Za darmo

Znasz-li ten kraj

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Jan Apolinary

Po rozbiciu się Paonu, rój cyganerii przycupnął u tak zwanego Bodegi. Był to pierwotnie handel win południowych, w lokalu jak na Kraków dość egzotycznym, gdzie zamiast stolików były beczki i gdzie szynkowano na czczo Marsalę, Taragonę i Xeres. Ta nowość się nie przyjęła, Bodega zbankrutowała; kupił ją jakiś Czech, aby Marsalę zastąpić piwem, a Xeres kiełbaskami z chrzanem, o wiele lepiej udającymi się w naszym klimacie. Podawano tam i cienkusz austriacki, w osobliwym szklanym naczyniu z kurkiem, nazywanym przez cyganerię hegarem. „Obniżyć, obniżyć krtań”, takie było tam zagadkowe hasło, powtarzane przez obecnych chórem, w chwili gdy jeden z nich wypróżniał spory puchar wódki. W Bodedze królował Kasper (Żelechowski), malarz popularny dla swoich fenomenalnych talentów mima i komika. Miał ogromny repertuar komponowanych przez siebie numerów: dziś żyłby z tego jak książę w jakim Quiproquo, wówczas dopłacał życiowo do tego talentu. Wymowny przyczynek do tego, co wprzód mówiłem na temat produktywności i nieproduktywności. Talenty jego były dla Kaspra zgubą; niezmiernie towarzyski, najlepiej wyżywał się w knajpie; potrafił po parę dni nie sypiać w domu, wobec czego budziła wesołość wisząca u niego w mieszkaniu wielka karta z napisem: Dom to wszystko. Otóż, aforyzm ten miał wyrażać, że to, co Kasper daje żonie na „dom”, obejmuje już wszystko, i żeby mu poza tym nie suszyła głowy.

Nieodłącznym przyjacielem Kaspra był przygłuchy malarz Stroynowski, zawsze poważny, nawet wtedy kiedy, pijany w sztok, w lokalu z „damską kapelą” Benzaka, ściągał na ziemię obrus z całym nakryciem, koledze zaś, który go chciał powstrzymać, odpowiadał spokojnie i z wolna: „Nie przeszkadzaj, bo pyski zbiję; nie jestem dziecko, wiem, co robię”; po czym najpoważniej kończył, wśród przeraźliwego brzęku talerzy, dzieło zniszczenia.

Bądź co bądź, po dytyrambie Paonu wszystko to zdawało się ubogie i szare. Po trosze młodzi malarze uciekali na wieś, do Bronowic, gdzie od kilku lat siedział, wżeniony w „króla Piasta”, Włodzimierz Tetmajer. W dzień malowali, wieczorami zbierali się u Włodzia lub w karczmie na „kurdesze”; bywało tam wesoło. Z tego wynikło później małżeństwo Rydla i jego literackie konsekwencje.

Ale już tworzył się nowy ośrodek życia w cukierence, która później miała się stać bardzo głośna, w Cukierni lwowskiej Michalika, przy ulicy Floriańskiej l. 45. Kim był jej założyciel, Jan Apolinary Michalik, o tym objaśnia monografia cukierni, której autor podpisał się skromnie Zenon. Trzeba by z kolei objaśnić w kilku słowach, kto jest Zenon.67 Każdy Krakowianin znał malowniczy zaułek ulicy Pijarskiej, gdzie w parterowym oknie dość niepokaźnego domu stale widniała karta: Potrzeba kilku dziewcząt zaraz. To był istniejący do dziś prastary zakład litograficzny Zenona Pruszyńskiego, zarazem uczonego numizmatyka i zbieracza. Litografia Pruszyńskiego była przez wiele lat żywym ośrodkiem, zwłaszcza że jej właściciel, entuzjasta sztuki, szedł na rękę wszelkim poczynaniom artystów. Stamtąd wychodziły „Teka Melpomeny”, „Chochoł”, „Liberum Veto”; tam odbijały się (gratis) słynne „zaproszenia” Zielonego Balonika. Bo nie było większego patrioty krakowskiego kabaretu nad Zenona, który do dziś, przez dwadzieścia pięć lat, przychodzi co dzień do Michalika na kawę i siada dla tradycji przy stoliku „malarskim”, obchodząc po kolei sumiennie wszystkie dziesięciolecia, piętnastolecia etc.

Książka Zenona, jak przystało na dzieło erudyty, roi się od błędów i nieścisłości; mimo to, zawiera szereg cennych szczegółów o człowieku, którego nazwisko miało stać się godłem. Dowiadujemy się stamtąd, że Jan Apolinary Michalik był cukiernikiem z bożej łaski. Kiedy w drugiej klasie gimnazjalnej dostał „dwóję”, ojciec, za karę i dla postrachu, oddał go na wakacje do znanej cukierni Bienieckiego we Lwowie. Po wakacjach przyszedł go odebrać; ale mały Jaś rzucił mu się do nóg z prośbą, aby go zostawił w cukierni; tak mu się spodobał ten zawód. Po latach, pan Jan przeniósł się na swoje, aby założyć w Krakowie Cukiernię lwowską. Rozwinął w swoim fachu wielką pomysłowość. Wpadł na ideę nazywania ciastek po imieniu (Carmen, Flirt, Paderewski itp.) i raz po raz wypuszczał nowe kreacje, reklamując je wszelkimi sposobami. Wprowadził afisz na ciastko! Gorszyło to wielce poważnych kupców krakowskich, gardzących reklamą: elegancją starej firmy było nie mieć nawet szyldu. Najbardziej gorszył się p. Parys Maurizio, cukiernik z Rynku, który wyrabiał jeszcze lepsze ciastka, ale uważałby sobie za hańbę bodaj palcem ruszyć dla ściągnięcia odbiorców. Za to kiedy chłopcy mu donieśli, że jeden z profesorów Uniwersytetu stale łasuje z lady czekoladki, płacąc np. za trzy, kiedy ich wsunął jedenaście, Maurizio zabronił chłopcom przeszkadzać mu w tej czynności. Przez cześć dla Alma mater, tej najstarszej firmy krakowskiej.

Ponieważ cukiernia Michalika znajdowała się o parę kroków od Akademii sztuk pięknych, siłą rzeczy zaczęli tam wstępować młodzi malarze; z czasem stała się ich obozowiskiem.

O Michaliku pisano w nekrologach wiele pięknych a zdawkowych rzeczy: polski Ragueneau, ukochał sztukę, karmił ciastkami artystów, etc. Jak zwykle, wszystko było zupełnie inaczej, i o wiele zabawniej. W tym smak figury tego cukiernika, który miał zawdzięczać sławę cyganerii, że był na antypodach jej ducha. Dość spojrzeć na ten reklamowy portret, który stanowił radość artystów, a na którym Jan Apolinary tak łudząco podobny jest do króla Jana III-go z pudełka od zapałek.68 Ten piękny wąs, ten biały krawat, te dyplomy i medale, wszystko świadczy, że ideały czynnego i ambitnego przemysłowca były zgoła nie cygańskie.

I kiedy od stolika malarskiego w jego cukierni padło – rzucone przez J. A. Kisielewskiego69 – hasło kabaretu, największą trudnością było uzyskać zgodę – samego Michalika. Ani rusz nie chciał, zdawało mu się to profanacją lokalu. Prawda, że potem, po latach, podpiwszy raz sobie trochę (bo i pić nauczyli go w końcu ci rozpustnicy), ściskał nam dłonie z rozczuleniem, mówiąc: „Panowie zrobili ze mnie człowieka!” Ale w gruncie walczyły w nim wciąż dwa światopoglądy, dając powód do bardzo zabawnych kolizji.

Lepiej niż wszystko inne scharakteryzuje go następujący fakt. W czwartym roku Balonika, przed sezonem, ożywieni świeżym zapałem malarze wzięli się do tego, aby przemalować i ozdobić freskami małą salę (dużej jeszcze nie było). Sichulski zawiesił swój Kabaret szalony do wiersza E. Leszczyńskiego); Filipkiewicz z Kaniockim kończyli „aeroplan”; Wojtkiewicz rozrzucił po ścianach swoje misterne drobiazgi. Między innymi Alfons Karpiński wykonał żartobliwy obraz, przedstawiający aktualne wówczas odkrycie bieguna północnego, o którego chwałę spierali się Cook i Peary. Przybyły na biegun odkrywca spostrzega ze zdziwieniem resztki śniadania, oraz młodego Zengtellera, którego wszędobylskość była przedmiotem stałych żarcików kompanii. Wśród malowanych resztek była przylepiona prawdziwa skorupka od jajka. Na drugi dzień artysta, który robił obraz, widzi, że skorupki nie ma. Myśląc, że odpadła, przykleja nową. Skorupka znowu znika. Zaintrygowany malarz pyta kelnera, co to znaczy; dowiaduje się, że pan gospodarz kazał zdjąć skorupkę. Idzie do Michalika. „Tak, ja kazałem zdjąć, odpowiada Michalik chłodno, bo w moim lokalu nie mogą się walać skorupki od jajka”. Artysta próbuje obrócić to w żart, ale widzi, że to bardzo serio. Z kolei on wpada w irytację. – „To ja zabieram obraz. – Może pan zabrać obraz, ale w moim lokalu skorupki od jajka nie będzie. – To my się wszyscy wyniesiemy od pana. – Mogą się panowie wynieść, ale u mnie skorupki od jajka nie będzie”. Było to tak zabawne, że w końcu malarz parsknął śmiechem i zrezygnował ze skorupki. Tłumaczyliśmy to sobie tym, że za młodu biedny Jaś tyle musiał się nabrać w cukierni po karku za każdą walającą się skorupkę od jajka, że wytworzył się w nim „kompleks skorupki”. Ale zważmy, że było to w czwartym roku Balonika, a w dziesiątym blisko współżycia z artystami!

Dziwne igraszki robi los z ludźmi! Powołaniem Michalika był wypiek ciastek i sprzedawanie ich. Pokoik za sklepem był rzeczą uboczną, bez znaczenia, coś tak np. jak pokoik za sklepem Wedla. Tymczasem poszło wszystko odwrotnie. Ciastka nie chwyciły; nie pomogły ani afisze, ani pieczątki wybijane na asfalcie, ani nazwy coraz to nowszych kreacji, tak obiecujące jak Marzenie, Manru, Goplana. Krakowianin reklamy nie lubi, nie ufa jej, drażni go. Każdy wiedział od dziecka, że ciastka kupuje się u Maurizia, i koniec. Natomiast zwycięska reklama przyszła Michalikowi nieoczekiwanie właśnie z tego pokoju za sklepem, z tych rzeczy, które się tam działy w sobotnie noce, z tych cudactw, które pokryły ściany. O ile Krakowianie mało kupowali ciastek „na froncie”, o tyle masowo tłoczyli się do pokoju za sklepem. Codziennie między piątą a siódmą oblegały sklep pielgrzymki tych, którzy nie mogli dostać miejsca. Słowo Michalik było na ustach wszystkich. Michalik rad nie rad zrozumiał tę wskazówkę losu; rozszerzył lokal, z cukiernika stał się kawiarzem, z solidnego przemysłowca patronem cyganów. Sądzę, że nie bez żalu: w ciastkach sam był twórcą, poetą!

 

Kiedy powstała nowa sala, było już właściwie po wszystkim. Całe życie balonikowe rozegrało się w starej sklepionej salce, która z trudem mogła pomieścić sto dwadzieścia osób. I charakter mają obie sale różny. Pierwsza ma coś z improwizacji, stopniowego narastania; druga jest jednolitą, całkowicie obmyśloną kompozycją Mączyńskiego i Frycza. Na chlubę Michalika trzeba powiedzieć, że w dobie, gdy on powierzył artystom urządzenie tej sali, w całej Polsce nie śniło się nikomu o tym, aby artyści mieli tworzyć wnętrze kawiarni. Ale już przeszedł przez Kraków Wyspiański. Jestem przekonany, że Wyspiański bez wahania byłby się podjął dekorowania kawiarni: inna rzecz, że urządziłby ją w stylu Bolesława Śmiałego.70

I tu nie obyło się bez zabawnego konfliktu.71 Na wielkim panneau, obejmującem drzwi nowej sali, Sichuła machnął jurną parafrazę Sądu ostatecznego Michała Anioła z postaciami uczestników Balonika i jego ofiar; i – zabawna mistyka związków! – zdarzyło się mu to samo, co prawdziwemu freskowi genialnego mistrza. Mianowicie, nagie a dosadnie malowane postacie obudziły takie zgorszenie w stałym gościu cukierni, emerytowanym austriackim generale, że nie dopił rannej kawy, splunął i opuścił lokal. Można sobie wyobrazić, jakie to uczyniło wrażenie. Generał nie pił kawy, generał splunął!… Skonsternowani chłopcy donieśli o tym Michalikowi; przybiegł zaperzony i oświadczył, że wyrzuci obraz na podwórze, o ile artysta nie pozasłania bodaj najdrażliwszych szczegółów. I, tak samo jak Michał Anioł, Sichuła musiał dorobić kąpielowe majtki wszystkim, począwszy od niżej podpisanego, który, wraz z Nosem i Teofilem, znajduje się w centrum obrazu. Szkoda mi dróbek Hoesicka, które były potraktowane przez artystę z łagodnym humorem.

Trudno się dziwić, że z tego wszystkiego w głowie Jana Apolinarego Michalika musiał zapanować chaos.72Sztuka wciągnęła go w swój krąg coraz zawrotniejszy, zmieniła doszczętnie plan jego życia, zburzyła wszystkie pojęcia, przyzwyczajenia. Michalik był trzeźwy, akuratny, spokojny, skromny, choć ambitny w swoim zawodzie, brzydził się pijanymi, hałasem, burdą, szanował urzędy i godności. I oto życie nasyciło jego ambicje ponad wszelkie spodziewanie, ale w jakże paradoksalny sposób! Lokal jego gościł figury, o których nie zamarzył nawet we śnie: rektory, redaktory, hrabiowie, hofraty, ba ekscelencje; i wszystko to zawdzięczał tym pijanicom, których uczynkami się brzydził. Po każdym „kabarecie”, chaos ten w głowie Michalika zwiększał się. Tu rozmawiał z nim łaskawie ekscelencja Wodzicki, tu kopnął go w brzuch Boguś Adamowicz: jak ustalić bilans tak spędzonego wieczoru? Wynoszą Xawerego Dunikowskiego, który w powietrzu miota się jak opętany i gdzie może dosięgnąć rozdaje policzki: ale oto Michalik widzi, że, patrząc na to, rektor uniwersytetu Cybulski uśmiecha się życzliwie i nie przerywa rozmowy z innym luminarzem nauki. Ktoś strzela z rewolweru w sufit: Michalik, czerwonyz furii, rzuca się w tę stronę: ale co ma powiedzieć, kiedy to strzelił sam prokurator P… (dziś prokurator Sądu Najwyższego). Nie pozostało nic, jak tylko uśmiechnąć się przyjemnie. A cóż dopiero kiedy nad ranem otoczą go kręgiem we wściekłej sara-bandzie, pomięszani z łazikami, z aktorkami, profesorowie, radcy, sędziowie, wywijając mu nogami pod sam nos i wznosząc okrzyki na jego cześć.

Bierze do ręki gazetę, nowy chaos. Gdzie spojrzy, czyta swoje nazwisko. „Kultura michalikowa”, „pachołki michalikowe”, „jaskinia michalikowa”. O co właściwie chodzi? Tu wymyślają, wyklinają, a tu przychodzą najszanowniejsze figury i mówią mu komplementy. Go to wszystko znaczy? Co to jest ta „kultura michalikowa”, o której piszą? Biedny cukiernik zaczął myśleć; głowa jego – czuć to było – pracowała ponad swoją możność; od ciągłego obracania rzeczy, których nie mógł ogarnąć, twarz jego nabrała jakiegoś wyrazu uwagi, napięcia, dochodzącego do tragizmu. Dodajmy, że Michalik był najzupełniej wyzuty z poczucia humoru; wszystko brał poważnie. Toteż, gdyby się to nie przerwało, obawiam się że byłby zwariował.

Na co tam nie patrzył ten schludny gospodarz, który nie mógł znieść na obrazie skorupki od jajka! Żona przyszłego dyrektora Departamentu Kultury omal, na jednym z wieczorów Balonika, nie urodziła w lokalu dziecka; ledwie ją zdołano odwieźć do domu. Pamiętam znowuż taką scenę. Staś C., kompletnie pijany, słania się na nogach. Układają go w kącie na kupie paltotów, aby się przespał. Ale elektryzują go dochodzące dźwięki muzyki; zrywa się ze słowami: „ja chcę brać udział”, i – dostaje ataku typowej morskiej choroby. Przychodzi chłopiec, zasypuje ten „udział” trocinami, sprząta, Staś śpi. Budzi go nowa fala muzyki, gwaru; znów się zrywa: „Ja chcę bra-ać u-udział”. I znów trociny, sprzątanie, sen, itd. Termin „brać udział” stał się przysłowiowym określeniem. Kiedy, później nieco, Staś wstąpił we wspomniany poprzednio arystokratyczny związek, Zielony Balonik przesłał na ucztę weselną następującą depeszę: „Dziś, kiedy dłoń kapłana złączyła dwa światy, – krakowską cyganerię z polskimi magnaty, – w tym święcie, radośniejszym niźli sam lajkonik – serdeczny bierze udział Zielony Balonik”.

Z całej legendy Michalika najopaczniejsza jest bajka o „karmieniu artystów”. Nikogo nie karmił, nikomu nawet nie kredytował. W ogóle w przemyśle cukierniczym kredyt nie istnieje. Można kupić na kredyt ubranie, fortepian, ostatecznie kopalnię węgla, ale ciastko płaci się gotówką. Michalik był rachunkowy i ostrożny aż do pedantyzmu. Po pierwszym sezonie Balonika, kiedy zauważył, że wkradły się w obrót drobne pozycje kredytowe kilku osób, rozesłał tym swoim najlepszym gościom, kurom, które mu niosły złote jajka, wezwania płatnicze przez adwokata. Teofil Trzciński73 dostał taki pozew o trzy korony z halerzami; może zachował go na pamiątkę gdzieś w swoich papierach? Skoro cukiernia przeobraziła się – faktycznie, jeśli nie nominalnie – w kawiarnię, Michalik zaprowadził instytucję kelnerów (w cukierni byli tylko chłopcy), która oddziela gospodarza murem bezpieczeństwa od wszelkich zakusów kredytowych. Artyści nie zostali mu winni ani grosza, natomiast wydawali u niego dużo, ściągali mu tłumy gości, i zostawili mu w prezencie krociową wartość firmy i urządzenia. Tak samo było z Turlińskim, i tak wygląda stale legenda o „polskich Ragueneau”.

Mimo incydentów z artystami, Michalik przywiązał się z czasem do swoich pstrokatych ścian, ale i to przywiązanie objawiało się w swoisty sposób. „Gdybym kiedy sprzedał moją cukiernię, nie oddałbym tego wszystkiego, mówił raz, pokazując na freski swego lokalu. – A co by pan zrobił? spytał ktoś. – Zamalowałbym na biało”.

Nie zamalował jednak dobry Michalik, bo nabywca wymówił sobie całość ścian w cenie kupna. W czasie wojny, znękany trudnością prowadzenia cukierni, sprzedał ją wraz z urządzeniem dwom swoim pomocnikom. Osiadł w Poznaniu, gdzie założył wykwintny pensjonat. Z rozczuleniem witał każdego gościa z Krakowa i wspominał rzewnie „jamę Michalikową”. Ale mieszkańcy pensjonatu obowiązkowo musieli wkładać smoking do kolacji, taki był regulamin. I to dopiero był rewanż Michalika nad losem, ziszczenie ambitnych marzeń młodości. Bo Jan Apolinary zawsze w gruncie pozostał takim, jakim go przedstawia fotografia z medalami i w białym krawacie. Ten patron krakowskiej cyganerii zostawił jej na wieki swoje imię, ale duszy nie oddał jej nigdy.

Szał

Najpierw maleńka dygresja. Z okazji mego ostatniego felietonu, opowiedział mi Karol Frycz następującą swoją rozmowę z Michalikiem. Cukiernik, w chwili wynurzeń, mówił tak: „Proszę pana, jaki to dawniej człowiek był głupi. Dawno temu, jeszcze zanim panowie się tu zadomowili, przychodził do cukierni co dzień pan Wyspiański. I jednego razu zaproponował mi, że, jeżeli mu zwrócę za farby, to on mi nocami całą tę salę, od stropu do podłogi, pomaluje. – Jak to za farby? – No, oczywiście, bo zawsze farby kosztowałyby kilkanaście guldenów. – I pan się nie zgodził? – Ano taki człowiek był głupi… Myślałem sobie; malowana cukiernia, jak to będzie wyglądało, będą się ze mnie śmiać… Teraz żałuję”.

Bardzo wierzę! I my żałujemy. Pomyśleć tylko: stara sklepiona sala, malowana „od stóp do głów” przez Wyspiańskiego. Zależało tylko od zgody cukiernika. Czy nie miałem racji mówić, że Kraków to było miasto niepodobne do wszystkich innych?

A teraz ciągnijmy dalej. Właściwie ten dziesiątek felietonów o starym Krakowie napisał mi się sam nie wiem jak. Chciałem po prostu, z okazji 25-lecia, poświęcić wspomnienie Zielonemu Balonikowi. I okazało się, że trzeba zacząć z tak daleka, inaczej nie byłoby zrozumiałe. Ta egzotyczna roślinka miała korzenie tak głębokie, tak rozgałęzione. A zdaje mi się, że niezależnie od osobistych sentymentów, warto jej było poświęcić trochę uwagi. Wszakże to było bodaj pierwsze w Polsce zjawisko zbiorowego śmiechu. Właśnie w tym smutnym Krakowie. Trzeba było pokazać, do jakiego stopnia było to naturalnym wykwitem całej krakowskiej przeszłości. Widzieliśmy, ile humoru, ile kpiarstwa nagromadziło się w tym cichym i zbożnym mieście, ile wytworzyło się tam prężności imaginacyjnego życia, ile się spotkało różnych elementów. Wszystko to, zmieszane razem w tej małej sali niby w retorcie, podgrzane płomykiem spirytusowym, zaczęło się burzyć, dawać nowe połączenia i strąty.

Znalazł się tam teatr, który przebył tymczasem dyrekturę Pawlikowskiego, Kotarbińskiego i zaczął okres Solskiego; i Sztuki piękne – profesorowie i uczniowie – i redakcja „Czasu”, i Sztuka stosowana, i Bronowice, i przybyszewszczyzna, i Uniwersytet, i kawiarnia… Spotkali się starzy i młodzi; Żuk-Skarszewski, który był dla nas patriarchą, ósmoklasista Leon Schiller, który pierwszy raz wystąpił na estradzie michalikowej w mundurze gimnazisty, albo młodziutki aktor Osterwa, który w Baloniku zdobył pierwsze oklaski.74 Wszystko znalazło się tam razem jak w arce Noego, płynącej po mętnych wodach krakowskiej melancholii.

 

Zaznaczyłem już, że, aby zrozumieć ducha Balonika, trzeba zupełnie oddzielić tę instytucję od pojęć o wszystkich mniej lub więcej wesołych teatrzykach. Nie było to żadne przedsiębiorstwo; wstęp był bezpłatny, ale za to warunkowany w udzielaniu zaproszeń surową cenzurą; każdorazowy program był na wpół improwizowaną premierą, której się nie powtarzało. Każdy miał prawo wypowiedzenia się; zaledwie że istniał rozdział między salą a estradą. Z czasem, uczestnicy, scementowani między sobą nieuchwytną wspólnością duchową, utworzyli rodzaj luźnego bractwa czy zakonu, który nadawał ton życiu Krakowa.

Dość naturalne jest, że jądrem tego skupienia stał się pierwotnie stolik malarski. Malarze, to element najbardziej zżyty; istnieje tu koleżeństwo szkoły i rzemiosła, którego nie ma w innych sztukach; wspólne zabawy, wspólne natrząsania się i bunty. Talent mimiczny jest u malarzy częsty, literacki również; dość rzadki natomiast jest malarz, który by nie miał poczucia humoru. Wyostrzony wzrok, nawyk obserwacji, która chwyta automatyzm gestu, widzi grę muskułów pod draperią, element zwierzęcości w masce ludzkiej. Każdy prawie malarz jest po trosze karykaturzystą, ówczesne zaś pokolenie szczególnie obfitowało w ten rodzaj talentów: dość wymienić Sichulskiego i Frycza.

O ile naturalne było, że Zielony Balonik urodził się przy stoliku malarskim, tak znowuż było niemal symboliczne, że zdecydował o jego narodzinach autor Karykatur i W sieci, który w swojej „szalonej Julce” ucieleśnił rozpaczliwe tłuczenie głowami o pręty krakowskiej klatki – Kisielewski. I on, jak wszyscy młodzi, wydzierał się „za granicę”; i teraz wrócił z upragnionego Paryża, ale wrócił już ze śmiertelnym pęknięciem. Toteż, o ile on dał inicjatywę i objął prowizoryczne berło, o tyle dla poprowadzenia „kabaretu artystów” trzeba było męża większego hartu i silniejszej ręki.

Patrzymy dziś wszyscy na sympatycznego Węgra, Fryderyka Jarossy, jak z taktem i wdziękiem spełnia rolę conférenciera: otóż, tak samo jak wszystko w Zielonym Baloniku było niepodobne do czego innego, tak i ta rola o ileż była trudniejsza! Wyobraźmy sobie natłoczoną po brzegi salę, gdzie, przy stolikach gęsto zastawionych flaszkami, siedzi najniesforniejsza, najdziksza i najbardziej wybredna publiczność; publiczność, która nie chce być bierną, ale chce się wyżywać, chce współgrać, chce wyrażać swobodnie uciechę lub niezadowolenie. Im późniejsza godzina, tym było trudniej o posłuch, z wyjątkiem dla paru ulubieńców, którzy zdobywali samym zjawieniem się na estradzie. Ale nieraz długo musiał Stasinek uderzać kaduceusem swoim o deski i wołać sakramentalne „Mak”, co oznaczało w skróceniu: „Cicho, do cholery, jak makiem zasiał”.75

Bo już od drugieigo wieczoru kabaretowego, berło conférenciera ujął – i nie wypuścił go do końca – Stasinek. Był on zjawiskiem wpół realnym, wpół fantastycznym. Zjawił się w bandzie Przybyszewskiego, nieznany w tym małym Krakowie nikomu (podobno był rodem z Podgórza), dwudziestoletni chłopczyna, z brodą tak białą, że robiła wrażenie siwej. Co robił wprzód, nie wiadomo; jakoby studiował sanskryt. Zadomowił się u Stacha, niańczył mu dzieci, chodził po wódkę, tłumaczył rękopisy, słowem, średniowieczny „uczeń filozofa”. Rabelesowski Panurg. Młody ten człowiek miał zadziwiającą zdolność absorbowania napojów wyskokowych, i doświadczenie nad wiek. Zauważono, że w ciemną noc w ogrodzie umiał nalewać wódkę do kieliszka zupełnie pełno, a nie przelał nigdy. Zapytany, jak on to robi, odpowiedział spokojnie: „To bardzo proste; trzeba sobie wybrać na niebie gwiazdkę, patrzyć na nią przez brzeg kieliszka i nalewać. Kiedy gwiazdka zniknie, to znaczy, że jest pełno”. Jak wam się podoba ta „astronomia Wojskiego”? Takich anegdot o Stasinku można by przytoczyć mnóstwo. Widzę go jeszcze, jak, obejmując rękami na plantach olbrzymi kasztan, woła na Janusza Ł…, bratanka Deotymy: „Janusz, trzymaj drzewko, bo się chwieje”.

(Spostrzegam, że w tych moich krakowskich wspomnieniach dużą stosunkowo rolę odgrywają spirytualia; ale, o ile osobiście jestem raczej abstynentem, o tyle uznaję, że są w życiu narodów epoki, gdy słowo spirytus legitymuje się chlubnie swoim pierwotnym znaczeniem, którym jest nie co innego, jak DUCH).

W klanie Przybysza Stasinek poznał się z Rudolfem Starzewskim; kiedy zawakowało w „Czasie” miejsce korektora, objął je; niebawem awansował na współpracownika pisma, z czego był niezmiernie dumny. Bo Stasinek miał poczucie tradycji. To połączenie stylu Bodegi ze stylem „Czasu” wydało bardzo zabawną mieszaninę: grymas krakowskiej „celebry” z podbitym okiem skończonego łazika. Stasinek stale miał na estradzie frak, ale zawsze ten frak robił wrażenie, że go od trzech dni nie zdejmował. Coś niby Stanisław Tarnowski, który by się przespał w rurze wodociągowej.

To był nasz conférencier, i w ogóle osobliwością Balonika było, że wszyscy główni jego działacze wzięli się nie wiadomo skąd, rodzili się na miejscu, talenty ich były dla nich samych niespodzianką, odkryciem. Takim był Teofil Trzciński, nasza prymadonna. Bo Zielony Balonik nie wydał ani jednej kobiety. Mury nie chciały. Wanda się utopiła, Jadwiga wyszła z rozsądku za Jagiełłę; nie było tradycji. Podczas gdy w Warszawie Mery Mrozińska budziła perwersyjne dreszcze minodując Stefanię Boya, w Jamie Michalikowej utwór ten recytował jakże skromnie sam autor.

Teofil zatem, to była nasza androgyne, mężczyzna i kobieta, uosobienie piosenki. Absolutna muzykalność, miły głos, porywająca siła komiczna, zdolność imitatorska. Jednym z luksusów naszego życia jest, że w kraju, gdzie nie istniała piosenka, bez tradycji, bez wzorów w tej mierze, zjawił się ten fenomen, któremu równego nie spotkałem w świecie. Niezrównany odtwórca, przy tym sam humorysta, obserwator. Ilekroć jestem na jakim obchodzie jubileuszowym, wstrzymuję się, aby nie parsknąć śmiechem, gdy sobie przypomnę owego sepleniącego mówcę: „W pracy pirsy, w spocynku ostatni, dla podwładnych nie psełozony, ale najlepsy kulega, cy to w towazystwie zalickowem, cy w towazystwie pogzebowem” etc. Charakterystyczne jest, że Trzciński wstydził się swego talentu, akcentował swą pozycję „dystyngowanego amatora”, certował się, utrudniał, całą zaś ambicję kładł w to, aby wygłaszać nudne odczyty o Ibsenie.

Działanie piosenki, i to w takim wykonaniu, było czymś piorunującym. Da się to porównać jedynie z pierwszym zetknięciem się dzikich ludów z „wodą ognistą”. Znam to wrażenie, bo sam go doznałem, kiedym się zetknął pierwszy raz z piosenką w Paryżu. Zważmy, że w Polsce, w Krakowie zwłaszcza, użytek piosenki był czymś zupełnie nieznanym. Nie było żadnych form artystycznych życia zbiorowego. To uskrzydlenie myśli, sparzenie jej z melodią, budziło ekstazę. Władysław Leopold Jaworski, wrażliwy na dowcip, ale biorący wszystko filozoficznie, zwierzał się Starzewskiemu, jak głęboko wstrząsnęła go piosenka w Baloniku, jako zupełnie dlań nowy sposób manifestowania się inteligencji, coś niby śpiewany sylogizm, rytmiczne formuły myśli. Na tym filozoficznym gruncie zyskaliśmy w Jaworskim prawdziwego entuzjastę.76

Bo mieliśmy i wrogów. Jednym z najzaciętszych był Wilhelm Feldman77, który zresztą nigdy nie był na naszych wieczorach. Ten nie kapował absolutnie nic. On uznawał tylko jeden śmiech: krwawy; jedną tylko jego funkcję: protest społeczny. Nie znajdując tego w Baloniku, karcił nas. Nie rozumiał innych wartości śmiechu; nie rozumiał zwłaszcza, że to była zabawa artystów między sobą, w szczupłym kółku, i że nie mogliśmy protestu przeciw krzywdom społecznym zakładać na ręce Axenta czy Wyczółkowskiego, bo by nie wiedzieli, co z nim począć.

Piosenka miała jeden magiczny skutek: im była udatniejsza, tym więcej wykwitało na stołach flaszek szampana. Można by przypuszczać, że rzeczy martwe mają swoją inteligencję i że te dostojne butelki wiedziały, kiedy warto się pojawić. Czasami tłoczyły się gromadnie. Jakim cudem się to działo w tym ubożuchnym Krakowie, sam nie wiem, ale po Szopkach zwłaszcza żłopało się szampan jak wodę. Ziściła się Pieśń szampańska Edwarda Leszczyńskiego, wieszczo zrodzona o wiele wcześniej, przy stoliku malarskim, który wówczas nie znał jeszcze innego napoju prócz wiśniówki:

„Oto jest pieśń, co się śmieje, oto jest pieśń wyuzdana; rodzi się, nim kogut pieje, noc w noc, z wystrzałów szampana… I tańczy w bachicznym szale, i tańcząc gwiazdami brzęczy; z nogi jej w tańca zapale, opadła podwiązka z tęczy”…

Kochany Edzio Leszczyński!78 Figura jakby żywcem przeniesiona z epoki Musseta czy Teofila Gautier. Najleniwszy z poetów, o którego duszę walczyły z poezją fortepian, papieros i filozofia ścisła, destylowana zresztą raczej w dym i marzenie. Jego Kabaret szalony, wiersz napisany do obrazu Sichulskiego (malowanego na niezagruntowanym prześcieradle) jest jedną z najładniejszych pamiątek owych lat balonikowych.

Mój Boże! Dwadzieścia pięć lat minęło od tych czasów, a wspomnienie ich zostało w uczestnikach jakże żywe! Dotąd dostaję z Kowna listy od prof. Herbaczewskiego, w których nasz Józef Albin komentuje swoje występy, niepokojące wówczas nawet nas swoim kopro-mistycyzmem. Herbaczewski79 uważa, że przed laty nie został zrozumiany, że był prorokiem futuryzmu literatury, a zwłaszcza prozy polskiej. Na poparcie swoich rewindykacji przytacza taki swój wiersz: „Z ponuro-łojowych łąk – wychodzą tanie nimfy – i wśród ojojowych mąk – rzucają brzanie tynfy”. Kończy zaś swój długi list słowami:

„Kończąc moją proklamację, pozwalam sobie prosić was, polscy koledzy, abyście mnie nie odsądzali od czci i wiary za to, że jestem pokłócony (zresztą b. serdecznie, mam nadzieję chwilowo) z politykami Wolnej Polski! Pamiętajcie, że chcę być waszym serdecznym przyjacielem, i jednego tylko pragnę, aby wszystkie narody nauczyły się największej sztuki – sztuki wzajemnego przebaczania!… Upewniam was, koledzy, że w Zielonym Baloniku (gdyby dziś istniał) Polacy z Litwinami prędzej by się pogodzili, aniżeli dziś przy Zielonym Stoliku. A więc niech żyje tradycja krakowskiego Zielonego Balonika!”

Pewno, że by się pogodzili! Może by się znów pokłócili na drugi dzień, ale za to już Balonik nie odpowiada. Nie takie rozdźwięki tam się załatwiało. Było to niby święto saturnaliów; co kto miał na wątrobie przeciw drugiemu, mówił mu w żywe oczy. Opowiadałem gdzie indziej o przyjęciu Jana w dwóch osobach Styki8081. Młodzi uczniowie gadali swemu profesorowi Stanisławskiemu najcięższe rzeczy, co mu sprawiało perwersyjną radość. Bo może tajemnym cierpieniem Stanisławskiego było to, że nigdy nie spotykał oporu, wszyscy się go bali. Tutaj łykał wymyślania, zarzuty, obelgi niemal, z rozkoszą. I w ogóle nikt tak się nie umiał rozkoszować atmosferą Balonika jak Stanisławski. W momencie ekstazy formułował to wielokrotnie powtarzanym wykrzyknikiem: „Noo! niechże się cesarz Franciszek Józef potrafi tak bawić!” W istocie, nie ma dwóch zdań, Franciszek Józef na pewno by nie potrafił… Pamiętam raz taką scenę, jak przy pianinie ktoś – nie wiem już, Lulek Schiller czy Noskowski – grzmi Warszawiankę, cała sala śpiewa chórem, a olbrzymi Stanisławski, z lagą w garści, z krwią nabiegłymi oczami, komenderuje zdobyciem Olszynki. Biedny grubas, obawiam się, że mu to wszystko ukradło parę lat życia, bo kiedy wpadł w zachwyt, nie chciał nic wiedzieć o przestrogach lekarza. Umarł w drugim roku Balonika; jeszcze na dzień w którym skończył, od dawna przykuty do łóżka, zamówił sobie Trzcińskiego i Frycza82, żeby mu pokazali ostatni program.

65o tym objaśnia monografia cukierni, której autor podpisał się skromnie Zenon. Trzeba by z kolei objaśnić w kilku słowach, kto jest Zenon. – tu w tekście umieszczono ilustrację z podpisem: Zenon (rys. K. Sichulski). [przypis edytorski]
66Dość spojrzeć na ten reklamowy portret, który stanowił radość artystów, a na którym Jan Apolinary tak łudząco podobny jest do króla Jana III-go z pudełka od zapałek. – tu w tekście umieszczono ilustrację z podpisem: Jan Apolinary Michalik. [przypis edytorski]
67I kiedy od stolika malarskiego w jego cukierni padło, rzucone przez J. A. Kisielewskiego, hasło kabaretu – tu w tekście umieszczono ilustrację z podpisem: Jan August Kisielewski (rys. S. Wyspiański). [przypis edytorski]
68Jestem przekonany, że Wyspiański bez wahania byłby się podjął dekorowania kawiarni: inna rzecz, że urządziłby ją w stylu Bolesława Śmiałego. – tu w tekście umieszczono ilustrację z podpisem: Fragment dużej sali. Po lewej gablotka z lalkami; po prawej karykatura Frycza, przedstawiająca J. Mycielskiego, gdy trzyma (w marzeniu) do chrztu latorośl Habsburgów i Radziwiłłów. [przypis edytorski]
69I tu nie obyło się bez zabawnego konfliktu. – tu w tekście umieszczono ilustrację z podpisem: St. Rzecki. [przypis edytorski]
70Trudno się dziwić, że z tego wszystkiego w głowie Jana Apolinarego Michalika musiał zapanować chaos. – tu w tekście umieszczono ilustrację z podpisem: Po kabarecie nad ranem (mal. H. Szczygliński). [przypis edytorski]
71Teofil Trzciński dostał taki pozew o trzy korony z halerzami – tu w tekście umieszczono ilustrację z podpisem: Teofil Trzciński (rys. K. Frycz). [przypis edytorski]
72w Baloniku zdobył pierwsze oklaski. – tu w tekście umieszczono ilustrację z podpisem: Stolik Zielonego Balonika (mal. K. Frycz). [przypis edytorski]
73Ale nieraz długo musiał Stasinek uderzać kaduceusem swoim o deski i wołać sakramentalne „Mak”, co oznaczało w skróceniu: „Cicho, do cholery, jak makiem zasiał”. – tu w tekście umieszczono ilustrację z podpisem: „Mak”! (rys. E. Kazimirowski). [przypis edytorski]
74Na tym filozoficznym gruncie zyskaliśmy w Jaworskim prawdziwego entuzjastę. – tu w tekście umieszczono ilustrację z podpisem: Wł. L. Jaworski, entuzjasta Zielonego Balonika (rys. K. Sichulski). [przypis edytorski]
75Bo mieliśmy i wrogów. Jednym z najzaciętszych był Wilhelm Feldman – tu w tekście umieszczono ilustrację z podpisem: Wilhelm Feldman, wróg Zielonego Balonika. [przypis edytorski]
76Kochany Edzio Leszczyński! – tu w tekście umieszczono ilustrację z podpisem: Edward Leszczyński (rys. W. Wojtkiewicz). [przypis edytorski]
77Herbaczewski uważa, że przed laty nie został zrozumiany, że był prorokiem futuryzmu literatury, a zwłaszcza prozy polskiej. – tu w tekście umieszczono ilustrację z podpisem: Józef Albin Herbaczewski. [przypis edytorski]
78Jana w dwóch osobach Styki – tu w tekście umieszczono ilustrację z podpisem: Jan Styka, ofiara Zielonego Balonika (rys. K. Sichulski). [przypis edytorski]
79Opowiadałem gdzie indziej o przyjęciu Jana w dwóch osobach Styki – Dzieje pewnego sukcesu (Zmysły… Zmysły…). [przypis autorski]
80Frycz – tu w tekście umieszczono ilustrację z podpisem: Karol Frycz. [przypis edytorski]

Inne książki tego autora