Za darmo

Ozimina

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Słońca muskanie ukojne niosło spokój w młodą głowę i potrzebę uładzenia myśli, objęcia zeznań swoich.

Jęła tedy mimo woli wspominać wszystkie swe przeżycia dzisiejsze.

Tamtych mężczyzn krzątania się przymilne za jej spódnicy szelestem, śmiech z niej wyłechtywany pustoty gamą lub niecierpliwym chichotem po kątach. „Błahaś!” – mówiło jej zwierciadło samo powtarzanym spojrzeniem wszystkich tych ludzi, którzy bawili się jej młodości niestatkiem aż do spazmu nieomal jej nerwów drażnionych. I tylko jeden człowiek hardość życia młodego w niej budził – człowiek obcy, szabli pobrzękiem od innych w przypomnieniu wyróżniony. Bo gdy za innymi oglądała się pamięć, widziała z kolei tamtych panów powagę karcianą, ich narady obywatelskie, polonezy posuwiste, toasty biesiadne – a wszystko jak polonez jeden: szumne, uroczyste, wielce szanowne… I oto ruda głowa aktorki błogosławiona przez najczcigodniejsze ręce za to, że wszystkich tych ludzi istnienie przypomina światu swoją sławą rozgłośną. Za czym oklaski wielkiego roztkliwienia, kieliszków brzęki, wina upojenie, kobiet poszepty i pogwarki, ich obnażonych biustów przydechy głębokie i najsenniejszego walca rozkołysanie lubieżne… I nagle obcego słowa w te wszystkie głowy uderzenie: „Wajnà!” I jej, najmłodszej tu między nimi, pierwszy krzyk. Tuż obok siedział on z bladym przerażeniem na twarzy, za rękę przez nią kurczowo ściskany. Wszyscy niebawem powstawali w zamęcie; oni oboje z miejsc się nie ruszali, jak te dzieci alarmem w osłupienie ocknięte i zapatrzone tępo w ludzi starszych. Zaś tam, naprzeciw: starczej ręki miotanie się dziwne i tej głowy sędziwej kołysanie urągliwe.

A potem, ledwo tamci wszyscy po pokojach się rozeszli, w jej rozkołysane zmysły i targniętą wyobraźnię rzucona żagiew; potem tamta chwila, która przypominała się tylko mrozem przerażenia.

To jedno pozostało w pamięci: jego dusza słaba, roztargana tu już wniwecz, i ciało bezduszne, wywlekane na wojnę daleką. I ona sama powalona pod spojrzeniem tej kukły Murzyna… Podczas gdy za oknem grzmiała równocześnie jakaś surma mosiężna i śpiew jak wicher: tak się młode obce życie hardo obwoływało tam…

Zaś potem, sama nie wie, jak trafiła za progi: w te labirynty półek z książkami niby ściany katakumb, w pyłu i pleśni woń i ponure jak w grabarni ociążenie piersi. Na czole rozpalonym Wandy dłoń chłodna, a przed oczami ta głowa graniasta pod bandażem, ta wiecha włosów, które osiwiały hen, daleko. I opowieść tamta… I to milczenie wraz z płaczem uparcie w piersiach trzymane: do pyłu i pleśni starych książek domieszany, ostry, całą duszę jakby oczadzający zapach krwi!…

A potem – to, co u Leny było: Oli oczy straszne i jej bełkoty wtedy. Dalej, zapadłe mimo wszystko na dno duszy słowa Woydy, powtarzane ustami Leny. Wreszcie tej struny pęknięcie zgrzytliwe w fałsz kobiecy, niosący już tylko przypomnienie tych diabłów, co poobsiadały wieże kościołów.

Dłonie bezradne poczęły znów ściskać czoło i twarz całą. A ta rysa niestatku na policzkach dała się znów wyczuwać na obliczu jak ból: nadmiar życia wrył się w twarz młodą stygmatem męki nieomal…

Z gardłem ściśniętym, w swych myślach zbłąkana rychło zupełnie, wciskała głowę bezradną w splecione ramiona.

Aż póki nie poczuła na nich czyichś potrąceń gwałtownych. Podniósłszy oczy, ujrzała nad sobą starca wspartego szeroko na kijach i głowę jego suchą, wychyloną zdziwieniem na długiej szyi. Nad coplami171 wąsów, w dziobie twarzy zgrzybiałej żarzyły się źrenice drobne na szarych, zamąconych starością białkach, niby żużle w popiele. A spoglądały te oczy tak przenikająco, że mimo woli przysłoniła się od nich dłonią.

– Co ci! – mruknął krótko i trącił ją swym kijem. – Czemuś tu? Mów!

Zamierzała powstać z klęczek, lecz w zachwianiu się nagłym sięgnęła jego kolan i uwisła na nich. I już sama nie wiedząc, co i dlaczego to czyni – chyliła głowę jeszcze niżej…

– Co ty?!

Przez nią w swych ruchach obezwładniony i w zdumieniu jakby stężały, stał tak cierpliwie czas jakiś. Po długiej dopiero chwili znów ją kijem trącił: usuwał od siebie. Przysiadł z trudem na kanapie i w swą żylastą rękę ujął ją z tyłu za głowę tak mocno, że trzymał ją nieruchomo przed oczami. I znów sama nie wiedziała, dlaczego tak przytakiwać musi całym wejrzeniem coraz to bledszej twarzy. Zagniewały się brwi jego: pytał jeszcze chmurniej; wówczas spod jej powiek opadłych toczyć się poczęły łzy ciche.

Puścił wreszcie jej głowę z zacisku twardych palców, uchylił włosów na skroniach, patrzał badawczo na czoło otwarte.

– Tak! – odezwał się wreszcie. I tą zadumą wlepionego spojrzenia przylgnął do jej czoła.

Zapamiętał się w myślach starczych pod sapliwe rozchylenie ust.

Po długiej dopiero chwili podniósł kij i grożąc nim jakby poza siebie, ku pokojom:

– Tam na stołach – mówił głucho – pozostały niedopite kieliszki, resztki potraw i kwiaty powiędłe, po salonach zaduch i czad. A tu – ty! niby ten kielich nadpity, kwiat pomięty, jak ta żywa resztka, osad i męt tego ich życia… Boję się, że ten osad i męt młodością tu się nazywa!

Rozkiwała mu się głowa, słowa mrukliwe już się do własnej zadumy tylko zwracały:

– Boję się ja, że w tym męcie i osadzie sumienie ruszone tego życia będzie!… Gnuśność wszystkich zło w myślach i czuciach warzy: młodość w siły najzasobniejsza na swe biedne dole i czyny je weźmie i – rozniesie, rozwlecze po życiu.

Ocknął się z zadumy i żachnął, teraz dopiero spostrzegłszy, że dziewczyna, słów jego niewiele słuchająca, przypadła tymczasem do jego ręki.

– A jakże! – parsknął, tknąwszy ją twardym palcem w głowę. – Takiej głowinie każde słowo surowe teraz jak to księdza fukanie – i tyle jej pewno trzeba na ulgę duszy… Nie ksiądz ja! – sarkał – nie do kobiecych mi dziś przewin i kajań się. Czego innego pytałem się oczu i czoła twego. Wartości życia samego patrzałem: jaką to czarę wypełnili oni mętem swoim? I nie jedna mi twoja głowa dziś na myślach, a gromady ich całe… Bo dzwon mi dziś w głuche uszy uderzył, dzwon! – chylił się ku niej krzykliwie z kiwaniem ręki koło swego ucha – dzwon na czasy, które idą. I te nagłe myśli o życiu, o przyszłości, o was młodych postawiły, patrz, uparciej na odrętwiałe nogi, zapaliły ostatnie może jasne płomienie w tej głowie starej.

Urwało się na chwilę w oddechu ciężkim.

– A staremu nikt tu ucha nie użycza; mumią żywą uczynili, sługom w opiekę, gościom na nieme respektowanie oddali. Sam ja tu, po nocach żywy, jak ten ich upiór postypowy, gdy mnie śmierci lęk lub myśli udręka uwstrętniają łoże. Saam! – huczał jej nad uchem.

A jej się zdawało, że te oczy uwypuklają się jakoś dziwnie w tej chwili, wystawiają mętnymi białkami i, zaskoczone zadumą, patrzą zezem, jakby niewidzące w roztargnieniu myśli.

– Chciał boży przypadek, by się śmierci starczej trwoga takiej ot jętki o młode życie zadumą pytała… I kto wie: może my mamy wiele do pomówienia, do zrozumienia: my oboje. Bo, widzisz – kładł jej twardą rękę na głowie – jest dusza gromadom ludzkim wspólna, która i takie nawet dwa bieguny życia jednym czuciem wiąże. A jednej to duszy koleje: i ten ludzi dzisiejszy obyczaj, i mego długowiecznego życia utrudzona daremność.

Rozkiwała się staremu szyja, a słowa głuche w dal odeszły. Mówił już zupełnie niewyraźnie, sobie tylko, przy miękkich, jakby żujących ruchach warg. A w miarę tej mrukliwej gawędy ze sobą dygotała coraz bardziej ręka na kiju rozkołysanym.

– Wiesz ty – pochylił się do niej nagle twarzą – jakie jest w złym życiu tych ludzi zło najgorsze? Duszy w każdym zaprzepaszczanie. Bo za tym idzie niechybnie – zdrada tej wspólnej.

– Taak! – wyszeptał jej w usta prawie i ledwo w tył się nie cofnąwszy, trzymał ją tak pod zezem oczu zawsze zadumanych. – Zdrada.

Ręka z kijem wyrzuciła się znów w tył, na pokoje wskazując.

– A to jest tej zdrady nora i ognisko: cały ten ludzi obyczaj dzisiejszy!

Wmyślił się widocznie w rzeczy nazbyt wzburzające siły niedołężne, bo niespokojnym ruchem rąk obu począł odpędzać je od nabrzmiałych skroni i posiniałej w tej chwili twarzy.

„Helena!” – zaplątało się jakoś dwukrotnie imię wnuki na wargi drżące.

Lecz tym starczym instynktem samozachowawczym odpędzał się od myśli dokuczliwych jak od roju; a że nie ustępowały, postanowił wstać: gestem usuwał je od siebie, by prostować z trudem nogi, podnosić się na swe kije.

– Wiem ja – mruczał, szamocąc się z niedołęstwem swoim w postuku kijów niecierpliwym – półślepy, półgłuchy, półżywy, wiem ja, co się tu po kątach i zaciszach dzieje. Co przy stole było, małom wiedział ogłuchły w sobie. Ale co tam na ulicy niebawem było, tom widział ślepy i słyszał głuchy. I to wiem – wskazał kijem na krwawą misę w kącie. – I jacy tu goście zaglądali potem do przedpokoju. I wasze tu milczenie po opowieści wnuka słyszałem głuchy. Może to ja wam tu poniosłem tę ciszę długą: tam w głębi, za półkami zjawiony. Bo takim upiorem milczenia wałęsa mną śmierć leniwa po ciszach i zadumach, tak szpieguje mną pozostawionego życia treść.

I znowuż zadumały się te jego oczy, obiegające zezem błędnym otoczenie całe.

– I dziwna rzecz, że tutaj, zawsze tutaj tylko! jakby do tej komnaty ukrywała się zawsze, mimo woli, resztka ducha w życiu tych ludzi… Gdy się ten Woyda przed dwoma laty truł z amorów, tum go zdybał przedtem. Tutaj! – zakuł laską w ziemię. – Stamtąd, z alkowy wylazł, pod ścianą stanął, rozdygotany na twarzy bladej, mdły, ze zwisłymi ramiony: ruina woli męskiej! A oczami gorączki wodził po tych półkach, po biustach172 nad nimi, jakby się przed tymi tam rachował z życia swego. Wtedy przystąpiłem do niego i zdjąłem mu te ręce z twarzy. Wrzasnął gębą niemą, cały w bladym strachu, jakbym zza grobu do niego przystąpił… Prawieć! – odparłem – prawie! Już mnie śmierć leniwa widmem między wami czyni i widma władzę daje; każe mi się błąkać po nocach bezsennych, przed zatraceńcami marą stawać… Który chcesz przede mną co ukryć, w ucho mi to wrzeszcz, w ślepia mi z tym leź: pewno ukryjesz. I ty. I Helena także. Bo widzieć i słyszeć nie chcę! Bo gardzę! Tak, miotaj się, miotaj – honorem! A mnie w tej wzgardzie ciebie, biedny, więcej żal od rodzonej wnuki: za to ducha zaprzepaszczanie, za siebie i innych; za przyłożenie ręki do zdrady posiewu… I innych! – rozumiesz? Coć lepszego Bóg w piersi dał, nie dla ciebie to samego. I nie dla kobiety!… Bądź spokojny: za barona się nie stawię; i za kobietę nie, choć wnuka… Tak oto wszyscy wszystko – ukryć możecie przede mną. Bo wiedzieć nie chcę! Ale o czym usta wasze już milczą, o czym dusze w sobie jeszcze nie wiedzą, że w zatratę idą: tego nie ukryjesz – żaden! Bom jest, jak z uchylonej trumny spojrzenie na życie, jak patrzące sumienie naszej duszy wspólnej…

 

Coś odsunęło ją na klęczkach, a w piersiach zaparł się oddech. Z tego żółtego czoła nad nią, białych copli wąsów i rozgaru173 oczu osadzonych gdzieś głęboko w tej ptasiej czaszce – spoglądała na nią groza sama. A dalsze koleje Woydy tegoż wieczora stanęły jej tak jaskrawie174 w myślach, że ręce zatrzepotały się jakoś bezładnie koło głowy oszołomionej.

Ten jej odruch zdał się i starego naprowadzać na przypomnienia dalsze, bo mówił niebawem z głową zwieszoną:

– Tam, tuż obok, chodził po dywanie godzinę całą. A potem jakby w sił opadzie czy żalu już spóźnionym i popłochu nad tym, co uczynił, jął się tu jakoś skrobać do tych drzwi. I runął pod drzwiami.

Stary machnął ręką:

– I dobrze tak! Z diabłem precz!

Wydała krzyk krótki.

– Pod tą powierzchnią życia – słyszy za chwilę słowa jeszcze głuchsze – która tu ciebie jak korek niosła, ponure jest nasze życie tam, gdzie się dusza wspólna budzi, gdzie sumienie rachować poczyna. A trzeba tu dziś ludziom mocnych doli docisków, aby ocknąć w marnej bezradności duszy własnej czucie tamtej… Gorzej bywa, gdy uczuć płytkość jak ten korek na powierzchni niczym docisnąć się nie da, gdy młode życie bezduchem w te dosyty wsiąknie; wtedy i na śmierć duszy nie stanie. Dziś tu wywlekli takie młode ciało na jego wartość ostatnią: kamienia w cudzym ręku na ciśnięcie, gdzie trzeba – na dalekiej wojny pohybel.

Zatuliła się cała w dłoniach i ramionach od przypomnień tamtych.

– I dobrze tak! – słyszy z przerażeniem.

Splotły się z trudem w kłąb jeden gruzłowate palce starego.

– Dzięki ci, Boże, że nam się chwasty same pielą!

Dorwała się rzutem do tych rąk splecionych i targnęła je w dół.

– Na litość boską, nie!… Taka modlitwa to przekleństwo jest! I nie na niego tylko. I na mnie chyba? I na mnie może!

Nie dosłyszał widocznie głosu wśród łez, bo tylko te oczy pytające ku niej zwrócił i zastygł tak: choć zda się, zapatrzony, a przecie w roztargnieniu myśli niewidzący.

I mówił znów do siebie tylko:

– Patrzę ja tu od lat dziesiątek na całe hekatomby życia młodego, spalonego przez gnuśność powszechną ogniem swej żywotności!… Jestże gdziekolwiek jeszcze na świecie życie takie, gdzie między tymi dwiema: zdradą i ofiarą w duchu i czynie nic nie wyrasta, nic nie dojrzewa? Wszystko samo się niszczy, samo się piele…

Ruszył z miejsca w kijów postuku i szamotaniu się ciała za nimi. I tak się kołatał czas jakiś po pokoju. Aż póki nie zatrzymał się nagle przed misą w kącie i gąbką w niej krwawą. I stanął nad nią z zezem oczu zadumanych.

– Po co? – parsknął z urągiem. – Kwoli175 czemu? Nijak, tylko do resztek potraw, wina i kwiatów pomiętych na stołach, do czadu i zaduchu po ciżbie dosytniej, do mętu i osadu w duszach młodych – jeszcze i to: starym bogom ofiara po uczcie, która była… Toczy wam ten ludzi obyczaj dzisiejszy ciepło życia młodego z żył serdecznych – toczy po próżnicy! Płonki wy wszyscy z ziarna życia, jakie było, a gleby i powietrza, jakie są. I pomyśleć trwoga bierze: która płonka w życie zasobniejsza, ta gleby i powietrza schłonie właśnie najwięcej… Choćby to twoje rwanie się do życia sił wszystkich, które ciekawością zła i dobra wyprzedzają dolę: z ziarna to jest. Co z tego wyniknie, gleba i powietrze ustanowią – i dolą, twoją dolą nazywać się to będzie! Siły i zamierzenia innych najlepsze: z ziarna one będą, a owoc z nas tu wszystkich – i czynem, ich czynem nazywać się to musi!…

Jej myśli nie podążały już za tym, co mówił. Ale słowa starca, rozlegające się głuchym podźwiękiem w tym labiryncie półek jak w kościoła nawach, przygniatały jej pierś. Nie patrząc widzi, jak tam stoi za nią, szeroko na swych kijach wsparty, niby kruk o zwisłych skrzydłach. Czuje na sobie spojrzenie tych oczu zadumanych.

– Wiem już! Wiem! – szarpnęła się nagle.

– Cóż ty wiesz?

– Sumienie!

Słyszy, jak przysiada z trudem obok niej. Po chwili kładzie jej rękę na głowie.

– Twojeż to? – pyta żałośliwie. – Wasze? – odyma się z pogardą. – Co z sumienia bezradnemu sercu i głowie młodości? Chęci dźwignąć nie zdoła, a myśli tylko udręką zeszpeci i radość życia w piersiach struje. Jeszcze i słabość samą – rozdwoi. Kędyż zawiedzie głowę bezradną sercem słaby i rozdwojony? Instynktowi życia samego już nieufny? Kędyż to wszystko zawieść może: wasze sumienia młode?!

– Więc!… – poderwała jej się głowa hardym gestem zniecierpliwienia, jakby straciwszy już ufność w odpowiedź dla się zrozumiałą.

– Więc – schwycił zniecierpliwioną za ramię i przyciągnął ją ku sobie – więc ta siła jest wam ku potrzebie, która i najsłabsze serca godnością dźwiga, a i najlichsze od znikczemnienia uchroni – ta, którą wam tu ludzie zdradzili: dusza wspólna!…

– I w tę grobnicę zamknęli! – dorzucił z ruchem ramienia na pokój, jakby w przezornym zwracaniu myśli w inną stronę.

Gdyż oto nabrzmiały mu znów skronie, posiniała twarz. A że dziewczyna, hipnotyzowana już wręcz tą starczą mową i wejrzeniem, uwisała na jego ustach zeszklałymi od łez oczami, więc potrącał ją kijem, cucił z tego otępienia, by za kija wskazaniem odwieść jej wzrok na te półki z książkami, na te biusty białe nad nimi, na tę powagę i skupienie w komnacie całej. Uległa, rozglądała się czas jakiś, lecz niebawem wracała ku niemu tym spojrzeniem w smutku aż otępiałym.

Ale on zwiesił już było głowę.

– Grobnica to jest – mówił po długiej dopiero chwili – i dla takich głów jak twoja zamknięta. A jednak: i to dzisiejsze duszy starej targnięcie tu mnie zwlec musiało, abym poczuł i ten jeszcze ból: jak takie czoło bezradne przypada do mej dłoni niedołężnej, jak gdyby ona stamtąd właśnie… Zostaw! – wyszarpnął w tejże chwili rękę. – Samemu wstręt przed nią. Zwiędła i wyschła w szpon pokurczony i – patrz! – aż zły i ponury na wejrzenie w bezwładzie swoim, jak starość każda. Takie ręce młodego życia nie zratują, a rychło patrzeć, splotą je ludzie na obojętność wieczną, pozostawiającą młode życie w bezradności jego. A te wasze „naprzód!” czy „wstecz!” za jedno mi błędne koło będą wokół trumny mojej… Żadna ręka tu się ku wam nie wyciągnie: sami z siebie wy dziś wszystko… sami. Taki jest wielki smutek wszystkiego, co było daremnie, co się nie nawiązało łańcuchem sił żywych.

Rozgniotły się słowa dalsze w miękkim zacisku warg, wyciągającym w dziób usta stare. Zgrzybiałość ogromną dobyło wzburzenie z tej twarzy ptasiej, wystawiając jeszcze bardziej ku górze ostry podbródek i zwierając ku niemu nos zakrzywiony pod niewyraźne czas jakiś bełkotanie i chrypliwe przydechy niedołęstwa. Oburącz odpędzał od siebie to zniemożenie: skronie ściskał, skrzepiał siebie.

– Nie patrz tak! z litowaniem… Nic to! Dzwon ja dziś usłyszałem, dzwon na czasy, które idą, niepokój o dusz młodych sile zatargał aż do trzewi nikczemną resztką sił moich. I nie płacz mi!… Nie o tobie ja przecie… Nie o tobie.

Lecz nagle, oderwawszy drżące dłonie od skroni, sięgnął oburącz do jej głowy i przygarnął ją z całych sił do piersi:

– Twoją głowę najmłodszą!

Zaszedł ich baron, już przyodziany w półszlafrok jakiś czy też kurtkę myśliwską. Na progu samym wykrzywił gołe usta w jamie baków, ofuknął starego dosyć twardo, czemu spać się nie kładzie, i zadzwonił na służbę, by się nim zajęła. Ninę zdziwiła ta szorstkość po takim respektowaniu sędziwca przy stole, a zdumiała jeszcze bardziej korna uległość starego. Baron hukał mu w uszy, złożywszy w tubę ręce obie. „Przecież on nie jest już taki znów głuchy! – pomyślała – więc czemu oni z nim wszyscy w ten sposób?…” A starzec zdał się rzeczywiście wraz i zahukanym, bo oto słuchając czujnie z białek wytrzeszczeniem zdał się słyszeć jeszcze mniej niż zwykle. „Aha! Aha!” – krzyczał w odpowiedzi przeraźliwie głośno, potakiwał całym ciałem i zbierał czym prędzej kije. Byłby powstał na nich z tym gniewnym impetem energii, gdyby nie zjawienie się służącego, który pierwszym gestem pomocniczym zlekceważył ten wysiłek. Jakoż staremu poplątały się wraz ruchy i zmieszany a ponury, opadł rychło w sobie: oddawał swe niedołęstwo już zupełnie biernie w ręce sługi. A gdy go podnoszono, mruczał coś pod nosem, na co ani baron, ani służący nie zwracali najmniejszej uwagi.

To nagłe oniemienie, ogłuszenie starego i ducha w nim jakby przygaszenie twardą ręką trzeźwej opieki wydało się Ninie czymś potwornym.

Lecz oto baron patrzał spod oka na to wzburzenie jej pozostałe po rozmowie ze starym w łzach zastygłych, w bladości twarzy i rąk drżeniu. Przez chwilę żuł gołymi wargi niepewność, w jakiej formie należy się zwrócić do niej. W obawie, czy się stary nie wygadał przed nią z czymś niepotrzebnym, uważał za konieczne wygłosić pouczenie małe, kwoli176 zasłonięciu i siebie od sądów starego.

– Muszę uprzedzić panią, że staruszek – (baron zrobił dla młodej osoby to ustępstwo w zdrobnieniu) – jest niezupełnie odpowiedzialny za swoje słowa. I nic dziwnego: w tym wieku! Więc czasem opowiada rzeczy zgoła nieistniejące oraz osądza sprawy i ludzi, których rozumieć nie może. Dzisiaj zaś ma szczególnie pobudzoną imaginację tym wypowiedzeniem wojny. Również nic dziwnego: wspomnienia dawne!… Proszę mi darować, ale po całym pani wejrzeniu widzę, że on, posępny jak zawsze, musiał tu nadużyć pani wrażliwości.

Nina zipnęła łzami. (Sprawiło to niemal automatyczne tchnienie kontrastu: tej trzeźwości jasnej po omrokach starczego smutku.)

– Szlachetnej – dorzucił wobec tego baron czym prędzej – szlachetnej wrażliwości!… Za młoda pani jest, aby móc wytrzymać na sobie to tchnienie otwartego grobu.

– Panie!

– Trudno, trzeba te pesymizmy nazywać po imieniu – rzekł sucho. – Zapewne: należy bardzo respektować wiek sędziwy, ale kto chce żyć…

– A my chcemy żyć! – dorzucił po wytrzymanej pauzie z wykładnym gestem dłoni. – Nam trzeba pogody, zaufania, wiary w siebie. Nam trzeba krzepić się nawzajem, a nie pognębiać w takie ot rozprzężenia serdeczne… Niechże się pani opanuje. Ja panią w tym stanie nie mogę nawet samą tu zostawić, a żona już się ułożyła. Głowa ją boli – rzucił kwaśnym nawiasem. – Nam trzeba… Może pani wody podać?… Nam trzeba mocno stać. Bo zresztą nikt nam ręki nie poda.

 

– On mówił…

– Mówił sam? A widzi pani!

– O młodych mówił.

– Młodość nie powinna na naukę do grobów schodzić. To nie jest szkoła życia.

– Panie, na miłość boską, toż on jeszcze żyje! Ot, tam idzie. Może i słyszy nawet. On wszystko wie, co się tu dzieje.

– Hę?!… – baron błysnął zezem podejrzliwym. – Nie, nie słyszy – opanował się natychmiast. – Daj mu, Boże, jak najdłużej życia. Tylko na to pojenie starczym pesymizmem duszy młodej, osobliwie przyjaciółki mej żony, nie bardzo mogę pozwolić. A za sędzię również go sobie nie obiorę. Powiadają, że należy żyć dla tych, którzy po nas przyjdą, ale nikt jeszcze nie pouczał, żeby żyć dla tych, którzy przed nami byli. Przeto, cokolwiek on mógł tu pani opowiadać o ludziach i sprawach… „Bourgeois” raczy nas obzywać177 przed służbą pan major francuski… Z awanturniczego życia pana majora po świecie mamy tu wszyscy w rezultacie tyle – (baron pokazał figę) – a jego rozumienie naszych konieczności oraz intencji równa się temuż. Gdyby cała przeszłość spoglądała na nas z aprobatą lub nie, mielibyśmy w zysku lub stracie tyleż. – (Tu baron pokazał trzecią figę.) – Jeśli nam tu nikt ręki nie poda, to oni, oni najmniej.

– Jacyż to „oni”? – pytała głucho.

– No, przeszłość, myślę.

Obejrzała się mimo woli poza siebie ku drzwiom otwartym.

Oto wyprowadzają go tam przez salon długi; kołacze się w swych kijów postuku i mruczy coś pod wąsem długim, na co nikt nie zwraca najmniejszej uwagi: wlecze się właśnie jak ta przeszłość ogłuszona i oniemiała pod twardą ręką trzeźwości i odprowadzona precz, jakby na przechowanie do nowej okazji odświętnego respektowania.

– Chyba pani nie przypuszcza, że mu się tu jakakolwiek krzywda dzieje? – zdjął baron z bezradnego nachmurzenia się troski czy żalu na twarzy dziewczyny. – Pielęgnujemy. Że też ta wasza kobieca wrażliwość kieruje się zawsze ku niedołęstwu raczej niźli ku życiu… O, te łzy na przykład – proszę mi, starszemu człowiekowi, darować szczerość! – te łzy niech pani sobie schowa na swoje kobiece tam smutki, daj Boże, najprzelotniejsze. Nie młodej to kobiety rzecz: osądy życia i ludzi.

– Ja nie osądzam! – tłumaczyła się czym prędzej tonem zdumienia. – Tylko… A zresztą: już nic! Nic już nie wiem.

Zorientowawszy się tedy w odporności tej głowy, uspokoił baron podejrzliwości swoje. Lecz stało się to w tak nagłym błysku oczów, w przejściu od nieufnego wejrzenia ku łaskawości, że Nina, bezradna w obronie swych myśli, pojęła w mig więcej, niźli przypuszczał. Przyszedł tu bardzo podrażniony, wspomniał tak kwaśno, że żonę głowa boli, i był tak dziwnie podejrzliwy, o czym też rozmawiała z dziadkiem. „Wy, kobiety” – rzucił przy tym dwukrotnie. Ów też instynkt kobiecy w takich sprawach naprowadził ją na domysł, że tu między nim i majorem starym muszą się odbywać nieustanne porachunki, i to zaoczne, jak teraz: że tu idzie o wpływ na Lenę, w ciągłej trosce, aby nie być przed nią upokarzanym. Kto wie, czy i teraz nie przyszedł tu z podobnym uczuciem: wybuchał wszak od samego początku. Zastąpiła tedy przypadkowo Lenę, na bezwzględniejsze może jeszcze wypowiedzenie się jego zapiekłej goryczy, niźli to możliwe jest wobec wnuki majora.

– Tak – mówił tymczasem, już uspokojony w podejrzliwościach swoich, ku bezinteresownemu jakby pouczeniu – czy może być coś fatalniejszego dla życia samego niż to zestawienie: ta pani młoda, radosna ciekawość życia i ponurość starca, który schodzi do grobu z przekleństwem?

– Och, nieprawda!

– Moja pani – skrzywił się baron na tę śmiałość opozycji – nawet błogosławieństwo pesymizmu jest przekleństwem.

– Boże, on się tak strasznie modlił! – przypominała w otrząsie gwałtownym.

– A widzi pani!… Tylko, na miłość boską, niech się pani temu tak nie poddaje. Bo ja, jak się rzekło, nie mogę pani pozostawić samej w tym stanie… Jakże to on się modlił?

– Żeby wszystko młode, gdy słabe duszą… Boże!… samo się wyniszczyło, pełło jak chwasty.

Twarz barona stała się w tej chwili białą i suchą jak płótno, a wargi zacięły się tak, że znak ust gubił się nieomal w tej gołej jamie baków. „I mieć takiego starego upiora ciągle pod dachem swoim!” – zdawało się jej, że usłyszała w syknięciu tych ust.

I zgnębiło ją wraz to uczucie, że powtarzając słowa starego wystawiła go na taki wybuch nienawiści. Starała się tedy bronić go wedle sił, zbierała z trudem myśli:

– A jednak – próbowała filozofować na swój sposób – a jednak to wszystko jest…

– Nic jeszcze nie jest! – zbył twardym lekceważeniem, nie siląc się nawet doszukiwać toku w tych zalążkach myśli. – Zaledwie coś się wszczyna, ale za to już wprost naocznie budzi się dusza w tej oto główce… I jakże to się dzieje u nas zwykle – a patrzę ja na to przecie nieustannie – gdy nad wrażliwością młodą wezmą się do roboty te stare idealizmy? Jakże się odbywa to duszy budzenie?… Kosztem rozbicia wszystkich jej instynktów życiowych! – kończył już swym ostrym głosem.

– I to jest właśnie klęskowy wpływ tego, co ludzie nazywają pesymizmem – podjął po chwili. – A rozsiewają nam się jego ziarna z dwóch stron: ze Wschodu (poznała pani brata Leny – nie?), a potem z grobów tu nieustannie wietrzonych, z tej plechy i pleśni, wcieranej jak sakrament w głowy młode. (No, dziadka Leny poznała pani ot przed chwilą!…) A przecie nie oni jedni! Nie obaj oni tylko stróżują tak nad życiem naszym.

– Ładnie byśmy tu wyglądali – poniosło mu myśli – mając tylko te okna na Wschód otwarte i te wierzeje w groby przeszłości. Czym byśmy tu byli bez tego sąsiedztwa sprawności cywilizacyjnej o miedzę na Zachód?… Boją się Niemców? Pah! – a! a! – wybuchnął suchym śmiechem i coś w rodzaju rumieńców ożywiło nagle twarz sztywną.

Urwał jednak, teraz dopiero zorientowawszy się, że nie do inteligencji żony mówi. Dopowiedziały mu szeroko otwarte oczy Niny.

Pochlebiały jej po części te twarde refleksje, wygłaszane przed nią; rozumiejąc wszakże, iż zastępuje tu Lenę, odczuwała w tym pewną brutalność: muszą się wypowiedzieć w podrażnieniu, przyniesionym skądinąd – i kwita! A jednak rozmyślania barona padały jej w duszę nie tak ciężko może jak słowa starca, ale przez ten kontrast właśnie rodząc bodajże większą jeszcze rozterkę.

On tymczasem chodził sztywnym krokiem po pokoju i wygładzał baki. A pomnąc już teraz, przed kim mówi, uderzył w ton wprost przeciwny:

– A główka niepotrzebnie tak zwisła, tak się załamuje jak na łodydze. Wiele z tego, co się rzekło, mówiło się z życzliwości dla niej. A i rączki niech się uspokoją. Z czoła w przyciskane rączki otucha nie spłynie.

Drasnęły ją te zdrobnienia nagłe, po tak poważnym przed chwilą tonie. Skoro sprawy życia są tak ważne, że słuszność musi być aż brutalna, to czymże jest jej własne życie, skoro nagle: rączka, główka, czółko. Lecz jeden rzut oka na niego wystarczył, aby się przekonała, że ani poniżać jej nie zamierzał, ani też przymilnym być w życzliwości: przeciwnie – wygłaszając te słowa „rączka”, „główka” miał jakąś powagę, namaszczenie nieomal w sobie. I teraz dopiero uderzyło ją coś obcego w całym zachowaniu się tej nieco sztywnej postaci: znamiona rasy tknęły ją instynktownie.

– A z czego spłynąć może otucha? – dobyła z siebie głosem nieufnym.

– Z ukochania życia właśnie takim, jakim ono jest. Na przekór wszelkim „tabu” ideałów: wszystkim Woydom, dziadkom, panom Komierowskim; wszystkim tworom posępnym; z ukochania życia naprzód ciekawością, potem pragnieniem, wreszcie walką…

Jej zwisały powoli ramiona, a zdziwione oczy jakby się gdzieś w dal błąkać poczęły, szukając wspomnień dzisiejszych w ich kolejnym następstwie: byłożby w tym wszystkim jakieś znaczenie dla niej niepojęte?…

Nie spuszczała z niego oczu szeroko otwartych.

– Należy ukochać życie – mówił baron tymczasem – nad smutek wszystkiego, co jest lub być może; pogardzić wszystkim, co smutek i pesymizm niesie.

– Och, Boże! – krzyknęła wprost, bo stary major stanął jej natychmiast przed oczami, właśnie w chwili, gdy go odprowadzano precz.

I jakaś niepewność odbiła się na jej ruchach, wraz niespokojnych.

– A jeśli zło… własne? jeśli grzech? – ocknęło się w nagłym przeskoku myśli.

– Ba! nawet ze zła i grzechu, gdy pogodą zwyciężone, zrodzić się może… ot, niedola przez ludzi. Nie należy samego siebie nigdy opuszczać przed ludźmi, należy być wtedy tym bardziej odważnym. Nieszczęście powstaje dopiero z tego smutku, jaki się lęgnie na złym postępku, z tej niepewności, jaka nas opada wobec ludzi, z ponurych dociekań wobec siebie.

Zdziwienie podniosło ją z krzesła. Lecz opamiętawszy się, przysiadła natychmiast. „Toż ja wtedy właśnie bez wiedzy i woli – przypominała gorączkowo – przeraziłam się najbardziej tego smutku, jaki z grzechu wyjrzał, i zgłuszyłam wszystko ciekawością, ruchem, innymi sprawy, jakby w zapomnienie nagłe: sama nie wiem, jaką w sobie siłą”.

Spoglądała w niego jak w jasność: świadomość siebie piła wprost ze słów jego.

– Panie, ja byłam… Ja się tu bez wiedzy stawałam…

– Jakaż to?

– Jak pan.

– Hm?!…

I w tym rozpromienieniu, a napływie ufności w duszę otwartą, wołała w pilnym przeskoku ku innemu jego słowu:

– I odważna jestem bardzo. Strachów to się czasami boję, ale przed ludźmi!… Czasami to się aż dziwną sobie wydaję: próbuję sobie wyobrazić rzeczy okropne, no i… Ja lubię nawet rzeczy groźne. Ja bym się wszystkiego mniej bała niźli… no, niźli Wanda nawet!

– Hę?!…

Baron kroczył sztywnie po pokoju i spozierał od czasu do czasu zezem w jej stronę.

Ona tymczasem pracowała pilnie myślą, czując potrzebę wypowiedzenia poruszonego nurtu. Układała jakieś rozumowania wymowne, przekonywające, objąwszy je wszystkie, zdecydowała się wreszcie mówić i… zmyliła myśli wszystkie okrzykiem piersiowym:

– Panie, ja tak strasznie chcę być szczęśliwą!

171copel – sopel. [przypis edytorski]
172biust (daw.) – tu: popiersie. [przypis edytorski]
173rozgar – żar; por. czas. rozgorzeć. [przypis edytorski]
174jaskrawie – dziś: jaskrawo. [przypis edytorski]
175kwoli (daw.) – dla, ze względu na. [przypis edytorski]
176kwoli (daw.) – dla, ze względu na, w celu (konstrukcja łącząca się z C.: kwoli czemu). [przypis edytorski]
177obzywać – dziś: nazywać. [przypis edytorski]