Za darmo

Ozimina

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Zakasłał i nie mógł mówić dalej. Hrabiego zagadywała tymczasem zręcznie i zatrzymywała przed obrazami na ścianach osoba duchowna: ksiądz wielkomiejski w wytwornie skrojonej sutannie; w pasie cienki, w uśmiechu słodki jak stara panna.

– Ach, z tego muzeum zwykłym trybem nic nie będzie – machnął ręką na wychodzących panów. – Ale kiedy mowa o sprawach publicznych, pozwoli sobie hrabia przedstawić kilka ziaren, nie chcę powiedzieć lichych, lecz drobnych, skromnych ziarenek, rzucanych przecie z wiarą w naszą ubożuchną glebę.

– „Dzwonek Loretański” – odczytywał hrabia grzecznie wetkniętą do rąk gazetkę – „pismo dla sług”.

A że nie przemawiano do niego, wyczytując wciąż z oczu wrażenie, więc obracał gazetkę w palcach, przewrócił ją do góry nogami. – O, bez wątpienia… – rzekł nieokreślenie i z niezmiernym szacunkiem zwracał księdzu te pobożnie zadrukowane ćwiartki papieru.

Wówczas ksiądz jął mówić o poniechanym biednym ludzie, o fermentach w nim współczesnych, nieznajdujących przeciwwagi w duchu obywatelskim, który odgraniczył się od maluczkich wyniosłością. A wszak służba i lokajstwo ma u nas tradycję pierwszego związku ludowego (niestety jakobińskiego!) za czasów Sejmu Wielkiego. Obyż teraz było inaczej! A wszak każdemu z nas zależeć musi przede wszystkim na usposobieniu i przychylności tej służby, która go bezpośrednio otacza. Wszakże to pisemko, podtrzymywane jedynie wdowim groszem ludzi najbiedniejszych, będzie musiało upaść dla braku środków. Więc zanim księdzu ręce nie opadną, choć z przykrością, choć przemożeniem się, pomny na niezachwianą cierpliwość błogosławionej pamięci księdza Boduena…

Skończyło się rychło na tym, że w rękach hrabiego znalazła się książeczka czekowa, a jedna jej kartka przed opuszczonymi oczyma księdza.

– Tylko – mówił hrabia nieco zakłopotany – prosiłbym – (o dyskrecję – chciał był powiedzieć) – o bezimienność – poprawił się rychło. – Bo właściwie co ja… ze służącymi? – rozmyślał głośno już dla siebie. – To jest nawet trochę rigolo36! Zresztą nie mogę, uważa ksiądz, ze względu na mego Józefa, który jest widocznie innych przekonań, bo przemyca mi nieustannie jakieś odezwy między listami.

– Hm! Jakież to przekonania i odezwy? – zaniepokoił się surowo ksiądz.

– O, nie wiem. Zresztą, choć młody, robi najpoprawniej starego sługę i analfabetę. Więc mi to jest obojętne.

Tak to hrabia, orientując się nieco późno, dolewał sporo żółci do zbyt pochopnego daru. Poczuł to ksiądz i starał się czym prędzej zamknąć sprawę, dziękując za dar tak królewski, który stawia pismo na trwałych i szerokich podstawach. W następnym numerze „Dzwonka” znajdzie się najwdzięczniejsze pokwitowanie…

A wobec przerażonych oczu hrabiego łagodził czym prędzej:

– Niby dla uczczenia pamięci… na zlecenie nieboszczki hrabiny matki.

– Właściwie… – (hrabia stawał się nerwowy). – To już lepiej na imię nieboszczki ciotki. O, tak! świętej pamięci Moniki.

– Nasz związek nie omieszka w dniu świętej patronki prosić na mszę zaduszną – rzekł ksiądz, chyląc głowę.

I drobnym krokiem ruszył ku drzwiom gabinetu. Tknięty po drodze jakby inną myślą, odbił się wzniesionymi nieco dłońmi o warstwę powietrza, wejrzał ku górze, złośliwy uśmiech szerokich ust zwrócił na drzwi, zza których dolatywał gwar męski – i cofnął się.

– Raz jeszcze dziękuję w imieniu moich tercjarzy! – rzekł podając rękę doskonale krągłym gestem światowego człowieka. A gdy mu dłoń ściskano, wtulił się w ramiona i pochylił postać długą, jak osoba duchowna.

– Ależ to ja, księże kanoniku, dziękować winienem – odparł hrabia najpoprawniej. Był na tyle uprzejmym, że zechciał zakończyć rozmowę akcentem towarzyskim, aby zatrzeć wzajemne może niesmaki po tych nudnych sprawach pieniężnych.

Mówił tedy:

– Nasz gospodarz jest w zachowaniu się, w atitiudach37, w sposobie ujęcia sprawy i wytrwałości całkowicie ministrable38… Aa – zupełnie ministrable!

Ksiądz zwrócił się tym razem ku przysłoniętym wciąż jeszcze drzwiom do salonu i wślizgnął się giętki za ich portierę.

W grupach panów ukazywał się mundur wojskowy, witany zdumieniem w oczach i przesadną wnet potem uprzejmością gestu. Pułkownik obracał się w tej atmosferze z wschodnią dyplomacją: był dobrodusznie zażyły, poczciwie niedbały, nie oszczędzając sobie po wschodniemu i cichej złośliwości w akcentowaniu swej prostoty wobec tego nadmiaru cudzej gentilezzy39. Odnalazłszy na kanapie tłustego obywatela z Litwy, przysiadł się do niego, a raczej dał za jego przykładem nura ku poduszkom i szeptał mu do ucha:

– Z tymi tu ludźmi nigdy nie zażyjesz! Coraz to grzeczniej między nimi i coraz to bardziej ślisko. Każdy masło uprzejmości z oczu i ust sączy, byleś się o niego nie otarł odrębnością jaką, byle życie samo prześlizgnęło mu się gładko po duszy. Żadna ręka tu drugiej mocno nie chwyta, żadna myśl cudzą się dolą nie zatroska. Poodgradzali się tu ludzie od siebie grzecznością, każdy w skorupce swej gładkiej. I wszyscy, rzekłbyś, jednacy. U nas choć ćwieki w głowach – a wyróżniają ludzi. I tym życie pociąga, że ludzie w nim wszelacy; a każdy tym stoi, że od innych odmienny. Wszystko ludzkie jak kleszcz ciebie się tam u nas chwyta: ciekawa bo rzecz, przeciekawa, „człowiek” to! I ona to, ciekawość nasza do ludzi, w dole ludzkie nieraz wirem pociąga, każdego żyć zmusza i, chcesz nie chcesz, twoją prawdę życia z ciebie dobywa. Zaduszewniej żyją ludzie nasi!… Tu się każdy jak robak w sobie zwija, swoje namiętności pod ziemią chowa, jak grób o sobie milczy i jak grób dla drugich się wybiela. Spojrzysz – życia nie dopatrzysz, słuchasz – westchnienie chyba usłyszysz.

– Jak na cmentarzu – hę?

– Toż mówię. Jest u mnie Sasza, syn. Ten zawsze na mnie nastaje: „Czego ty, papa, do nich leziesz?” Mało czego! – przywyka człowiek do ludzi. Ileż to lat od sześćdziesiątego trzeciego? I kamień na polu jego trawą porasta. Swój ja język zepsuł, waszego się nie nauczył. Śmieje się ze mnie Sasza.

– Nie lubi nas syn?

– A czort go wie, lubi czy nie lubi! I nie w tym rzecz między ludźmi. Tu on się rodził, tu chował, a bardziej on wam obcy: „No, co u nich? – pyta. – No co? Czego leziesz?” – Młodości i życia nie czuje on w was: ot co!

Tłusty pan nabrał powietrza w policzki i wypuścił je z odętej twarzy jak dym.

– Tak – wydmuchał wreszcie. – Gdy ojcowie współczuwać już zaczynają, synowie już lekceważą. Zwykła kolej.

– Nu, Wojciech Stanisławowicz! – mitygował go pułkownik, położywszy mu rękę na kolanie. – Tu to was szlachtę – na honorze połechtaj. Dziad jenerałem był napoleońskim – wiadomo.

Siwe oczki pułkownika dokończyły zezem: „Zatłuściał wnuk!”

Ujrzawszy tymczasem kogoś w tłumie, począł się przyglądać, przechylać bokiem, wreszcie zerwał się z miejsca. Dobrozacna złośliwość w siwych oczach zgasła natychmiast, zatliła się w nich iskra szczerej życzliwości; a na siwych wąsach i rudawej brodzie osiadła ta powaga prostoty, z jaką tamtejsi ludzie starsi umieją się jeszcze zbliżać do kobiet i dzieci. Kłaniał się z początku z rezerwą, lecz uradowany wraz wyciągniętą ręką dziewczyny i krzepkim uchwytem dłoni, zatrząsł mocno jej ramieniem.

– Bóg zapłać, że poznała!… Ot i panna zrobiła się tymczasem. Ile to lat – tam na wsi?… Sześć? Cała wieczność w tym wieku!

Nie wypuszczając jej ręki, odstąpił nieco w tył i ogarniał ją całą wzrokiem.

– Wszystko, co w dziecku brzydkie było, ładne się stało i „ważne”. Znaczy się, kobieta cała była w tej główce małej. I dola! Bo ja znachor po trosze. Tylko nie z ręki wróżę, a z oczu, gdy jasne, z ust, gdy nie kwaśne. Ot i ten uśmiech! Dla kogo psotny, dla kogo niespokojny, komu co obiecujący, a dla mnie „ważny” – jak życie, jak młodość sama… Daj Boże, jak najwięcej radości! – wołał, ściskając jej rękę aż do bólu.

Nina sprężała się niewolnie w poczuciu rześkości wielkiej, jaka wstępowała w nią przed tymi oczami, tak szczerze radującymi się jej młodością. Człowiek ten, widziany niegdyś w dzieciństwie, był mimo wszystko tak dziko obcy jej życiu i stosunkom, że najprostsze słowa powitania z trudem przychodziły na usta. A jednak krzepkość tej poważnej postaci, ukłon jej chrzęstny, krótki pobrzęk szabli, munduru nawet barwa i połyski narzucały jej jakby rytmy szparkie. Wstrząsnęła bezwiednie grzywą i, wciąż jakby urastając, rozpłomieniała cała uśmiechem otuchy… do samej siebie: rzekłbyś – powitanie ojcowskie, które żwawy puls jej krwi błyskiem w swe oczy chwyciło, jej uśmiechem roziskrzyło się całe, za bary jakby chwyta, w górę podnosi i na konia chyba posadzi.

 

Hej! ochoty w życiu jak najwięcej!

Jedna z dam w stroju ni to empirowym, ni to w szacie dla osoby brzemiennej – w sukni „reformowanej”, znudzona mdłą gawędą kobiet w salonie i nieodważająca się wejść do gabinetu pełnego niskiego rozgwaru mężczyzn, snuła się tęsknie w pobliżu, wdychając pełną piersią dymy od cygar. Siadła wreszcie skromnie tuż przy drzwiach palarni, dobyła z wielkiej na przodzie kieszeni swych sukien całą garść notatek i zapisanych skrawków papieru, odnalazła wśród tych szpargałów zapałki, bagaż swój spakowała z powrotem w kieszeń chłonną i, przybrawszy obronny wyraz twarzy, zapaliła papierosa.

Przepuściwszy mimo oczu uważnych całe szeregi panów, stała się nagle czujną.

– Kto to jest? – rzuciła niecierpliwie w pusty pokój, ledwo drzwi zamknęły się za jednym z przechodzących.

– Były przyjaciel naszej diwy – podwinął się nie wiadomo skąd pan Horodyski.

– Ach, tak! – rzekła głuchym altem. – No, to się rzecz tłumaczy. Artystki zabierają tym klępom z salonu zawsze najlepsze kąski.

Pan Horodyski rozpromieniał w okamgnieniu. I, rad tej znajdzie niespodzianej, zatarł suche ręce, gotując się na dobrą rozmówkę.

– Dlaczego to, proszę pani, wśród tylu tu „kąsków” ten jeden ma być najlepszy? Nerwy kobiece są wprawdzie przedziwnym dynamometrem…

– Serce kobiety doznaje w życiu więcej zawodów niźli jej nerwy.

– Ale te ostatnie bywają dla niej bardziej nieukojone.

Parskał i chichotał sam, bo dama z niezmąconym spokojem na twarzy pogodnej otrząsała popiół z papierosa. Jego ogarniał już entuzjazm dla otwartego wejrzenia niewiasty świadomej. Nieprędko spostrzegł, że tuż przy nim trząsł brzuchem dostatnim jegomość o dziwnie lśniącej pełni roześmianych w tej chwili policzków. Pan Horodyski poznał znajomego fabrykanta Szolca i przedstawił go wnet. Dama spoglądała nie bez aprobaty, jak między wyłogami fraka wyciskał się ten brzuch śmiejący, niby dojrzały kasztan z pękniętej łupiny. „Rond-point40”, nazwała to sobie w myślach. A gdy ją zaleciał błękitny dymek cygara, rozchyliła nozdrza.

– Ogromnie lubię, kiedy mężczyzna pali cygaro – rzekła swym niskim altem.

Pan Szolc w odpowiedzi na ten niespodziewany awans wyprostował krępą postać, wystawił swą małą nóżkę spod brzucha i zaciągnął się mocno cygarem. I to nieoczekiwane podrażnienie fantazji skojarzyło się w nim rychło z łatwą pobudliwością apetytu. Pomyślał tedy, że z tą panią miło by było spożyć na osobności kolację, gdyż takie zwykły jadać dużo i ze smakiem, nie pijąc, podniecają się dziwnie samym jedzeniem i bywają wtedy najciekawsze w sprośnych rozmówkach nad talerzem.

Dama tymczasem wychylała się ku drzwiom do dalszych pokojów, kiwając na kogoś z daleka.

Na progu zjawiła się Nina. Jej jasnych sukien szmer i zwinność przyniosły jakby wiew ochłodny w duszną dymnicę cygar. Po niedawnej rozmowie z pułkownikiem w poczuciu wciąż jeszcze w dwójnasób lekka, tą rześkością niemal harda, śmiała się ku nim całą postacią, jakby wstrzymaną w skoku: głowy podrzutem pytającym, włosów zuchowatym odgarnieniem z czoła i twarzy otwartej roziskrzeniem ciekawym.

– Ot, jaką ja sarnę wywabiłam na progi – rzekła dama.

Szybkością ptasiego odruchu podrzuciła się głowa dziewczyny w stronę głosu. Zasłyszane słowa i ich sens znalazły się w tej głowie o wiele później. I wtedy dopiero zaniepokoiła się: tym zapatrzeniem się wszystkich i tą ciszą, jaką witano ją tutaj. Teraz osadziła się rzeczywiście jak sarna: wyciągnęła się szyja zdziwiona, zaokrągliły się oczy, na nozdrzach zapulsował niepokój.

– Państwo śmieją się ze mnie?…

– Panno Nino!… Proszę pani!… Ależ, skądże? – wołali jedno przez drugie, jak gdyby budząc się kolejno z zapatrzenia w tej bezwiednej adoracji – dla instynktu.

Pan Szolc częstował damę papierosem, zwracając się na psotę i ku Ninie z cygarnicą otwartą.

– Właśnie, że poproszę! – sięgała zuchowato.

– Pani nie byłaby tak mało zazdrosną o swoich chłopców? – nawiązywała tymczasem dama przerwaną łaskotliwość dialogu.

– Kiedy ja nie mam… – wyrwało się z ust już nazbyt prosto i niemądrze.

Zaczerwieniła się w pierwszej chwili, ale gdy przyłożyła usta do papierosa, wydało jej się nawet zabawne.

– Ja bym się z panią nie podzieliła moim, gdybym miała.

– „Nie podzieliła!” – pisnął dyszkantem pan Horodyski. I zacierał ręce, strzygł oczy.

– Dlaczegóż to nie? – pytał alt.

Właściwie nic już nie wiedziała, co ma powiedzieć. Do podnoszonego w widłach palców papierosa wyciągały się usta z daleka w długi i niemądry dziób. I tak się do niego przykładała ustami, cmokała w munsztuk, ku coraz to rozkoszniejszemu błyskowi w oczach panów. Wreszcie chwyciła dym.

– Bo… – próbowała nawiązać zerwane nici w myślach, wypuszczając z fantazją smugę dymu.

Już i papieros dawał się łatwo; kłębił się dym w ustach i szczypał język niecierpliwy. W podrzucie głowy i upartym uśmiechu, który z warg mimo wysiłku spędzić się nie dał, był taki rezon i hazard41 na słowo, że panu Horodyskiemu aż się przymrużały oczy i pulsowały żyły na łysym ciemieniu. W bezinteresownej aż ekstazie gotów był milczeć, stulić się, nie istnieć, byleby móc słyszeć, jak to w takiej główce myśli sprośne jawią się nieomal intuicyjnie. Czerstwiejszy w swej tuszy elastycznej pan Szolc uwijał się żwawo koło dziewczyny; w instynktowej potrzebie praktycznych wszędzie orientacji życiowych „kalkulował” pan Szolc swe pytania. Zagadując ją gwałtownie, odparował niejako od reszty towarzystwa, przyparł do kąta i rozpowiadał coś ochoczo a prędko, przemycając w tej gawędzie raz po raz jakieś pytanie ukryte.

Nina zapalczywie pociągała papierosa.

A on rozpowiadał coś w te dymy przed jej twarzą, mówił póty, aż się dziewczyna żachnęła.

– Z chłopcami?! I ciągle o nich! E, już mnie to znudziło! Czy widuję się na spacerze? Czy mam znajomych? Nie rozumiem.

Zaczęły się w niej budzić jakieś zastanowienia nieokreślone. – Et! – żachnęła się nagle i odrzuciła precz papierosa. Szybkimi ruchami głowy zwracała spojrzenie na wszystkich po kolei i, nie mówiąc ani słowa, skierowała się ku wyjściu. Lecz pan Horodyski rozkrzyżował ramiona na progu. I tak się obaj zakrzątali koło niej gorliwie, z tak zabawnie zatroskanymi ruchami, że zagadali wraz i rozproszyli wszystkie jej myśli.

Parsknęła śmiechem.

Wobec tego zakrzątali się jeszcze gwarniej. Słyszała zaledwie piąte przez dziesiąte…

– Tyle pań prosiło (na uboczu oczywiście), a pan Szolc nie chce pokazać. W Aix-les-Bains kupił ten breloczek, dokąd co roku jeździ.

– I obrazek znowuż jakiś! – wydęła wargi na nich obu. – Byle głupstwo niewymyślne służy za haczyk…

– Na ten najczulszy nerw w kobiecie: nerw ciekawości.

– Och, te niemądre kobiety!

– Takie oburzanie się na wszystkie powiększa tylko gorączkę ciekawości u każdej.

Tym razem spojrzała na nich z zabobonną już nieufnością. Wyciągnęła się znów szyja i rozchyliły wargi niemądrze.

– Ot! – machnęła nagle oburącz.

I zakręciwszy się na pięcie, wybiegła z pokoju.

Nie śpieszyła się jednak do salonu – w nudne, jak jej się teraz wydało, gawędy kobiet między sobą. W sąsiednim pokoju zatrzymała się przed lustrem pod pretekstem poprawienia włosów.

Ramiona wzniesione splotła dłońmi w tyle, na ciemieniu, i zamyśliła się nad sobą przed zwierciadłem. Od kominka biła łuna na pokój, a przesycona mglistym pomrokiem wnętrza osiadła zaledwie nalotem czerwonym na tafli lustrzanej, nie wnikając w jej głąb ciemną.

Otrząsła się ze swych myśli i z wyrazem niechęci ku sobie jęła szybkimi ruchami upinać włosy.

Na palenisku osunęło się kilka bierwion, dobywając z zarzewia płomienie ostatnie, tak wartko trzepoczące się ognistymi skrzydły42, tak żwawe w iskier warkoczach, niby w tańcu rozwianych, że ta ich chyżość i swawola zadrwiły – wydało się Ninie – z jej smętku. I póty szydziły z niej, aż nie ujęły wargom tego odęcia w zasępieniu. Zaśmiała się jak dziecko: wraz ze łzawym podrywem – w piersi nie wiadomo skąd zabłąkanym, a myślom zgoła obcym.

Jakby z dalekich mroków zwierciadła wynurzona, skoczyła w lustrzane odbicie w przypochlebnych ruchach postać długa, zaświeciła w odbiciu białą plamą gorsu i kolącym błyskiem małych oczu.

– Ach, to znowuż pan? Boże, jak ja się przestraszyłam – mówiła zupełnie spokojnie. – Pan chyba myszą wyskoczył z ciemnego kąta lub nietoperzem przypadł od świecy tam.

Nie odwracała się nawet ku niemu, obserwując tylko spod powiek jego odbicie lustrzane. Ruchliwe i ostre jak świderki oczy łysego pana śmiały się jakby chytrym posiadaniem jakichś sekretów, a na zajęczych jego wąsach dygotały przemilczenia ciekawe. I koło ust dziewczyny na przekór pogardliwemu wejrzeniu błąkać się znów począł uśmiech, niby żuk natrętny, przypadać do kątów warg i przemykać po policzkach ku oczom zawsze wpółprzymkniętym.

Jego stać było na razie tylko na nieokreślone pomruki aprobaty: w czerwonej poświacie bijącej od komina złocił się śniady puch na szyi dziewczyny i prześwietlały zwiewne kosmyki włosów pod uszami.

– Niech no pan spojrzy! – krzyknęła nagle. – Tam w głębi lustra coś się rusza. Jeszcze naprawdę nietoperz… Cha! cha! – zaśmiała się mimo drgawki niespokojnej w gardle. – Lub może drugi, taki sam.

– Przeciąg – mruknął – i płomyk świecy drga w odbiciu – tłumaczył spojrzawszy niechętnym zezem na to jej zatrzepotanie się dziwne.

– Cha! cha! cha! – chichotała, zła równocześnie na siebie, że tego śmiechu opanować nie potrafi.

Przez uchylone drzwi wsunął ciekawą głowę pan Szolc, a ujrzawszy ich oboje, wywinął się elastycznie na środek pokoju.

„Już pan tu jest?” – witał Horodyskiego chytrym przymrużeniem oczu.

Obaj ci panowie wydali jej się w tej chwili tak ogromnie, tak niewypowiedzianie zabawni, że… Cha-cha-cha! i cha-cha-cha! – zataczała się od śmiechu.

– Ale – doskoczył pan Horodyski do pana Szolca i pochyliwszy się w pałąk, ściskał jego krępą figurę ponad brzuchem. – Mój kochany panie, ten obrazek w breloku! Pani wyrażała już pewne zaciekawienie.

– Ja nic nie mówiłam! – krzyknęła jakby w przerażeniu. „Nie – pomyślała równocześnie – ci dwaj panowie, ściskający się jak czuła para: Cha-cha-cha!…”

– Ja tego pokazać nie mogę – zażegnywał się i zastawiał dłońmi pan Szolc, by wnet potem wyjąć z kieszeni kamizelki złoty zegarek z krótką dewizką i uwieszonym na niej brelokiem w formie gwiazdki. – Chyba tak na dłoni. Niech Bóg broni pod światło.

– A drażnią kobiety jak koty – spadło z warg Niny w nadąsaniu nagłym.

– Jak kotki – poprawił pan Horodyski. – Że też ja nigdy jeszcze nie widziałem pani oczu, że też pani ma zawsze przymknięte powieki.

– Nie! – szarpnęła się nagle całym ciałem w kurczowym prawie podrzucie. – O, ja nie mogę znieść tego spojrzenia! – doskoczyła do pana Horodyskiego. – I tych pańskich wąsów: długich, rzadkich, ostrych – właśnie jak u kota… O, ja bym pana biła! – wyskoczyło z ust z przerażeniem dla niej samej.

Łysy pan parsknął w krótki śmiech i zdławił się nim, bo opadłszy w fotel, zamilkł prawie: w tak częstych i tłumionych drgawkach śmiało się całe ciało jego. A ramiona wywijały mu się w tej radości ponad głową jak skrzydła wiatraka.

– Ależ temperamencik!…

Wszystko, co Ninę bawiło jeszcze przed chwilą tak niepomiernie w szalonych wybuchach niemądrego śmiechu, wszystko to stało się nagle nieznośnym, dokuczliwym i drażniącym aż do łez hamowanych, do spazmu chwytającego za gardło. Wystarczył jeden rzut oka na pana Szolca, aby się w wargi zacisnęła uparta nagle zawziętość: im, sobie, światu całemu na złość.

 

– Teraz niech mi pan pokaże ten obrazek – rzekła, siląc się na spokój.

A że się certował i jak fryga koło niej kręcił:

– Teraz ja chcę! – krzyknęła nagle, tupiąc nogą. I sprężyła się cała przed nim.

Panowie przerzucili się znaczącym spojrzeniem, bo oto powieki dziewczyny rozchyliły się po raz pierwszy, ukazując małe jak grochy, złotoczarne, złe, niespokojne źrenice43.

W skok znalazła się przy panu Szolcu i wyrwała mu z kamizelki zegarek z brelokiem; lecz ledwo ramię podniosło się z nim do świecy, opadło gwałtownie – rozeszły się palce ręki, opuszczonej w sprężeniu odrazy.

Pan Szolc schylał się po swą zgubę. I jakby nie prostując się wcale, przepadł z pokoju. Panu Horodyskiemu podrzuciły się aż długie nogi na fotelu, a ptasia głowa dziobała w torsji śmiechu własne kolana, kłuła je jak sęp padło44, kołysząc tylko łysym ciemieniem.

Ktoś poruszył drzwiami – długi pan stropił się wnet, zakręcił i znikł: myszą skrył się do nory, nietoperzem utonął w mrokach zwierciadła, z których był wystąpił. I jak mysz, jak nietoperz pozostawił po sobie tylko odór swój: woń pomady i tłustych perfum, męski zapach, starokawalerski „bukiet”.

Na kominku dogasały tymczasem głownie, osuwała się ze zwierciadła pulsująca łuna, pozostawiając na nim tylko żółty blask świecy, a na tej chłodnej powierzchni odbicie jej twarzy, jak gdyby nagle nie do poznania zmienionej.

Pulsujące płomienie policzków przyblakły, odbite w zmąconej toni; psota, co błąkała się po nich nieustannie, zgasła niby płomień zdmuchnięty; w bruzdach, jakie pozostawiła po sobie, osadzała się przekorność wzgardliwa, spoglądająca przed się otwartymi oczami i twarzą, rzekłbyś, nagą; jak gdyby te spojrzenia i gawędy rozdarły niedostrzeżony przez innych woal, szeroko rozchyliły powieki, przygasiły lica, by spod tęczowych baniek pustoty i rojenia wywabić niepokój cielesności dojrzałej.

Otrząsła45 się gwałtownie grzywą i imała46 włosów przed lustrem. Lecz ramiona opadły wnet jak ołowiane ciężary. Przysiadła na fotelu, szukając w tym osłabieniu oparcia; głowa zwisła na piersi.

Znikła gdzieś ta rześkość rytmiczna sprzed niedawna, to urastanie w lekkości radosnej, ta krwi otucha serdeczna. Jej rytmy szparkie z tętnic na nerwy przeskoczyły oto i, trzepoczące się przed chwilą w śmiechach niepohamowanych, pulsują teraz w drgawce wewnętrznej, rade jakby rozprząc wszystkie spoidła cielesnego ładu i stępiwszy myśli, wyostrzyć, przeczulić zmysły niespokojne, każąc im słyszeć, czuć, przeczuwać przez ściany dziesiąte – wyolbrzymiać wrażenie każde.

Oto myślą bezładna, czuciem apatyczna – wszystkimi zmysłami natomiast w dwójnasób czujna, słyszy z daleka kroków miarowych chód tak siebie pewny, że wszystko naokół drgać z lekka poczyna w ten rytm, zwiastując niby marsza tłumioną muzykę tych kroków stęp coraz to bliższy.

Mocno wybija się idący takt, drzwi pchnięte rozwarły się wszerz. Szabli do boku przyciśniętej szczęk, ostróg zberknięcie47 krótkie i u siwego czoła wystawiona dłoń:

– Cześć – mam – kłaniać się!

Pułkownik zachwycił48 w oczy bystre ten jej gest mdły, spojrzenie niepewne oraz rumieniec przelotny. „Hm! – mruczał w brodę, gdy minął już pokój – naszego tu brata, co wróbli na tę wisznię49! Wiadomo: owoc dojrzały musi być zerwany, inaczej zwieje go pierwszy wiatr i zdepcze pierwsza stopa. Nie daj Boże, zostanie na drzewie: robak stoczy. A na gniłki50 urodzaj to u nich sławny!”

Ktoś ujął go pod ramię. Ta łaskawość protekcyjnego gestu zjeżyła go odruchowo, lecz ujrzawszy przed sobą rozwidlone baki gospodarza, jednym drgnieniem „ułożył się” cały w ruch i wyraz człowieka, obiecującego zabiegliwość. Patrzał tedy czujnie w te rybie wargi w jamie włosów, cedzące słowa tak skąpo i blado, że trzeba było je sobie w myślach dopowiadać i dobarwiać za pana, który tylko myśleć raczył i chrząkać niecierpliwie, gdy jego intencji w lot nie pochwycono.

Dowiadywał się tedy pułkownik z tej żmudy51, że korespondent berliński ma sobie polecone od grupy kapitalistów, „interesujących się sprawą komunikacji u nas, wybadanie gruntu w rzeczach tej kolei okolnej – nie tyle finansowego, ile…” Wprawdzie koncesja wydana jest „spółce obywatelskiej”, w tym charakterze pragną ją tam widzieć, ale miejscowe czynniki może będą bardziej ustępliwe dla tej nowej, berlińskiej kombinacji…

– Mój kochany pułkowniku!…

– Zrozumiałem.

– Jest i druga sprawa. Ludzie zaangażowali się w te place w śródmieściu majątkami całymi, a o ulicy ani słychać. („Zresztą i pułkownik masz52 przecie swój dział”.) Należałoby tę sprawę pchnąć argumentacją, jaka tam trafi do przekonania. Ulica otworzy okazałą perspektywę na cerkiew, przesunie ku niej niejako dzielnicę całą i nada miastu przez to pożądany może charakter. – Et caetera i tam dalej! – brzmiało najwymowniej z tego wszystkiego.

– Zrozumiałem.

– Mój kochany pułkowniku!

I gospodarz położywszy mu rękę na ramieniu sterował pułkownikiem jak nawą53, holując go przez rojny od gości pokój do sąsiedniego bufetu.

– Mój kochany pułkowniku!…

– Zrozumiałem! – zaśmiał się pułkownik tym razem. Ale gospodarzowi nie było do jego złośliwości. Zaczepił go kilkoma słowami do kogoś z obecnych, mrugnął na służbę i wymknął się rychło.

Pułkownik wolał jednak pozostać sam.

„Ty, bracie, potrafisz żyły wyciągać z człowieka! – rachował się w myślach z gospodarzem. I teraz dopiero, jak gdyby prostował grzbiet, otrząsał się cały, wyciągał garścią sumiasty wąs. – I naprowadza taki «tasku54» na duszę, że człowiek samemu sobie mierźnie. To jest u nich najwyższa szkoła dyplomacji: być tak bardzo interesującym; słowo żadne nie śmie zadrgać życiem. Pies by mój zaskowyczał, gdybyś ty go pogłaskał. Żonce to twojej powinszować… Nu, i czort z tobą!” – odmachnął się ręką.

I tak wypił za zdrowie gospodarza.

Rozmyślał cierpko, wystając po kątach z talerzem pod brodą, to przysiadając przy rozstawionych gęsto stolikach, to snując się znowu między ludźmi. „Masz przecie pułkownik i swój plac. Masz, powiedział. Nachał! A masz, boście mi go wetknęli gwałtem… Chadatajstwo55 – mruczał – machlerstwo po waszemu. Czort i z wami”.

– Nalej!

I pił tak samotnie dalsze zdrowia.

„Czego ty, papa, do nich leziesz? – mruczał w brodę, siadłszy gdzieś na uboczu. – A ty nie leź!… Dobrego tu w nich mało, a zło jest za mądre, za chytro-kryte jak na nas. Oba my przy nim durne jak chłopy. To korespondent zagraniczny, to agent kapitalistów berlińskich, «interesujący się» podmiejską komunikacją. A tam i fortami przede wszystkim… Oto czego on miłośnik!” – mruczało mu basem w piersiach, gdy wargi zacinały się zawzięcie, a złe, nieufne spojrzenie ogarniać poczęło wszystkich obecnych w pokoju.

– Jaśnie pan każe?

– Niczego nie każe. Chcesz, nalej. Tylko mnie nie rozpytuj o swe „wódeczki”; wolę już: nalej, z jakiej chcesz „flaszeczki”. Że też u nich każde słowo musi być ckliwe i fałszywe! Ty służył w wojsku?… U, obraził się za „ty”! I poniechał „jaśnie panem”. Honorni oni tu wszyscy!

„A ot – mruczał dalej do siebie – założyli «spółkę obywatelską», ale gdzie tu u jaśnie panów dziś tych milionów znaleźć; wiadomo, Niemiec przyjść musi. Za miliony swoje i jaśnie panów wnet znajdzie, i «spółką obywatelską» się nakryje. Będą i grafy, jest i baron, będzie i ruski pułkownik. Akcjami przecie obdarzą. Widzisz, Sasza, pajęczyna to jaka!… Ni! – odmachiwał się wskazującym palcem, na którym nosił obrączkę – pułkownika tam nie będzie. A akcje wasze to przepiszcie sobie na muzeum, na bibliotekę, na stypendia czy na ekspedycję polarną: jak tam z sesji wypadnie. Oj, czmucąż56, czmucą głupim ludziom głowy! Dwóch by zechciało: zrobiliby. Ale im nie o to przecie. Po wierzchu muzea, sztuki piękne, biblioteki, stypendia, ekspedycje polarne – to żeby swoim głowy zadurzyć; pod spodem «spółki obywatelskie» – to żeby nam piaskiem w oczy rzucić; a na spodku, na dnie samym – Niemiec”.

– Puh! – wydymał pułkownik powietrze z piersi wzdętej; czerwieniał i bladł na przemian.

„Widzisz, Sasza, do czego oni tu doszli… O ulicy nowej chcesz wiedzieć? Na cerkiew to naszą Żydy z nowych kamienic patrzeć będą i ubłażać się, i umilać. Widzisz, tak to oni za jednym ręki obrotem: i swego Boga się wyparli, i cudzym pohandlowali”.

Po chwili, nie zapiąwszy nawet mundura57, przeciskał się szerokimi bary58 między ludźmi. A że gniewny i nieufny w tej chwili, więc mówił już tylko po francusku: „Pardon!” – roztrącał i przepychał się bez ceremonii. Wydostawszy się z zapachu jadła i napojów, wstąpił w dymną atmosferę cygar. Jeszcze jedne drzwi i owiała go ledwo uchwytna woń perfum, ochłody i świeżyzny pełne tchnienie kobiece. „Zażywnie tu u nich” – pomyślał.

I równocześnie dogoniła go tutaj melodia rozchwiejna.

„Tańcują” – rzekł do siebie znacznie łagodniej.

A gdy stanął na progu salonu, gdy w roztopie światła zaroił mu się przed oczami, niby karuzela barwna, ten wir rozkołysany, jakby w rozmarzeń gestach łagodnych pod muzyki i pogwarków kobiecych kapryśnie cichnące rytmy – wówczas pułkownik począł głaskać brodę.

„Elegancko!” – pomyślało mu się niespodzianie po polsku. Z drugiego końca salonu gospodarz złowił go spojrzeniem i zbliżył się wnet do żony – pochylał nad jej uchem. Wstąpiła między pary wirujące i w mimowolnym rytmie walca przemykała się lekka przez labirynt taneczny. Liniami sukien smukłych, rzekłbyś, pląsająca, jak wąż giętka na tej błędnej ścieżce, wychyliła z tłumnego zamętu wprost na pułkownika uśmiech twarzy jak zorza jasny i otwartą dłoń przyjaźni.

Przerzucony z bufetu w to oślepienie świateł, przed barwną karuzelę zwiewnych szat i otwartych biustów kobiecych, podrażniony widokiem tej giętkości niewieściej, która w rojnym tłumie wężem się przemignie i maskę obłudy z taką lekkością na oblicza wkłada – odymał się pułkownik coraz to nieufniej.

„I na co to wszystko? Po co tak przechytry krok ich tu każdy? Jakie sprawy tu zawiłe, jakie losy tu się ważą? Po co te przyjaźnie, umizgi, świadczenia i obłudy? te stosunki szerokie, te sławnych śpiewaków po swych salonach prezentacje, te sesje o sprawach publicznych i cała ta szkoła dyplomacji… parszywej! – zerwała się w nim wreszcie pasja tłumiona. – Czego ty, papa, do nich leziesz?!… A ty nie leź! Młodości ty u nich szukał!…”

Z tanecznego zamętu wywinęła się tymczasem jakaś para tuż koło niego. Młodzieniec kłaniał się pannie, rękę jej wypuszczając, i cofał się powoli; muzyka wiodła go lekkim krokiem wprost na inną, pochylała przed nią, wpół ujętą zatrzymać kazała w oczekiwaniu taktu, by stopy zwrotem mocnym wkołysać ją miękko w rytmy walcowe.

A pierwsza ani spojrzała za nim, cała w sobie pulsująca, wichrem własnej uciechy wciąż jeszcze owiana. Niby skrzydło motyla trzepał się w dłoni chybkiej wachlarz niecierpliwy pod te nozdrza pulsujące i oczu przymrużenie czujne.

36rigolo (fr.) – zabawne; osobliwe. [przypis edytorski]
37atitiuda (z fr. attitude) – postawa. [przypis edytorski]
38ministrable (fr.) – godny mianowania ministrem. [przypis edytorski]
39gentilezza (wł.) – uprzejmość, grzeczność. [przypis edytorski]
40rond-point (fr.) – rondo a. półkole; tu: okrągłość. [przypis edytorski]
41hazard – tu: skłonność do ryzyka, brawura. [przypis edytorski]
42skrzydły – dziś popr. forma N. lm: skrzydłami. [przypis edytorski]
43źrenice – tu w znaczeniu: tęczówki. [przypis edytorski]
44padło – padlina. [przypis edytorski]
45otrząsła – dziś popr. forma 3.os.lp r.ż.: otrząsnęła. [przypis edytorski]
46imać – brać; tu: dotykać. [przypis edytorski]
47zberknięcie – tu: chrzęst, szczęknięcie. [przypis edytorski]
48zachwycić – tu: złapać, schwycić; zachwycił w oczy bystre – zobaczył, zauważył spostrzegawczymi oczami. [przypis edytorski]
49naszego tu brata, co wróbli na tę wisznię – przen.: tłum mężczyzn nadskakujących tej pannie przypomina stado wróbli obsiadających drzewo wiśniowe. [przypis edytorski]
50gniłka (gw.) – zgniły owoc a. ulęgałka; tu przen.: stara panna; kobieta zgorzkniała i bezdzietna lub zepsuta, „upadła”. [przypis edytorski]
51żmuda – trud, mozół. [przypis edytorski]
52Zresztą i pułkownik masz przecie swój dział – sens: zresztą i pan, panie pułkowniku, ma tam swoją działkę. [przypis edytorski]
53nawa – tu: okręt. [przypis edytorski]
54taska (ros. M. таска, B. таску) – smutek, zmartwienie. [przypis edytorski]
55chadatajstwo (ros. хадатайство) – starania, zabieganie; wstawianie się u kogoś w jakiejś sprawie. [przypis edytorski]
56czmucąż – czas. czmucić: zawracać w głowie, mącić; z dodaną cząstką wzmacniającą -ż. [przypis edytorski]
57mundura – dziś popr. forma D.lp: munduru. [przypis edytorski]
58szerokimi bary – dziś popr. forma N.lm: (…) barami. [przypis edytorski]