Za darmo

Kandyd

Tekst
Autor:
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– Tak – odparł Kandyd – dołożę wszelkich starań, aby odszukać pannę Kunegundę.

Zaczem, porwany przyjemnością mówienia o przedmiocie kochania, opowiedział wedle zwyczaju część swoich przygód z dostojną Westfalką.

– Sądzę – rzekł labuś – że panna Kunegunda musi błyszczeć nieporównanym dowcipem i że pisze czarujące listy.

– Niestety! nie wiem – odparł Kandyd – wyobraź pan sobie, że, gdy mnie wypędzono z zamku za naszą miłość, nie miałem sposobu nawiązania z nią korespondencji. Później dowiedziałem się, że zginęła; odnalazłem ją i straciłem znowu. Obecnie wysłałem do niej o dwa tysiące pięćset mil umyślnego posłańca i oczekuję jego powrotu.

Księżyk słuchał uważnie i zadumał się nieco. Niebawem pożegnał się z cudzoziemcami, wyściskawszy ich czule. Nazajutrz wczesnym rankiem Kandyd otrzymał list skreślony w tych słowach:

„Drogi mój panie i kochanku, od tygodnia leżę chora w tym mieście; dowiaduję się że i ty tu bawisz. Pomknęłabym w twoje ramiona, gdybym się mogła ruszać. Dowiedziałam się w Bordeaux o twoim przejeździe, zostawiłam tam wiernego Kakambę i starą, którzy niebawem podążą tu za mną. Gubernator Buenos-Aires zabrał mi wszystko; ale zostaje mi twoje serce. Przybywaj; obecność twoja wróci mi życie lub zabije mnie rozkoszą”.

Ten uroczy list spadający tak niespodzianie napełnił Kandyda nieopisaną radością; równocześnie choroba drogiej Kunegundy zasmuciła go głęboko. Szarpany tymi sprzecznymi uczuciami bierze wszystko złoto i diamenty i każe się prowadzić wraz z Marcinem do wskazanej gospody. Wchodzi, drżąc ze wzruszenia; serce mu bije, głos trzęsie się od łkania; chce rozsunąć zasłony; chce wołać o światło.

– Nie waż się pan – mówi garderobiana – światło ją zabija.

To mówiąc, żywo zaciąga firanki.

– Droga Kunegundo – rzekł Kandyd płacząc – jak się miewasz? jeśli mnie nie możesz widzieć, przemów bodaj.

– Nie może mówić – odparła pokojówka.

Wówczas dama wysuwa z łóżka toczoną rączkę, którą Kandyd długo skrapia łzami i którą napełnia garścią diamentów, zostawiając równocześnie woreczek złota na fotelu.

Wpośród tych uniesień zjawia się sierżant policji w towarzystwie znanego nam labusia oraz oddziału straży.

– To są – rzecze – owi podejrzani cudzoziemcy.

Każe natychmiast ująć obu i rozkazuje swym zuchom, aby ich powlekli do więzienia.

– Nie tak obchodzą się z podróżnymi w Eldorado – rzekł Kandyd.

– Jestem bardziej manichejczykiem niż kiedykolwiek – rzekł Marcin.

– Ależ panie, dokąd pan nas prowadzi? – spytał Kandyd.

– Do dziury – odparł sierżant.

Marcin, odzyskawszy zimną krew, osądził, iż dama odgrywająca rolę Kunegundy była hultajką; labuś hultajem, który w najkrótszej drodze skorzystał z naiwności Kandyda; sierżant zaś trzecim hultajem, którego z łatwością można się będzie pozbyć.

Woląc nie udawać się pod opiekę trybunałów, Kandyd, oświecony radą przyjaciela, wciąż zresztą dyszący żądzą oglądania prawdziwej Kunegundy, ofiarowuje sierżantowi trzy małe diamenty, każdy wartości około trzech tysięcy pistolów.

– Och, panie – rzekł stróż bezpieczeństwa – gdybyś nawet popełnił wszystkie możliwe zbrodnie, jesteś dla mnie najuczciwszym człowiekiem w świecie; trzy diamenty po trzy tysiące pistolów! Panie! dałbym się zabić za pana, zamiast pana prowadzić do więzienia. Aresztują wszystkich cudzoziemców, ale zdaj się pan na mnie, mam brata w Dieppe, w Normandii; dowiozę tam panów, a jeśli macie jeszcze jaki diamencik na zbyciu, brat będzie miał o was pieczę jak o mnie samego.

– Czemuż to aresztują wszystkich cudzoziemców? – spytał Kandyd.

Labuś odpowiedział:

– Dlatego, że jakiemuś włóczykijowi rodem z Atrebacji50 nagadano bredni: to pchnęło go do ojcobójstwa, nie takiego jak w 1610 w maju, ale jak w 1594 w grudniu51; takiego, jakie w różnych latach i miesiącach popełniali inni urwipołcie, również nasłuchawszy się bredni.

Zaczem sierżant wytłumaczył, o co chodzi.

– Och! potwory! – zawołał Kandyd – jak to! takie okropności w narodzie, który bez przerwy tańczy i śpiewa? Co rychlej trzeba nam opuścić kraj, w którym małpy drażnią tygrysów! W moim kraju widziałem niedźwiedzie; ludzi widziałem tylko w Dorado. Na miłość Boga, mości sierżancie, zawieź mnie do Wenecji, gdzie mam oczekiwać panny Kunegundy.

– Mogę pana zawieźć jedynie do Normandii – rzekł policjant.

Natychmiast każe mu zdjąć kajdany, powiada, że się omylił, odprawia strażników, wiezie Kandyda i Marcina do Dieppe i powierza ich bratu. Stał tam właśnie pod żaglem okręcik holenderski. Normandczyk, który dzięki trzem dalszym diamentom okazał się człowiekiem najuczynniejszym w świecie, wsadza Kandyda i jego służbę na okręt odpływający do Portsmouth w Anglii. Nie była to droga do Wenecji; ale Kandyd miał uczucie, iż wyzwolono go z piekła; zresztą miał zamiar podążyć do Wenecji przy najbliższej sposobności.

Jak Kandyd i Marcin przybijają do brzegów Anglii i co tam widzą

– Och, Panglossie! Panglossie! Och, Marcinie! Marcinie! Och, droga Kunegundo! czymże jest ten świat? – powiadał Kandyd, stojąc na pokładzie.

– Czymś bardzo niedorzecznym i bardzo ohydnym – odpowiadał Marcin.

– Znasz Anglię; czy ludzie są tam równie pomyleni jak we Francji?

– To znowuż inny rodzaj szaleństwa – rzekł Marcin. – Wiesz, że te dwa narody są z sobą w wojnie o parę morgów śniegu52 gdzieś w podle Kanady i że wydają na tę wojnę znacznie więcej niż cała Kanada warta. Określić szczegółowo, czy w jakimś kraju więcej jest kandydatów do kaftana bezpieczeństwa niż w drugim, na to moja słaba wiedza nie pozwala; wiem tylko, że na ogół ludzie, których mamy niebawem oglądać, są wielce żółciowi.

Tak rozmawiając, przybili do Portsmouth; mnogość ludu cisnęła się na wybrzeżu i przyglądała się z zajęciem dość otyłemu człeczynie, który klęczał z zawiązanymi oczami na pokładzie okrętu53. Czterech żołnierzy ustawionych naprzeciw nieboraka wpakowało mu z największym spokojem po trzy kule w głowę; po czym całe zgromadzenie rozeszło się wielce zadowolone.

– Cóż to znowu znaczy? – rzekł Kandyd – co za bies sprawuje wszędy władzę?

Zapytał, kim był ów grubas, którego zgładzono właśnie w sposób tak ceremonialny.

– To pewien admirał – odpowiedziano mu.

– Za cóż zabito tego admirała?

– Za to – objaśniono go – że on nie zabił dosyć ludzi: wydał bitwę admirałowi francuskiemu; otóż, osądzono, iż nie dosyć się doń zbliżył.

– Ależ – rzekł Kandyd – admirał francuski musiał być równie daleko od angielskiego, jak ten od niego?

– Zapewne – odpowiedziano – ale w tym kraju uważają, iż dobrze jest od czasu do czasu uśmiercić admirała, aby zachęcić innych.

Kandyd był tak oszołomiony i zgorszony, że nie chciał nawet wysiąść na ląd; ułożył się z właścicielem statku (choćby ów miał go nawet okraść, jak w Surinam), aby go zawiózł bez zwłoki do Wenecji.

W dwa dni okręt był gotów do drogi. Przemknęli wzdłuż wybrzeży Francji, minęli Lizbonę, na której widok Kandyd zadrżał, wreszcie dotarli do Wenecji.

– Bogu chwała! – rzekł Kandyd ściskając Marcina – mam nadzieję, iż w tym mieście ujrzę piękną Kunegundę. Ufam Kakambie jak samemu sobie. Wszystko jest dobre, wszystko idzie dobrze, wszystko idzie najlepiej, jak tylko być może.

O Pakicie i bracie Żyrofli

Znalazłszy się w Wenecji, Kandyd kazał szukać Kakamby w gospodach, kawiarniach, zamtuzach, i nie znalazł. Co dnia posyłał do portu na spotkanie wszystkich lądujących okrętów i szalup: żadnej wiadomości.

– Jak to! – mówił do Marcina – ja miałem czas przebyć drogę z Surinam do Bordeaux, dotrzeć z Bordeaux do Paryża, z Paryża do Dieppe, z Dieppe do Portsmouth, objechać Hiszpanię i Portugalię, całe morze Śródziemne, spędzić kilka miesięcy w Wenecji; a pięknej Kunegundy nie ma jeszcze! Zamiast niej spotkałem jedynie paryską łajdaczkę i perygordzkiego labusia! Kunegunda nie żyje, to pewna; nie pozostaje mi nic, jak też umrzeć. Ach, lepiej było zostać w rajskiej Dorado, niż wracać do tej przeklętej Europy. Jakąż ty masz słuszność, drogi Marcinie! wszystko jest jeno złudą i utrapieniem ducha.

 

Popadł w czarną melancholię, nie brał żadnego udziału w operze alla moda, ani w innych uciechach karnawału; ni jedna z miejscowych piękności nie skusiła go. Marcin rzekł:

– Jesteś w istocie bardzo naiwny, aby sobie wyobrażać, iż sługa metys, mając parę milionów w kieszeni, pójdzie ci szukać kochanki gdzieś na końcu świata i przywiezie ją do Wenecji. Jeśli ją znajdzie, zatrzyma dla siebie; jeśli nie znajdzie, weźmie sobie inną; radzę ci zapomnieć, żeś miał kiedy sługę Kakambę i ukochaną Kunegundę.

Słowa Marcina nie były pocieszające. Melancholia Kandyda wzmogła się, Marcin zaś nie ustawał w wykazywaniu, iż cnota i szczęście na ziemi są rzadkie, wyjąwszy może Eldorado, dokąd nie ma sposobu się dostać.

Rozprawiając o tej ważnej materii i oczekując Kunegundy, Kandyd spostrzegł na placu św. Marka młodego teatyna prowadzącego się pod ramię z dziewuszką. Zakonnik był rumiany, pulchny i krzepki; oczy miał błyszczące, spojrzenie pewne siebie, wyniosłą minę, dumną postawę. Dziewczyna była bardzo ładna; podśpiewywała sobie, spoglądała miłośnie na teatyna, od czasu do czasu szczypiąc go w pulchne policzki.

– Przyznaj choć – rzekł Kandyd – że ta para jest szczęśliwa. Dotąd na całej zamieszkałej ziemi, z wyjątkiem Eldorado, widziałem jedynie nieszczęśliwych, ale założę się, że ta dziewucha i teatyn, to para istot doskonale zadowolonych z losu.

– Założę się, że nie – rzekł Marcin.

– Najlepiej zaprośmy ich na obiad – rzekł Kandyd – zobaczysz, czy się mylę.

Przystępuje do nich, pozdrawia uprzejmie i prosi, aby zechcieli spożyć z nim talerz makaronu, lombardzką kuropatwę, jaja z truflami, jak również wychylić szklaneczkę Montepulciano, lacrima Christi, cypryjskiego i Samos. Panienka zarumieniła się, teatyn przyjął zaproszenie; zaczym dziewczyna udała się za nim, spoglądając na Kandyda zdziwionym i pomieszanym wzrokiem, ba, nawet ze łzami w oczach. Zaledwie weszła do izby, rzekła:

– Jak to! pan Kandyd nie poznaje już Pakity?

Na te słowa, Kandyd, który do tej chwili nie przyjrzał się jej uważnie, bo w myśli miał jedynie Kunegundę, wykrzyknął:

– Co! biedne dziecko, więc to ty! ty, która wpędziłaś doktora Panglossa w piękny stan, w którym go oglądałem?

– Niestety, panie, to ja, ta sama – odparła Pakita – widzę, że pan wie o wszystkim. Słyszałam o straszliwych nieszczęściach, jakie spadły na cały dom pani baronowej i pięknej Kunegundy. Przysięgam panu, że moje losy były niemniej smutne. Wówczas kiedy mnie pan znał, byłam bardzo niewinna. Franciszkanin, który był moim spowiednikiem, uwiódł mnie z łatwością. Skutki okazały się straszne; musiałam opuścić zamek w krótki czas po owym zajściu, w którym pan baron wypędził pana z domu nogą w pośladki. Gdyby pewien znakomity lekarz nie ulitował się nade mną, byłoby po mnie. Przez jakiś czas przez wdzięczność, byłam kochanką tego lekarza. Żona, zazdrosna do szaleństwa, biła mnie bez litości: istna furia. Ów lekarz był potworem brzydoty, a ja najnieszczęśliwszą istotą pod słońcem: znosić nieustanne bicie dla człowieka, którego się nie kocha! Wiadomo panu, jak niebezpieczne jest dla kobiety z przykrym charakterem być żoną lekarza. Ten, doprowadzony do rozpaczy breweriami żony, pewnego dnia, pragnąc ją wyleczyć z lekkiego kataru, dał jej lekarstwo tak skuteczne, że w ciągu dwóch godzin umarła w straszliwych konwulsjach. Krewni nieboszczki wytoczyli mężowi proces; wolał wziąć nogi za pas; w jego miejsce mnie wtrącono do więzienia. Niewinność nie byłaby mnie ocaliła, gdyby mi nie pomógł nieszpetny buziaczek. Sędzia uwolnił mnie pod warunkiem, że będzie następcą lekarza. Niebawem wygryziona z domu przez rywalkę znalazłam się bez żadnego wynagrodzenia na ulicy, zmuszona dalej prowadzić ohydne rzemiosło, które wam, mężczyznom, wydaje się tak rozkoszne, a które dla nas jest otchłanią nędzy. Udałam się w tym celu do Wenecji. Och, panie, jeżeli możesz sobie wyobrazić, co to znaczy musieć, bez różnicy, pieścić starego kupca, adwokata, mnicha, gondoliera, księdza; być wystawioną na wszystkie zniewagi, wszystkie bezeceństwa; musieć często pożyczać kiecki, aby ją zdejmować dla mężczyzny, do którego czuje się wstręt; patrzeć, jak jeden kradnie to, co się zarobiło od drugiego; być bez ustanku łupioną, okładaną haraczem przez policję i mieć jako jedyną przyszłość ohydną starość, szpital i śmietnik, oceniłby pan, że jestem jedną z najnieszczęśliwszych istot na świecie.

Tak otwierała Pakita serce przed dobrym Kandydem w alkierzu, w przytomności Marcina, który powiadał:

– Widzisz, że już wygrałem połowę zakładu.

Brat Żyrofla został tymczasem w jadalni i popijał sobie, czekając, aż podadzą obiad.

– Ależ – rzekł Kandyd do Pakity – wydawałaś się tak wesoła, tak rada, kiedy cię spotkałem, śpiewałaś, pieściłaś tego mnicha z tak szczerego serca; zdawałaś się równie szczęśliwa, jak twierdzisz, że jesteś strapiona.

– Ach, panie – rzekła Pakita – to także jedna z niedoli rzemiosła. Wczoraj okradł mnie i wybił oficer; dziś muszę udawać wesołość, aby się przychlebić mnichowi.

Kandyd nie żądał więcej; przyznał, że Marcin ma słuszność. Siedli we czworo do stołu; obiad płynął wcale uciesznie, a pod koniec biesiadnicy gwarzyli z sobą dość poufale.

– Mój ojcze – rzekł Kandyd do mnicha – cieszysz się losem, którego cały świat może ci pozazdrościć; zdrowie tryska z twojej twarzy, fizjonomia zwiastuje szczęście; masz oto dla uciechy bardzo ładną dziewczynę i wydajesz się wcale rad ze swego teatyńskiego stanu.

– Dalibóg, drogi panie – rzekł brat Żyrofla – życzyłbym, aby wszyscy teatyni spoczywali na dnie morza. Sto razy miałem pokusę podłożyć ogień pod klasztor, a samemu iść ochrzcić się na Turka. Rodzice zmusili mnie w piętnastym roku, abym włożył tę nienawistną suknię, iżby mogli zostawić większy majątek przeklętemu starszemu bratu, niechaj go Bóg zatraci! Zazdrość, niezgoda, wściekłość, oto co mieszka w klasztorach. Prawda, że człowiek odwali co dnia parę lichych kazań za te marne trochę grosza, z którego przeor odkrada połowę, a reszta idzie na dziewczęta: ale, kiedy wracam wieczorem do klasztoru, miałbym ochotę roztrzaskać sobie głowę o mury dormitorium; a ręczę panu, że wszyscy moi współbracia myślą tak samo.

Tu Marcin, zwracając się do Kandyda ze zwykłym spokojem, rzekł:

– I cóż, czy nie wygrałem?

Kandyd dał dwa tysiące piastrów Pakicie, a tysiąc teatynowi.

– Ręczę ci – rzekł – że z tym będą szczęśliwi.

– Nie przypuszczam – rzekł Marcin – być może, za pomocą swoich piastrów uczynisz ich jeszcze o wiele nieszczęśliwszymi.

– Będzie co będzie – odparł Kandyd – ale jedno mnie pociesza: widzę, iż często zdarza się spotkać w życiu ludzi, których nie miało się nadziei spotkać nigdy; skorom odnalazł czerwonego barana i Pakitę, odnajdę i Kunegundę.

– Życzę – rzekł Marcin – aby kiedyś mogła ci dać szczęście, ale bardzo wątpię o tym.

– Twardy jesteś – rzekł Kandyd.

– Znam życie – odparł Marcin.

– Ale spójrz na tych gondolierów – rzekł Kandyd – czyż nie śpiewają bez ustanku?

– Nie widzisz ich w domu, w otoczeniu żony i pędraków – odparł Marcin. Doża ma swoje utrapienia, gondolier swoje. Prawda, iż, razem wziąwszy, los gondoliera lepszy jest od losu doży; ale różnica wydaje mi się tak nieznaczna, iż nie warto się nad nią zastanawiać.

– Mówią – rzekł Kandyd – o senatorze Prokurancie, który mieszka w pięknym pałacu na Brenta i przyjmuje dość chętnie cudzoziemców. Powiadają, że to jest człowiek, który nigdy nie miał zmartwień.

– Chciałbym widzieć to rzadkie zjawisko – rzekł Marcin.

Zaczym Kandyd kazał poprosić pana Prokuranta o pozwolenie odwiedzenia go nazajutrz.

Wizyta u pana Prokuranta, szlachcica weneckiego

Kandyd i Marcin udali się w gondoli na Brentę i przybyli do pałacu szlachetnego Prokuranta. Ogród był rozległy i strojny marmurowymi posągami; pałac budowany ozdobną architekturą. Pan domu, człowiek sześćdziesięcioletni, bardzo bogaty, przyjął ciekawskich grzecznie, ale bez zbytniej skwapliwości, co zbiło z tropu Kandyda, a dość spodobało się Marcinowi.

Najpierw ładne i schludnie odziane dziewczęta podały pienistą czekoladę. Kandyd nie mógł się wstrzymać od oddania pochwały ich urodzie, wdziękowi i zwinności.

– Tak, wcale niezłe – rzekł senator – biorę je czasem do łóżka; mam już po uszy dam wielkiego świata, ich zalotności, zazdrości, sprzeczek, humorów, małostek, ich pychy, błazeństwa oraz sonetów, jakie trzeba dla nich układać lub zamawiać; ale, razem wziąwszy, te małe też zaczynają nudzić mnie już mocno.

Po śniadaniu Kandyd, przechadzając się w długiej galerii, zdumiał się pięknością obrazów. Spytał, czyjego pędzla są te dwa, które miał przed sobą.

– Rafaela – odparł senator – kupiłem je bardzo drogo, przez próżność, już będzie kilka lat. Powiadają, że to najpiękniejsze w całych Włoszech, ale mnie nie podobają się zgoła: barwy sciemniałe, postacie nie dość plastyczne i nie dość wydobyte z płótna, draperie niepodobne do żywej materii: słowem, co bądź by kto mówił, nie widzę tu prawdziwego naśladowania natury. Lubiłbym obraz jeno wówczas, gdyby mi dawał zupełne złudzenie: ale nie ma takich. Mam wiele obrazów, ale nie patrzę na nie.

Czekając na obiad, Prokurant zarządził koncert. Muzyka zdała się Kandydowi czarującą.

– Ten hałas – rzekł Prokurant – może bawić pół godziny; ale jeśli trwa dłużej, męczy, mimo że nikt nie ośmiela się tego przyznać. Muzyka jest dziś jedynie sztuką wykonywania rzeczy trudnych, a to co jest tylko trudne, nie może się podobać na dłuższą metę.

Wolałbym raczej operę, gdyby nie to, iż uczyniono z niej monstrum, które mnie wstrętem przejmuje. Niech kto inny chodzi oglądać liche tragedie podłożone pod muzykę, gdzie sceny sklecone są jedynie po to, aby bardzo niezdarnie sprowadzić parę śmiesznych aryjek, których znów celem jest uwydatnić sprawność gardzieli śpiewaków; niech kto chce albo kto może, omdlewa z rozkoszy, gdy kapłon jakiś wyciąga rolę Cezara lub Katona, plącząc się niezgrabnie po scenie; co do mnie, od dawna już wyrzekłem się owych lichot, które stanowią dziś chlubę Italii i które monarchowie opłacają tak drogo.

Kandyd spierał się nieco, ale z umiarkowaniem. Marcin dzielił w zupełności zdanie senatora.

Siedli tedy do stołu, a po wybornym obiedzie przeszli do biblioteki. Widząc wspaniale oprawnego Homera, Kandyd pochwalił Jego Dostojność za dobry gust.

– Oto – rzekł – książka, która stanowiła rozkosz wielkiego Panglossa, najtęższego filozofa całych Niemiec.

– Ja tam nie znajduję w niej żadnej rozkoszy – rzekł zimno Prokurant. – Niegdyś wmówiono mi, że czytając ją, doznaję przyjemności; ale to ustawiczne powtarzanie bitew podobnych do siebie jak dwie krople wody; ci bogowie, którzy szamocą się ciągle nie mogąc się zdobyć na nic rozstrzygającego; ta Helena, będąca przedmiotem wojny, a ledwie odgrywająca w akcji jakąś rolę; ta Troja, którą wiecznie oblegają, a nigdy zdobyć nie mogą, wszystko to przyprawia mnie dziś o śmiertelną nudę. Pytałem uczonych, czy równie jak ja nudzą się przy tej lekturze: wszyscy ludzie szczerzy wyznali mi, że książka wypada im z rąk od senności, ale że trzeba ją mieć w bibliotece jako pomnik starożytności, coś jak owe zardzewiałe medale niezdatne już na obiegową monetę.

– Wasza Dostojność nie myśli tego o Wergilim? – zapytał Kandyd.

– Przyznaję – odparł Prokurant – że druga, czwarta i szósta księga Eneidy są wyborne; ale co się tyczy nabożnego Eneasza i silnego Kloanta, i przyjaciela Achata, i małego Askaniusza, i niedołężnego króla Latyna, i mieszczki Amaty i nudnej Lawinii, nie wyobrażam sobie, aby mogło istnieć coś bardziej zimnego i niesmacznego. Wolę raczej Tassa albo owe klituś bajduś Ariosta.

– A mógłbym spytać – rzekł Kandyd – czy nie znajduje pan rozkoszy w czytaniu Horacego?

– Są tam – rzekł Prokurant – maksymy, z których człowiek żyjący w świecie może wyciągnąć pewne korzyści i które ściśnięte w jędrny rytm wiersza łatwiej wbijają się w pamięć; ale mało mnie obchodzi jego podróż do Brindisi i opis lichego obiadu, i ordynarna kłótnia między jakimś tam Pupilusem, którego słowa, jak mówi, pełne były plugastwa, a drugim, którego słowa pełne były octu54. Z najwyższym wstrętem przebrnąłem przez jego grubiańskie wiersze przeciw starym babom i czarownicom; nie widzę też, co jest tak pięknego w tym, aby mówić swemu przyjacielowi Mecenasowi, że, skoro ów raczy go postawić w rzędzie liryków, poeta uderzy o gwiazdy wyniosłym czołem. Głupcy podziwiają wszystko u autora z reputacją. Ja czytam dla siebie; lubię jedynie to, co mnie trafia do smaku.

 

Kandyd, którego przyuczono o niczym nie sądzić wedle siebie, wielce zdumiewał się tym, co słyszy; Marcinowi natomiast wydał się ten pogląd wcale roztropny.

– Oho, widzę Cycerona – rzekł Kandyd – co się tyczy tego wielkiego człowieka, sądzę iż odczytywanie go nigdy pana nie nuży.

– Bo też nie czytam go nigdy – odparł Wenecjanin. – Co mnie obchodzi, czy on bronił Rabiriusza czy też Kluencjusza? Dość mam procesów, które sam sądzę. Bardziej już odpowiadałyby mi jego dzieła filozoficzne; ale skoro dostrzegłem, iż wątpi o wszystkim, doszedłem do wniosku, że wiem zupełnie tyle, co on i że nie trzeba mi niczyjej pomocy, aby być ignorantem.

– A, oto osiemdziesiąt tomów zbiorów Akademii – wykrzyknął Marcin – może tam będzie coś dobrego.

– Byłoby może – odparł Prokurant – gdyby który z autorów tych bajek wynalazł bodaj sposób fabrykowania szpilek; ale to wszystko jedynie czcze systemy, ani jednej rzeczy pożytecznej.

– Cóż za obfitość sztuk teatralnych! – rzekł Kandyd – włoskie, hiszpańskie, francuskie!

– Tak – rzekł senator – trzy tysiące, w tym ani tuzina dobrych. Co się tyczy zbiorów kazań, które ściśnięte razem niewarte są jednej stronicy z Seneki oraz wszystkich tych grubych dzieł teologicznych, domyślacie się łatwo, że ich nie otwieram; ani ja, ani nikt.

Marcin zauważył półki z dziełami angielskimi.

– Sądzę – rzekł – że mieszkaniec republiki musi sobie podobać w większości tych dzieł pisanych z taką swobodą.

– Tak – odparł Prokurant – pięknie jest pisać to, co się myśli; to przywilej człowieka. W całej Italii pisze się tylko to, czego się nie myśli; mieszkańcy ojczyzny Cezarów i Antoniuszów nie śmią powziąć jednej myśli bez zezwolenia jakobińskiego kaptura. Podobałaby mi się swoboda, jaką natchnione są dzieła geniuszów Anglii, gdyby namiętność partyjna nie psuła wszystkiego, co jest godnego szacunku w tej cennej swobodzie.

Kandyd, spostrzegłszy dzieła Miltona, spytał gospodarza, czy nie uważa tego autora za wielkiego człowieka.

– Kogo? – rzekł Prokurant – tego barbarzyńcę, który do pierwszego rozdziału Genezy spisał komentarz bez końca w dziesięciu księgach chropawych wierszy? grubego naśladowcę Greków, który zniekształca dzieło stworzenia i który, gdy Mojżesz przedstawia Istotę wieczną wyprowadzającą świat ze Słowa, on każe Mesjaszowi szukać w szafie niebieskiej wielkiego cyrkla, aby wykreślić swe dzieło? Ja miałbym cenić tego, który zepsuł piekło i diabła Tassa; który przebiera Lucypera to za ropuchę, to za Pigmeja; każe mu wałkować po sto razy te same rzeczy; dysputować o teologii; który, naśladując z całą powagą zabawny wymysł z bronią palną Ariosta, każe diabłom strzelać do nieba z armaty? Ani ja, ani nikt w całych Włoszech nie zdołał zasmakować w tych ponurych bredniach. Małżeństwo Grzechu i Śmierci oraz te jaszczurki, które rodzi grzech, przyprawiają o wymioty każdego człowieka z bodaj trochę wybredniejszym smakiem; długi zaś opis szpitala może bawić chyba grabarzy. Ten ciemny, wymęczony i niesmaczny poemat przyjęto ze wzgardą zaraz przy urodzeniu; ja patrzę nań dziś tak, jak nań patrzeli współcześni w jego ojczyźnie. Zresztą mówię co myślę i nie stoję bynajmniej o to, aby inni myśleli jak ja.

Kandyd z przykrością słuchał tych wywodów: miał cześć dla Homera, a cenił Miltona.

– Ach – szepnął do Marcina – obawiam się, iż ten człowiek musi mieć w ostatecznej pogardzie naszych niemieckich poetów.

– Nie byłoby nieszczęścia – rzekł Marcin.

– Och, cóż za niepospolity człowiek – szeptał Kandyd sam do siebie – cóż za geniusz ten Prokurant! nic nie może mu trafić do smaku!

Odbywszy tak po trosze przegląd wszystkich książek, zeszli do ogrodu. Kandyd zaczął wysławiać jego powaby.

– Nie wyobrażam sobie nic równie w złym smaku jak te fidrygałki – rzekł gospodarz – ale od jutra mam zamiar dać wytyczyć ogród szlachetniejszego rysunku.

Skoro podróżni pożegnali Ekscelencję, Kandyd rzekł do Marcina:

– Musisz chyba przyznać, że to jest najszczęśliwszy z ludzi, jest bowiem wyższy nad wszystko, co posiada.

– Czyż nie widzisz – odparł Marcin – że on zmierżony jest wszystkim, co posiada? Dawno już temu powiedział Platon, że nie są najlepsze te żołądki, które zwracają wszelki pokarm.

– Ale – rzekł Kandyd – czy to nie jest przyjemnie wszystko krytykować, widzieć braki tam, gdzie inni ludzie widzą piękności?

– To znaczy, że przyjemnie jest nie odczuwać przyjemności?

– Ha! – rzekł Kandyd – w takim razie jedynym szczęśliwym będę ja, skoro ujrzę pannę Kunegundę.

– Dobrze jest do końca nie tracić nadziei – odparł Marcin.

Tymczasem dnie, tygodnie mijały; Kakambo nie wracał, Kandyd zaś tak był pogrążony w swej boleści, iż nie zauważył zgoła, że Pakita i brat Żyrofla nie przyszli mu nawet podziękować.

50Atrebacja – Artois. Chodzi o Damiensa, urodzonego w Arras, który 5 stycznia 1757 targnął się na życie Ludwika XV, za co rozszarpano go końmi na placu de Greve. [przypis tłumacza]
51nie takiego jak w 1610 w maju, ale jak w 1594 w grudniu – Zamordowanie Henryka IV i zamach Jana Châtel, wychowanka jezuitów, na Henryka III. [przypis tłumacza]
52w wojnie o parę morgów śniegu – Aluzja do epizodów kolonialnych wojny siedmioletniej (1756–1763). [przypis tłumacza]
53przyglądała się (…) człeczynie, który klęczał z zawiązanymi oczami na pokładzie okrętu – Aluzja do egzekucji admirała Byng, którego Wolter, nie znając go zresztą osobiście, daremnie starał się ocalić. Admirała Byng stracono w r. 1757 za to, że dał się pobić koło Minorki flocie francuskiej, mimo że nie udowodniono mu ani zdrady, ani zaniedbania. [przypis tłumacza]
54kłótnia między (…) Pupilusem, którego słowa (…) pełne były plugastwa, a drugim, którego słowa pełne były octu – odwołanie do: Horacy, Satyry, I, 7. [przypis tłumacza]