuchem, aniżelim go zostawił!

Spadł mi wielki ciężar z duszy i sumienia, żem nie zabójca, za jakiegom się miał, i prawie bym był rad ucałował hajduka z samej wdzięczności za to, że jeszcze żyć raczy, chociaż to pewno na moją biedę wyjdzie. O czarnym Żydzie już w Podborzu wiedziałem, że go Semen na śmierć nie zabił, jeno ciężko ranił, ale mówiono także, jako mu żaden balwierz nie pomoże i że umierać będzie musiał – tedy i temu bardzo rad byłem, że Semen tak samo, jako i ja, nie jest mężobójcą, bo choć Kozak pewnie o to nie dbał, tom ja przecież dbać musiał, skoro już przyjaźń i wspólność tajemną z nim miałem.

Ale po tej pierwszej radości przyszły zaraz myśli markotne. Po co Kajdasz przyjechał do Lwowa i dlaczego jest z nim Kara-Mordach? Nie o co innego im chodzi, jeno o Semena, a jeżeli im chodzi o Semena, to i o mnie, a nawet o mnie więcej niż o Semena, bo o Semenie nikt nie wie, gdzie przepadł, a o mnie dowiedzieć się łacno było, gdziem jest, bom przez Marianeczkę do matki pisał, a matka pewnie z samej uciechy innym powiadała, żem we Lwowie na dobrej służbie, u cnotliwych ludzi.

Tak myśląc, stoję ukryty w bramie i patrzę za nimi, dokąd idą, a w głowę zachodzę, co z nimi ma za kompanię złotniczek Lorenc i gdzie ich prowadzi? Przeszli na poprzek rynek od połaci południowej ku zachodniej. Lorenc podprowadził ich pod kamienicę jedną, wskazał im bramę i wrócił, a oni obaj weszli do sieni. Wiedziałem, że to była kamienica p. rajcy Uberowicza, który właśnie natenczas był obrany wójtem miejskim i z panami ławnikami sądy sprawował; nieraz mnie pan Heliasz albo sam pan Spytek do niego posyła. Lorenc, wróciwszy, szedł ku kościołowi oo. Dominikan, ja też widząc, że tamci zostali w kamienicy pana wójta, biegnę co tchu za Lorencem, a dopadłszy go, witam grzecznie i mówię:

– Panic Lorenc, coście wy tego tureckiego Żula i tego drugiego brzuchacza przez rynek gdzieś wiedli?

– Pan Siedmiradzki mnie z nimi posłał, abym im ukazał, gdzie mieszka pan Uberowicz, bo z nim, jako z wójtem, mają ważną sprawę – rzecze Lorenc.

– A co to za ludzie i skąd? – pytam udając, że ich nic znam.

– Ten jeden, w tej długiej czarnej żupicy, to jest kupiec turecki; mówi, że nawet sułtański, a ten drugi, to hajduk z Samborskiego zamku. Przyjechali za niemałą rzeczą: gdybyśmy to mieli, czego oni szukają, hej! hej! pytaliby, co Lwów kosztuje!

– To chyba całej fury złota i srebra szukają, ano i kilka fur może – rzekę na to.

– Gdyby to były fury złota albo srebra, snadniej by im znaleźć przyszło, ale to, co temu Żydowi wzięto, to ja w garści zamknę, a przecież ono za połowę rynku stoi!

– A cóż by to za cudowna rzecz była! – wołam i mówię dalej, aby złotniczka za język pociągnąć. – Żartujecie zdrowi, panie Lorenc, ze mnie, prostaczka.

– To nie są żarty, ale sama prawda. Bo to jest brylant czyli diament najprawdziwszy, wielkości niepomiernej, a najczystszej wody, a za taki brylant to i setki tysięcy dukatów się płaci! Gdybyś ty miał brylant jeno laki, jak ziarnko grochu, to już zań parę wołów kupisz, cóż dopiero, kiedy taki, jak gołębie jajo! Owo taki duży brylant wzięto temu tureckiemu Żydowi.

– We Lwowie mu wzięto? – pytam Lorenca.

– Nie we Lwowie, ale gdzieś niedaleko Sambora; napadł go tam w drodze Kozak jeden, czeladnik pana Koniecpolskiego, zrąbał go srodze, w polu za nieżywego zostawił, a z brylantem uciekł.

Zaparł się we mnie oddech na tę powieść Lorenca i tak mi się duszno zrobiło, że i słowa jednego przez chwilę wyrzec nie mogłem. Ale całą mocą się jakoś trzymałem, aby niczego po sobie nie dać znać i ochłonąwszy jako tako, pytam złotniczka:

– A co za sprawę ma z tym Żydem i z tym brylantem pan Siedmiradzki?

– Co za sprawę ma? Pan Siedmiradzki, jako jest złotnik na całą Polskę sławny, a i poza Polską także, bo go i w Turczech, i w Moskwie, i w Niemczech dobrze znają, przecie od tylu lat sam drogimi kamieniami handluje, i czy to on jeden taki brylant naszemu Królowi Jegomości albo rozmaitym innym monarchom i książętom sprzedał? Carski skarb w Moskwie to mu jeszcze całe krocie tysięcy winien za drogie kamienie, diamenty, szafiry, rubiny, szmaragdy… ale co to mówić, kiedy ty na to głupi.

– Tom dlatego ciekawszy, panie Lorenc, i wdzięczniejszy wam za to będę – rzekę pokornie, aby złotniczka zachęcić do gadania.

– Owóż masz wiedzieć, że mój pan mistrz o ten zrabowany brylant już dawno odebrał listy, bo mu miał być przesłany od księcia ziemi siedmiogrodzkiej, Betlen Gabora174, który kamień ten już był sobie u tego turskiego Żyda ujednał, i jeno o to szło, aby mój pan go widział i wartość jego otaksował, i aby go potem do Amsterdamu, do Inderlandów wyprawił – gdzie brylant miał być oszlifowany, bo to jeszcze surowy kamień jest, taki jak z ziemi wyszedł. Opowiadał nam pan Siedmiradzki, że o tym kamieniu już dawno słyszał i że cudowne wieści o nim chodzą, jakby w bajce. Miał go jeden bardzo znaczny Turek, basza sułtański, i temu go Kozacy w Synopie nad Czarnym Morzem zrabowali, potem odbił Kozakom basza ten kamień, ale w jakiś czas znowu sam z brylantem w ręce kozackie się dostał, a od Kozaków kupił go ten Żyd turecki. Ma ten brylant swoje nazwisko, bo bardzo duże brylanty, że ich bardzo mało na świecie jest, mają swoje własne nazwiska jak ludzie, i tak jest jeden ogromny, co się nazywa Kohinor, drugi, co się nazywa Nadyr-Szach, inny Moguł, znów inny Florent. A ten, co temu Żydowi jakiś Kozak wziął, to jak powiadał nam pan Siedmiradzki, nazywa się Oko Proroka.

Więcej mi wiedzieć nie było potrzeba! Oko Proroka! A więc w tym małym żelaznym olsterku mieści się skarb, za który kupić można Lwów cały, a przynajmniej połowę rynku! A ja, mizerny pachołek, ja, podły czeladniczek w handlu pana Spytka, ja, chłopskie dziecko bez dachu i chleba, jestem wiernikiem i stróżem tego skarbu, o który się krew rozlewała i o który książęta listy rozpisują! A ten kamyk, taki cudowny, taki drogi, że go całą furą złota nie zapłacisz, leży w alkierzyku, w mojej skrzynce ubogiej, w której nic nie ma, jeno kilka podartych koszulin, stara podborska sukmanka, para buciąt podartych i owa książeczka: Officium, czyli Godzinki do Anioła Stróża!

Pierwsza myśl moja była, biec zaraz do domu i zobaczyć, czy żelazne olsterko jeszcze jest w tej skrzynce biednej, która nie miała nawet zamka, bo ostatnimi czasy cale zapomniałem o nim i nie widziałem go już dość dawno. Idę tedy do domu, ale nie od rynku, bom się bał natknąć na Kajdasza, jeno od ulicy, co z tyłu niedaleko muru miejskiego była, bo kamienica pana Spytka dwa wchody miała. Zastaję tylną bramę zamkniętą, bo ją w niedzielę zawsze na cały dzień zamykano, o czym ja w pośpiechu moim zapomniałem. Chcę wracać do rynku, kiedy czuję, że mnie ktoś z tyłu silnie za ramię ułapił. Oglądnę się żywo i jakbym upiora zobaczył, stanę nieruchomy i jakby skamieniały z nagłego strachu!

Nade mną stał pan Jost Fok i wlepił we mnie swoje oczy, zielonkawe i świecące jak u kota, a na ustach miał uśmiech, z którym jeszcze mi się straszniejszy wydał. Nie rzekł ani słowa, jeno ściskając moje ramię jeszcze mocniej, powiódł mnie z sobą. Szedłem chwilę bez woli, jakoby bezduszne bydlę, ale gdym tak kilkanaście kroków uszedł, szarpnąłem się z całej mocy, chcąc się wyrwać, ale Fok jeszcze silniej ścisnął mnie swoją dłonią i pociągnął dalej za sobą.

 

– Panie Fok – mówię – puśćcie mnie, co mnie szarpiecie?

– To ty mnie znasz? – odpowiada i wiedzie mnie dalej.

– A wy mnie znacie? Com wam zawinił i czego chcecie ode mnie?

– Ty jesteś Hanusz Bystry z Podborza – rzecze Fok głosem spokojnym, a przecie takim surowym, że się aż zimno robiło. – Ty jesteś Hanusz Bystry i jeżeli nie pójdziesz ze mną cicho, spokojnie, pokornie, jako przyjaciel z przyjacielem, to pamiętaj, że tylko palcem ruszę, a jakby się ziemia otworzyła przed tobą, zaraz tu będzie pan Kajdasz i pan wójt, a pachołki miejskie za nimi.

I przyłożywszy palec do ust, nakazując mi milczenie, i znowu tak na mnie groźnie popatrzył, że mi dreszcz przebiegł po plecach. Nie było co namyślać się długo; gdybym się bronił i krzyczał, mogłoby być gorzej ze mną. Powiedziałem sobie tedy, że lepiej iść na wolę bożą z tym strasznym człowiekiem aniżeli od razu na ratusz do więzienia, w straszniejsze może jeszcze ręce Kajdasza, pana wójta, cepaków175 miejskich, a co wiedzieć, czy i nie kata?

Tak weszliśmy w Ruską ulicę, a z Ruskiej na róg rynku i do Fatrowskiej kamienicy, gdzie było mieszkanie pana Foka. Weszliśmy na pierwsze piętro. Fok zapukał głośno do drzwi, a po dłuższej chwili otworzyła nam stara szpetna baba, z głową owiniętą w żółtą chustę, spod której wyłaziły rozczochrane kosmyki siwych włosów, z dużymi okrągłymi okularami176 na garbatym nosie, że wyglądała jak sowa.

Nic widziałem nigdy czarownicy, ale kiedym przybył do Lwowa, to mi opowiadał p. Dominik, że jakoś rok temu spalono starą kuśnierkę Szurzykową, jako przekonaną177 w urzędzie o praktyki z nieczystą siłą; tedy sobie pomyślałem, że Szurzykowa musiała pewno tak wyglądać, jak ta straszna baba. Na moją pociechę Fok dał znak tej babie, a była to jego matka, aby sobie poszła, bom się tej wiedźmy może bardziej bał niż jego samego.

Kiedyśmy już byli sami w izbie, pan Fok puścił moje ramię, bo dotąd ciągle mnie mocno trzymał, zamknął drzwi na klucz i siadając na zydlu, patrzył na mnie, milczący, jak kot na mysz złowioną. Ja tymczasem już nieco przyszedłem do siebie i serca mi trochę przybyło, i zacząłem myśleć o sobie, co by robić i jak by się z tej matni wydobyć! Byłem już wyrostek duży, szesnastoletni, na wiek mój cale silny, mógłbym był już niejednemu chłopu stawić się na rękę: spojrzałem tedy na Foka bacznie, jakbym go okiem chciał zmierzyć i zważyć, czy mu się dam, czy nie dam, i czy też siłą mocą nie wydrę się z rąk tego złego człowieka. Ale Fok snadź zaraz odgadł, co mam w myśli i oku, bo popatrzył na mnie przenikliwie, wydobył z pochwy swój mieczyk, pomacał palcem ostrza i znowu schował, a potem tak spojrzał na mnie, jakoby rzec chciał samemi oczyma: Nie tędy, braciszku, droga.

– Teraz możem pogadać z sobą – ozwał się Fok po chwili, a mówił już dość sprawnie po polsku, bo lat kilkanaście temu, jak był przywędrował do Lwowa.

– Ja z wami, panie Fok, nie mam żadnej sprawy – rzekę – i nic do gadania.

– Ale ja mam z tobą – mówi Fok na to. – Mam ciebie pozdrowić od Pana Kajdasza; zdrów jest, niedobrześ go trafił rydlem, trzeba było lepiej.

– Widziałem dziś sam Kajdasza i rad jestem, że żyje, bom go zabić nie chciał.

– Tedy i Żyda Mordacha widzieć musiałeś, a może już i wiesz, po co tu przyjechał?

– Nie wiem i nie dbam o to – rzekę śmielej, bom czul, że mi się pokora z tym człowiekiem na nic nie przyda.

– Dlatego nie dbasz, że nie wiesz, ale jak się dowiesz, inaczej będzie. Mordach przyjechał do Lwowa, imać kogoś takiego, o którego ty bardzo dbasz, i oddać go na ratusz. A tym ktosiem to ty jesteś.

– A za cóż mnie imać mają? – pytam.

– Za co? Za to, żeś zbójca i złodziej.

– To nieprawda!

– Ja też tego nie mówię; to oni mówią. Ale ja bym nie chciał w twojej skórze być i bardzo mnie ciebie żal.

– Kiedy wam mnie żal, panie Fok – mówię na to – czemuż mnie siłą pod kluczem trzymacie i z mieczem nade mną stoicie jak nad złoczyńcą?

– Bo ciebie ratować chcę, Hanusz.

– Ratował mnie będzie Pan Bóg, a wy mnie puśćcie.

– Dziękuj już teraz Panu Bogu, że tu siedzisz; masz ty za co. Kiedybyś ty wiedział, co ciebie czeka, tobyś mnie na klęczkach błagał, abym cię stąd nie puścił, i na próg byś się kładł, a wynijść nie chciał.

Popatrzyłem na niego z niewiarą i z gniewem, że mnie krzywdzi, niecnota, i jeszcze sobie ze mnie szydzi, co też Niemiec zaraz zmiarkował i tak rzecze:

– Właśnie teraz, kiedyś ty u mnie, cepaki ratuszowe, których pan wójt wysłał, szukają ciebie u pana Spytka. Gdybym cię był nie spotkał i nie ukrył u siebie, już by cię wzięli na ratusz, już byś, niebożę, siedział teraz w Dorotce.

– A za cóż by mnie brać miano do Dorotki? – pytam na pozór śmiele, ale w duszy nie bardzo mężny, bo Dorotka to była nazwa ciemnicy więziennej, do której sadzano najgorszych złoczyńców we Lwowie.

– Nie będziesz ty łgał przede mną, nie obełżesz mnie: wiem ja dosyć, a ty wiesz więcej.

– A cóż wy wiecie przeciw mnie?

– Kto miał przyjaźń z tym Kozakiem, Semenem Bedryszką? Kto z nim napadł na gościńcu Żyda Mordacha? Kto to zrabował, co Żyd miał przy sobie? Kto zakopał i wykopał?

– To jest sprawa Kozaka, a nie moja; jam nikogo nie napadł i nie zrabował. Szukajcie sobie Semena, kiedy wam go trzeba.

– A coś ty w lesie wykopał? – zapytał nagle Fok i położywszy obie dłonie na moje plecy, tak ostro utkwił we mnie oczy, jakby mnie aż do duszy chciał przeniknąć.

Wytrzymałem jego spojrzenie, anim mrugnął, i mówię:

– Nic.

– A jam to „nic” widział – zawołał Fok już bardzo niecierpliwy – na własne oczy widział, bom cię przecie zaszedł na tym w lesie! Co to za rzecz była w tym skórzanym mieszku?

Sunąłem niemy jak słup, kiedy mi to powiedział, bom dotąd pewien był, że ani on, ani postarości, ani Kajdasz nie widzieli, żem ów mieszek chował w zanadrze.

– Co to było? – woła teraz surowo Fok, pewny, że mnie już ma.

– Nie wiem, o niczym nie wiem.

– Gdzieś to podział?

– O niczym nie wiem – znowu rzekę, i tak sobie już postanowiłem, to jedno tylko powiadać, choćby mnie sto razy pytał.

– O niczym nie wiesz? – rzecze na to Fok. – A o tym, czy także nie wiesz, jako pytają na ratuszu? Nie powiadano ci jeszcze? Tam każdy złoczyńca najpierw tak mówi, jako i ty: o niczym nic wiem. Tedy go po dobremu proszą: powiadaj, nie daj się psować! A jak nie powie, tak jako ty powiedzieć mi nie chcesz, tedy dają go katu, a kat bierze go na śrubę. A wiesz, co to śruba? Jak kat pokręci, raz, drugi raz… trzeci… wyciągnie ciebie jako strunę na skrzypcach, powykręca ci stawy i członki, powywraca łopatki, wszystkie kości zaczną trzeszczeć, żebra się rozsadzać będą. I żebyś jaki twardy był, śpiewać, niebożę, będziesz!

Przeszło po mnie mrowie od stóp do głowy i czułem, że mi się włosy jeżą, bom ja słyszał o tym dużo jeszcze na wsi, a i pan Dominik opowiadał mi, jako to złoczyńców biorą we Lwowie na męki, jako im kat boki przypala świecą, szarpie ciało rozpalonymi kleszczami i inne okrutne zadaje udręczenia, aż póki się nie przyznają do zbrodni i nie wydadzą swoich wspólników, i jako zdarza się często, że najniewinniejszy człek, który dostał się w podejrzenie zbrodni, na tych mękach sam siebie i drugich oskarża, sam powiada na siebie to, czego nie zrobił, byle się z tych mąk wydobyć, a potem już bez żalu na szubienicę albo pod miecz idzie, bo z popsowanym ciałem i tak by żyć długo nie mógł!

Pan Fok nie spuszczał mnie z oka, jakby miarkował dobrze, co się we mnie dzieje.

– Obacz się teraz, chłopie, jako stoisz – rzekł po dobrej chwili milczenia. – Jeżeli mnie odpowiadać nie będziesz, to odpowiesz katu. Co tedy wolisz? Katu wyśpiewasz wszystko, a po takiej spowiedzi przyjdzie sroga pokuta: miecz albo szubienica, bo tu o rozbój, o ciężkie poranienie i o kradzież sprawa. A komu z tego zysk? Tylko temu Żydowi Mordachowi, a nie Kozakowi i nie tobie.

– Ani wam – rzekę już śmielej, bom znowu nieco odwagi nabrał.

– Ani mnie – mówi na to Fok – ale to twoja wielka szkoda i twojego ojca, który jak mi powiadano, podobno w pogańskiej niewoli żyje.

Zaświtało mi w głowie, kiedy to powiedział. Tędy tobie droga, panie Fok – pomyślałem sobie – chodzi tobie o własny zysk; nie dla żadnej sprawiedliwości mnie tu trzymasz i nie dla onego Żyda, ale dla siebie, abym tobie to wydał, co mi Kozak Semen powierzył. Mówię mu tedy:

– Panie Fok, a jak to umyśliliście? Sobie wam się chce?

– Sobie i tobie – odpowie – bo ty sam tego ani sprzedasz, ani zjesz, ani się tym od szubienicy wykupisz. Pokaż to jeno komu, a pewnie ci głowę zdejmą. A jak się mnie zwierzysz, będziesz bogaty, ojca z niewoli wykupisz i panem z chłopa zostaniesz. W moim ręku – to złoto, a w twoim – to śmierć. Masz wóz i przewóz; wybieraj, ale zaraz, w tej chwili, bo będzie za późno.

Na pokuszenie mnie powiódł ten niecnotliwy Niemiec, ale zaraz pomyślałem sobie: Nie będziesz mu po woli, to zgubisz ciało; będziesz, to zgubisz i ciało, i duszę. Teraz mam czyste sumienie i niczego się w sercu moim sromać nie potrzebuję, a jeżeli obrócę, przez chciwość będę zdrajcą i złodziejem. Niechajże się ze mną stanie, jako chce, ale wierności dochowam i przysięgi mojej nie złamię. Chcę tedy Fokowi zaraz tak odpowiedzieć, kiedy naraz odzywa się silne pukanie do drzwi. Fok powstał szybko z zydla, popatrzył na mnie, a potem dokoła izby, jakoby szukał, gdzieby mnie schować.

– Kto tam? – zapytał, a mnie dał znak, abym milczał.

– Otwórzcie, proszę, panie Fok, to my obadwaj, ja i pan Mordach – odezwał się głos za drzwiami.

Poznałem zaraz – był to głos hajduka Kajdasza! Struchlałem, pewien już tego, żem stracony! We dwa ogniem się dostał, między dwie paszcze smocze! Na lewo wróg, na prawo wróg, a ja bezradny pośrodku; jeno czekać, który będzie pierwszy, co mnie we szpony chwyci! Zdało mi się tak, jakbym w przepaść leciał, a na dnie śmierć widział!

Ale inaczej się stało. Nie tyłkom ja nastraszył się tych gości; pan Fok także bardzo im był nierad. Rozglądnął się szybko po izbie, potem nagle chwycił mnie za rękę i powiódł do jakichś niskich drzwiczek, o których ja myślałem, że to jest ścienna aimaryjka do chowania sukien, otworzył je, pchnął mnie jakby w jakąś czeluść ciemną i te drzwiczki na klucz za mną zamknął. Zleciałem gdzieś, jakby na jakieś schody wąziutkie i strome, ledwiem się na nich zatrzymał, a dokoła mnie była ciemność jak w piwnicy.

X. Ucieczka

Macając kolo siebie poznałem, że jestem na wąskich schodkach, które w dół prowadzą, ale co tam na dole, w ciemności widzieć się nie dało. W górze nad sobą widzę tylko światełko z izby, co się przedzierało przez szczelinki tych drzwiczek, którymi mnie Fok wyprawił tak nagle. Podlazłem tedy wyżej pod same drzwi i słucham, co mówią w izbie.

– A to źle jest – słyszę głos Foka – kiedy tego chłopca nie macie jeszcze.

– Z ratusza zaraz posłano pachołków do pana Spytka – imówi Kajdasz – ale go tam nie było. Wyszedł rano i jeszcze nie wrócił.

– To i nie wróci – powiada Fok.

– Kiedy on tylko do kościoła miał pójść; wezmą go pewnie, a może już i wzięli. Przyszliśmy po was, panie Fok, abyście z nami szli na ratusz jako świadek, żeście widzieli, co się stało onego dnia w lesie, i jako tego chłopaka na kopaniu zeszliśmy. Pan wójt was prosić kazał.

 

– Pan wójt nie pomoże i moje świadectwo nie pomoże, kiedy chłopca nie ma.

– Ale będzie – odzywa się głos trzeci po rusku, a to był pewnie glos Żyda Mordacha, który tylko po turecku i trochę po rusku mówić umiał. – Już na niego u tego kupca czekają i po mieście go szukają także.

– Szukają, ale nie znajdą – rzecze krótko pan Fok.

– Czemużby nie? – pyta hajduk.

– Bo uciekł.

– Uciekł! – zawołali razem hajduk i Żyd.

– A uciekł – mówi Fok – i głupi by był, gdyby nie był uciekł, skoroście łazili w jasny dzień po rynku, że was każdy widział! Trzeba było mnie słuchać. Mówiłem wam: nic jedźcie, zostawcie to mnie, a jeżeli już koniecznie chcecie, ukryjcie się gdzie w gospodzie.

Mordach coś po turecku z gniewu zawołał, jakby klął, i znowu po rusku się ozwał:

– Gdzie on mógł uciec! Trzeba go zaraz łapać! A jak wy wiecie, że uciekł?

– Bo wiem, gdzie uciekł.

– Wiecie, gdzie uciekł, panie Fok, i nie mówicie tego zaraz, a my czas tracimy! Gdzież on uciekł? On nie mógł daleko uciec; w którą stronę on uciekł?

– We Lwowie jest cztery wyjścia, dwie bramy i dwie furty, pewnie przez jedną z nich uciekł.

– Panie Fok – mówią razem i Kajdasz, i Żyd, bo prawie zawsze razem mówili, pomagając sobie wzajem – wy z nas żartujecie, a nam się pod nogami pali!

– A mnie się nie pali – mówi pan Fok spokojnym głosem – bo ja tego chłopca jakbym w kieszeni miał.

– To go nam dawajcie, na ratusz go dawajcie! – woła Żyd, a głos mu się trzęsie ze złości.

– Dawajcie, dawajcie – powtarza pan Fok tym samym spokojnym głosem. – Panie Mordach, i wy kupiec, i ja kupiec: wy wiecie tak samo dobrze, jako i ja, że dawać, a nie brać, to rzecz głupia jest.

Jakiś czas cicho było w izbie; przynajmniej jam nic słyszeć nie mógł, choć miałem ucho do drzwiczek przytknięte.

– Panie Fok, czemu wy nie zaczęli od tego? – ozwał się nareszcie głos Żyda.

– Bo to wasza rzecz była zaczynać, a zaczęliście beze mnie – odpowiedział Fok.

– Co mam dać? – pyta Żyd.

– Co wam ten chłopiec wart? – pyta Fok.

– A co was ten chłopiec kosztuje? – pyta Żyd.

– To, co wam wart – mówi Fok.

– Jak przy nim tego nie ma, co mi Kozak wziął, to on mi nic niewart – powiada Żyd.

– A jak przy nim to jest?

– Sto dukatów – rzecze Żyd.

– To bardzo mało.

– Dwieście dukatów.

– To jeszcze mało.

– Trzysta!

– Jeszcze mało.

Mordach znowu zaklął z turska i prawie już nie krzyknął, ale zacharczał, jako wtedy, kiedy Kozak Semen gardło mu dławił:

– Pięćset!

– Panie Mordach – rzecze teraz Fok – jeżeli wam chłopca dam, a u chłopca będzie to, czego szukacie, dacie mi tysiąc dukatów. Ani grosza mniej! Spiszemy z sobą na to intercyzę, złożycie pieniądze za rękę, a do jutra rana przystawię wam chłopca, gdzie chcecie: na ratusz, do gospody, do kata, choćby prosto pod szubienicę. To moje ostatnie słowo, jakem Fok!

Zaczęło się teraz frymarczenie i targowanie długie, to głośne, to takie ciche, żem chwilami niczego dosłyszeć nie mógł, ale to wyrozumiałem, że Żyd tyle pieniędzy nie miał, aby je złożyć za rękę i zapis dawał, a pan Fok zapisu gołego nie chciał, jeno żądał bezpiecznej poręki, a Mordach poręki żadnej we Lwowie dać nie mógł, jako iż był nieznany nikomu, tylko do jednego złotnika, pana Siedmiradzkiego, listy miał, a ten był takiej znacznej poręki pewno mu nie dał. Stanęło owo tym, że Fok zaraz z Mordachem do Żółkwi pojadą, gdzie był pewien Żyd bogaty bardzo, co Mordacha jeszcze z Turek znał i handle z nim miewał, i ten to Żyd miał dać porękę na ów umówiony zapis. Skończyło się targowanie w izbie, słyszałem, jak ktoś, a była to oczywista rzecz, że sam Fok, spróbował, czy drzwi z izby, przez które mnie wypchnął w to moje więzienie, dobrze są zamnięte, i klucz z zamku wyciągnął, a potem wszyscy wyszli i zostałem sam w ciszy i ciemności.

Kiedyby baran znał i rozumiał ludzką mowę, a był przy tym, jako go okiem ważą i czy tłusty rozważają, i o cenę się jego targują, i nad tym radzą, jako z niego mięso przyprawić, czy upiec, czy uwarzyć, i jaki z niego kożuszek się okroi – pewno by mu tak było, jako mnie teraz, kiedym tego wszystkiego wysłuchał. Utargowali mnie żywcem, tylko czekać, jako mnie oprawią: czy stryczkiem czy mieczem.

Czegom się z ostatnich słów Foka tylko domyślał, to mi teraz już całkiem jasne i pewne było: chciał się ten niecnota na obie strony ubezpieczyć; czy tak, czy owak, zawsze jemu zysk. Albo mnie strachem weźmie i wydam mu owo przeklęte wykopane olsterko, które mnie na taką zgubę i ostatnie nieszczęście przywiodło, a wtedy, jeżeli tam ów duży brylant jest, o którym mi mówił złotniczek Lorenc, weźmie go sobie, a Żydowi będzie piskorz; albo ja mu niczego nie zwierzę i nie wydam, tedy Żydowi mnie odstawi, jako obiecał, i tysiąc dukatów weźmie. A czy owo pierwsze się stanie, czy drugie, dla mnie to jedno; jam zawsze przepadł, bo choćbym stał się powolnym Fokowi, już ja z jego rąk żyw nie wyjdę; nie będzie on chciał mieć we mnie świadka, znajdzie na mnie sposób i to mnie czeka, co tego weneckiego doktora Kurcjusza, o którym opowiadał mi pan Dominik.

Pomyślawszy tak nad tym wszystkim, zacząłem się rozglądać dokoła, gdzie jestem i czy jakiego ratunku nie znajdę. Jak już rzekłem, byłem na jakichś stromych i wąskich schodkach i z początku zdało mi się, że w grubej ciemności, kiedy jednak oczy się trochę opatrzyły, mogłem rozeznać, że jest to mała izbuszka i że naprzeciw mnie, ale w samej górze, przebija światło małymi szparami ze dworu, tak jakby tam okienko było, ale przywarte żelazną albo drewnianą okiennicą. Schodzę ostrożnie po schodkach na dół, a było ich niewiele, jestem na podłodze cegłami wykładanej. Oczy coraz bardziej do ciemności mi nawykają, już rozeznać mogę, że izbuszka nie całkiem pusta i są w niej jakieś sprzęty i rupiecie, snadź skład niepotrzebnych rzeczy. Podchodzę do onego światełka i jakom się domyślał był, widzę, że jest okno, jeno przysłonięte, ale wysoko i ręką go nie dostać.

Pocznę tedy szukać po ćmie178, czy nie znajdę czego, na czym bym mógł stanąć, aby dostać rękoma do okna i oderwać okienniczkę, a tym sposobem światło mieć, bo wiedziałem, że bez światła nie wydobędę się z mego więzienia. Kładę się tedy na podłogę i tak na raczkach179, macając rękami, łażę po ciemnicy, ale nic takiego nie natyka mi się po drodze, chyba niekiedy szczura jakiego spłoszę, a o co zawadzę, to albo próżna bania, albo flaszka, albo inne jakieś rupiecie, cale dla mnie niezdatne. Trafiam nareszcie na jakieś puzdro drewniane, płaskie i nieszerokie, a zda się próżne, bo lekkie, chociaż zamknięte. Biorę je tedy, ustawiam pod oknem, stawam na nie i jeszcze się na palce wspiąć muszę, aby dosięgnąć okienka, ale już go teraz dosięgam ręką, choć mi trudno. Chwytam za to, co mi się zdało być okiennicą, i dobrze szarpnę, aby ją rozeprzeć, jeżeli zaszczepiona, albo i wyrwać z zawiasów. Nagle usłyszę trzask pod sobą i padam na ziemię, obalając się jak długi na podłogę, a tu już światło wpada do komórki.

Wstaję i patrzę, co się stało? Okienko okrągłe nie miało okiennicy, tylko je zastawiono deszczułką, snadź dnem z jakiejś kufy, i kiedym denko to uchwycił, i silnie szarpnął, a ono zaraz puściło, to przewaliłem się moim własnym zamachem w tył i na ziemię. Ucieszyłem się bardzo, żem tak ślepym, a szczęśliwym trafem wpuścił dzień Boży do tego mego więzienia, a choć go dużo nie miałem, bo okienko małe, a błony w nim takim odwiecznym kurzem i pajęczyną pokryte, że ledwie się światło przedrzeć mogło, to przecież już teraz dobrze rozeznać mogłem, gdzie jestem i co mam koło siebie.

Była to mała sklepiona komórka, jakie bywają po lwowskich kamienicach, a w nich albo łaźnię mają, albo ich też jako rodzaj skarbca używają, osobliwie tacy, co się zastawami trudnią. Zdaje się, że ta komora więcej onej strasznej babie w żółtej chuście aniżeli samemu Fokowi należała, bo więcej tu białogłowskich rzeczy było niż męskich; stały pod ścianami statki gliniane i drewniane, fasy z masła i banie, jakich przy syceniu miodów używają, kilka półsetek płótna domowego, takiego jak je zawadowscy i zaszkowieccy tkacze robią, ale leżało na podłodze także sporo ksiąg rozmaitych, od wieku pewnie nie ruszanych, bo grubo prochem nasiadłych, a ze sprzętów innych był w kącie stół mały, połamany, o dwóch tylko nogach i stała przy jednej ścianie duża, mocno kowana skrzynia, taka ciężka, że ją ruszyć trudno było z miejsca, i ta pewnie do samego Foka należała. Siadłem sobie na tej skrzyni, dumając, co dalej pocznę, a wszystkie myśli moje z jednej rzeczy bieżą i ku jednej wracają, jak rój pszczół z ula i do ula, a to: jakby stąd uciec.

Mam przed sobą dużo czasu, jeżeli wszystko tak się stanie, jako w izbie uradzono. Będzie teraz jeszcze ze dwie albo i trzy godziny do południa, tedy Fok jeśli pojechał zaraz z Mordachem do Żółkwi, nie stanie tam prędzej jak dobrze z południa. Będą się tam jeszcze pewno swarzyć i targować z sobą, nim ową porękę spiszą, upłynie im choćby dwie godziny, gdyby tego najspieszniej im było, dobrze pod wieczór dopiero wrócą. Jeżeli mi się uda uciec, to tylko przez ono okno; innego sposobu nie ma. Okno okrągłe i ciasne: jam wprawdzie nie gruby, a raczej wiotki, ale tak na oko trudno zgadnąć, czy się przewlokę. A jeżeli się przewlokę, jak się na dół spuszczę? A jeżeli się spuszczę, kędy tam na dole się znajdę, bo ani wiem, gdzie to okienko wychodzi?

Tak rozmyślając ciągle, patrzę w ono okienko okrągłe jakoby w zbawienie moje, jakoby w oko dobrego przyjaciela, co na mnie opuszczonego litośnie patrzy i mruga tajemnie, abym się co rychło ratował, i tak mi się w tej biedzie okienko to wydało jako słoneczko w onych wierszykach, które Urbanek na pamięć umiał: śliczne oko, dnia oko pięknego180. Kiedy mu się tak przyglądam i mierzę okiem jego szerokość i jego odległość od podłogi, dopiero obaczę, że owo drewniane puzdro, na które stanąłem, kiedym chciał okna dosięgnąć, i z któregom się obalił na ziemię, połamało się pode mną i że to stąd był ów trzask, który padając słyszałem. Puzdro podstawiłem był sobie nie dnem ale bokiem, bo było za płaskie, tak że kiedy się zapadło pode mną, zameczek się rozsadził, wieczko się popękało, a ze środka wysypało się wszystko, co tam było. Nie było tego wiele: kilka maluczkich bardzo flaszeczek, jakie bywają u doktorów na bardzo ostre i drogie leki, długi tulich, a raczej sztylet włoski i trochę papierów.

173oparzysty (daw.) – nabrzmiały, opuchnięty. [przypis edytorski]
174Bethlen Gábor (Gabriel Betlen, 1580–1629) – książę Siedmiogrodu w latach 1613–1629, król Węgier w latach 1620–1621. [przypis edytorski]
175cepak – pachołek miejski, którego zadaniem było łapanie przestępców i sprowadzanie ich do więzienia. [przypis edytorski]
176stara szpetna baba (…) z dużymi okrągłymi okularami – od średniowiecza po XVIII w. używano okularów mocowanych z pomocą sprężynki ściskającej nasadę nosa lub takich, które podtrzymywało się ręką, noszono je więc raczej do czytania niż przez cały czas. Okulary były też wówczas drogie. [przypis edytorski]
177przekonany (tu daw.) – oskarżony i skazany. [przypis edytorski]
178po ćmie (daw.) – po ciemku, w ciemności. [przypis edytorski]
179na raczkach (daw.) – na czworakach (por. raczkować). [przypis edytorski]
180śliczne oko, dnia oko pięknego – cytat o słońcu z sielanki Żeńcy Szymona Szymonowica (1551–1629). [przypis edytorski]