Za darmo

Znasz-li ten kraj

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

„Znasz-li ten kraj…”

Oto melodia, która mi się przyplątała mimo woli i która mnie prześladuje od chwili, gdy zamierzyłem dalej snuć swoje wspomnienia na marginesie

Moich współczesnych

 Przybyszewskiego. I widzę bardzo wyraźnie taką scenę. Świt, filująca lampa dogasa, okno balkonu otwarte na ogród, z którego wnika chłód poranka i ćwierkanie ptaszków, Stach śpi głęboko w fotelu, cała jego gromadka, z zielonkawymi twarzami, kipi porozkładana, gdzie tam któremu padło, a w środku, pod stołem, leży młody medyk Szyszka, muzykalny jak cygan, i rżnie może od godziny na skrzypcach

Znasz-li ten kraj

 Moniuszki. Gra leżąc z głową wspartą o pustą flaszkę, i raz po raz trąca smyczkiem o blat stołu, co oryginalnie rwie na strzępy tę płynną melodię, bogacąc ją kaprysem niespodzianek. Obok mnie Ludwik Janikowski, ze swoją genialną trupią czaszką, zanosi się od płaczu siedząc na podłodze. Zdaje się, że popłakujemy wszyscy, ale on szlocha, ryczy… A Szyszka gra i gra, aż wreszcie zmęczona ręka grajka wypuściła smyczek, zrobiło się cicho. Janikowski siorbał tylko nosem, i tylko ćwierkanie ptaszków i chrapanie Stacha…



I ta melodia snuje mi się wciąż w głowie, gdy czytam te wspomnienia Stacha z krakowskich czasów. Szczególna książka, mimo że pisana tak niedawno, ledwie przed kilku laty, robi wrażenie wykopaliska, w którym zachował się dzień wczorajszy niby odcisk muszli w kamieniu. Bo Przybyszewski nigdy nie wyszedł z kręgu pojęć, o które donkiszocił się w swojej młodości; wszystkie przemiany, zdarzenia, spłynęły po nim bez śladu; dziś jeszcze, z kart tej książki gotów by mówić o „nagiej duszy”, o „absolucie”, o sztuce wolnej od nakazów społecznych, etc. Jeszcze w tych wspomnieniach przeżywa wszystkie swoje

confiteor

 i swoje, przeważnie imaginacyjne wojny z „mydlarzami”. Dzisiejszy czytelnik niełatwo zrozumiałby urzeczenie, jakie to wszystko mogło wywierać; jeszcze mniej by zrozumiał, gdyby wziął do rąk stary rocznik „Życia” – dziś rzadkość antykwarska – i odczytał w nim wszystkie owe szumne manifesty. Trzeba by to wszystko wymoczyć w spirytusie i podłożyć pod muzykę.



Istotnie, mówić o oddziaływaniu Przybyszewskiego, nie mówiąc o alkoholu, to byłoby tyle, co pisać dzieje Napoleona a nie wspomnieć o wojsku. A już się pojawiali tacy zbyt cnotliwi hagiografowie, którzy pisali, że „czas skończyć z legendą o alkoholizmie Przybyszewskiego”. Mogę mówić o tym swobodnie, ile że sam Przybyszewski w

Moich współczesnych

 pisze o swoim nałogu z zupełną prostotą i poświęca mu ciekawe karty. I mogę mówić tym bezinteresowniej, ile że, co do mnie, jestem człowiekiem, dla którego alkohol, poza jakimś rzadkim duchowym świętem, w życiu nie istnieje. Ale wtedy poznałem jego magię…



Alkohol i muzyka. Muzyka brzmiała w domu Przybyszewskich ciągle. Dagny

55

53



Muzyka brzmiała w domu Przybyszewskich ciągle. Dagny grała Szumana

 – tu w tekście umieszczono ilustrację z podpisem: Dagny Przybyszewska.



 grała Szumana, Griega, jakieś norweskie melodie ludowe, lub, wespół z Szyszką, sonaty skrzypcowe Beethovena. Potem Stach, wciąż z niestrudzonym Szyszką, Bacha. Potem, gdy już „dojrzał”, odpędzał Szyszkę i sam zaczynał grać Szopena. Dziwne czytało się w różnych relacjach sądy o jego grze: jedni pisali o niej poematy, gdy inni traktowali ją jako fuszerkę. Różnica w kącie widzenia: tak jakby poetę, który cudownie mówi wiersze, sądzić z punktu techniki deklamacyjnej. Nam nie przeszkadzały jego niedomagania techniczne; wszystkie przypadkowe fałsze czy brutalności, nieoczekiwane fortissima i wściekłe kaprysy rytmiki, wszystko to spływało się razem w jakąś tragiczną pieśń, która duszę wywlekała z człowieka. Może to były wariacje alkoholu na temat Szopena – transkrypcja

Spirytus-Chopin

 jak jest

Busoni-Bach

 – ale transkrypcja nieporównana. A do tego sam Stach przy fortepianie! – kto go widział, ten go nie zapomni. Och, czemuż takim nie pokazano go na pierwszej karcie

Moich współczesnych

, zamiast załzawionego dziadygi, który patrzy na nas z fotografii! Wreszcie, zmęczony, zlany potem, Stach wstawał, osuwał się na fotel i szeptał: „No, Stasinek, teraz graj ty”. I Stasinek

56

54



Stasinek (Sierosławski) siadał posłusznie do fortepianu

 – tu w tekście umieszczono ilustrację z podpisem: Stasinek.



 (Sierosławski) siadał posłusznie do fortepianu, stawiano przy nim kielich wódki niby szklankę wody przy prelegencie i rżnął od ucha, na przemian: „A jak będzie słońce i pogoda”, albo „Stanął przed muzyką, sypnął talarami”, albo owo „Pod Krakowem ciemny las”, które potem przeniósł Wyspiański w muzykę Chochoła. A Stach słuchał, słuchał niesłychanie intensywnie, nie pozwalał przerwać ani na chwilę, tylko szeptał: „Graj, Stasinek, całą noc to samo”. Aż, wypocząwszy, spędzał Stasinka i rzucał się na instrument i bestwił się jeszcze w polonezie Szopena. Po czym już bez sił odpadał od fortepianu.



To były owe prawdziwe „manifesty”, przy których tamte drukowane w „Życiu” wydawały się mdłe i trochę śmieszne, to było dobre na eksport, dla prowincji, ale nie dla nas, bliskich, którzy mieliśmy to szczęście pić u źródła. Alkohol, stopiony w jeden eliksir z muzyką, był jakgdyby esencją

dionizyjskiego

 – wedle terminologii Nietzschego – elementu sztuki Stacha. Nie był to ów dionizos grecki, tłoczony łagodnie z winnego grona, ale ów oszukujący naturę, płacący życiem gwałt na klimacie północy, pędzony, mocą chytrze wydartych samemu szatanowi tajemnic, na kartoflach, na życie, samobójczy, rozpaczliwy. (Nawiasem, pytanie pod adresem filologów: czy Grecy znali wódkę?).



Ach, jakimż śmiechem parskał Stach, gdy mu ktoś w takiej chwili wspomniał literaturę! Jakimż urągliwym śmiechem! Jak gardził wszystkim, co było mową intelektu, wszystkim, co miało pretensje do myśli, w owych momentach, w których odbijał jedynie ultrafioletowe jej promienie! Dźwięk słów tylko, dźwięk powtarzany bez ustanku jak fraza muzyczna, słowo podniesione do godności

motta

 do picia. Bo Stach nigdy nie pił bez motta; każdy dzień, każda godzina – niemal każdy kieliszek – miały swoje motto. Zależnie od tekstu, wódka zmieniała swój smak, tak jak w owej beczce, z której Mefisto w auerbachskiej piwnicy toczy rozmaite wino niemieckim studentom. Każdy przyzna, że inaczej pije się na:

les paons blancs, les paons nonchalants

57

55



les paons blancs, les paons nonchalants

 (fr.: białe pawie, leniwe pawie) – cytat z wiersza

Ennui

 (Nuda) Maurice'a Maeterlincka.



, inaczej na:

nie sah ich die Nacht beglänzter

58

56



nie sah ich die Nacht beglänzter

 (niem.) – cytat z wiersza

Gebet der Sucht

 Richarda Dehmela.



, a inaczej znów na: „oto jest święto zboża, oto święto chleba”, motto, które, nawiasem mówiąc, idealnie nadaje się do kieliszka żytniówki… Motto dawało piciu charakter na przemian mistyczny, filozoficzny, marzący, szyderczy, żartobliwy, irracjonalny, absurdalny, powtarzało się niby refren, skandowało flaszkę na kieliszki niby wiersz na trocheje lub jamby. Bywały motta trwałe, bywały okolicznościowe. Ot, na przykład poeta jakiś z plemienia „dekadentów” nadesłał do redakcji wiersz, który się kończył: „spazmem rozwścieczonego satyra wierzgnę”. Przybyszewski nie posiadał się z radości, tak mu się to spodobało (do picia, nie do druku); przez jakiś czas przepijał: „no, Stasinek (czy Fredzinek, czy inny inek, bo Stach z kujawska wszystkie imiona zdrabniał na „inek”), no, Stasinek, wierzgnij spazmem rozwścieczonego satyra”. I śmiał się, śmiał się jak dziecko. To znów inny poeta (którego nie wymienię przez delikatność, bo jeszcze żyje) popełnił wiersz, w którym znajdował się taki kwiatek: „Och, melancholii namiętny wzlot – upaja mnie do szału”. Stach rozkoszował się tym „melancholii namiętnym wzlotem”, wymawiał go z arcykomicznym przewracaniem oczu wychylając kieliszek, to było jego motto. I takimi dwoma „szpruchami” mógł się bawić cały wieczór; i nie umiem tego wytłumaczyć, ale to była jedna z najbardziej interesujących konwersacji, jakie znałem. A kiedy przepił specjalnie do mnie patrząc mi w oczy swymi skośnymi diabelskimi oczami, doprawdy wszystko topniało we mnie z uwielbienia i czułości, miałem uczucie, że mi się otwiera mózg, dusza, serce; że w jego rękach, które byłbym radośnie całował w tej chwili, staję się człowiekiem. Wiem, że to, co mówię, trąci mistyką, ale bardzo się mylą ci, którzy twierdzą, że jestem niezdolny do pojmowania mistyki. Przeciwnie, bardzo jestem zdolny, za bardzo…



Często

motta

, którego się czepiał rozbawiony Stach, dostarczał Szyszka. Ten Szyszka, to był szczególny chłopak. Suchotnik z kawernami w płucach wielkości pięści i wiedzący o tym, plujący krwią, gorączkujący stale i zapijający tę gorączkę na umór, był jednym z najweselszych ludzi, kipiał radością życia. Do tego stopnia, że lekarze polecali go jako medyka-pielęgniarza bogatym chorym, tak dobrze oddziaływał na nich swoim optymizmem i beztroską. Czasem jeździł do jakiegoś zamożnego dworu, wracał ze swoją gorączką i z furą anegdot. Pamiętam jedno takie motto, które uczepiło się na długi czas. Szyszka wrócił ze dworu, gdzie pan był sparaliżowany a pani ciężko chora. Szyszka miał dozorować hrabinę, a hrabia, po trosze ramol, miał przy sobie nieodstępnego lokaja Józefa, bez którego nie mógł sobie dać rady w najprostszych sytuacjach. Jednego dnia zrobił się rwetes, cała służba pognała do pokojów jaśnie pani. Wpada Szyszka i oznajmia: „Panie hrabio, pani hrabina kona”. Na co hrabia z bezradną irytacją: „Topsze! topsze! ale ja się zes.ałem, a Józefa jak nie ma, tak nie ma”. Przybyszewski zwariował na punkcie tego: „topsze! topsze! Przez jakiś czas wszystkie kieliszki wychylało się pod znakiem: „topsze! topsze!” W istocie, Szyszka, opowiadając, wkładał w to z cudzoziemska akcentowane

topsze

 (dobrze) nieodparty komizm, a sama ta makabryczna historia, odgrywana przez człowieka, który iskrzył się humorem, a który sam nosił śmierć w sobie, miała ten właśnie smak, za którym szalał Przybyszewski.

 



Przybyszewski miał jakiś perwersyjny pociąg do wszystkiego co pachniało śmiercią. Pamiętam taki epizod. Kiedy, po rozbiciu się domu, został w mieszkaniu sam, dowiedział się, że wuja jego służącej, nauczyciela ludowego, ciężkiego suchotnika, usuwają ze szpitala, ponieważ „bawił” w nim ponad przepisowy czas. Natychmiast ofiarował się, że go weźmie do siebie, zapewne po trosze z właściwej sobie dobroci, ale bardziej jeszcze upajając się tym, że będzie miał w domu umrzyka. Fantazjował w opowiadaniach na ten temat swoim charakterystycznym wnikliwym szeptem: „Taki ci wspaniały suchotniczek w ostatnim stadium, takie ci, robaczku, bakcyle latają u mnie po pokoju jak chrząszcze”, powtarzał zachwycony. Ale suchotnik jak suchotnik: na domowym wikcie, w przewiewnym pokoju, zrobiło mu się lepiej. Co dzień kazał sobie gotować kurę, w końcu wyczerpał cierpliwość zawiedzionego Stacha, który go się z trudem pozbył, wyprawiając podleczonego z powrotem na wieś.



Inny epizod. Jednym z najbliższych był Józef Grzybowski, „piękny – mówiąc językiem Stacha – człowiek” (już nie żyje), którego koleje dziwnie się plotły. Ukończył nie wiadomo czemu prawo, którego nie znosił, studiując pokątnie umiłowaną geologię. Skończywszy prawo, oddał się wreszcie geologii, której później miał zostać profesorem. Miał cudowny węch do wykrywania nafty, wciąż wzywano go na eksperta, co mu dawało duże zarobki. Był opatrznością finansową Stacha, którego uwielbiał. Ten Grzybowski, zakochawszy się w młodej pannie, ożenił się, też nie bardzo wiadomo czemu, na złość pannie, z jej ciotką, starszą od niego o jakie lat trzydzieści. Była to zresztą sympatyczna osoba, piła z nami wszystkimi bruderszaft, mówiliśmy jej „wiedźmo”, co przyjmowała dobrodusznie, mimo że w istocie, w chwilach pijaństwa, wnosiła lekki zapaszek Łysej Góry. Geolog również skłonny był pić obficie, przy czym kiwał w milczeniu głową nad swoim zwichniętym życiem. Bardziej jeszcze wmawiał w niego desperację Stach, który zawsze posądzał

Józinka

 o to, że się powiesi: bał się tego i oczekiwał zarazem. Raz pamiętam scenę, która była niby humorystyczną trawestacją którejś ze scen

Homo sapiens

. W czasie jakiegoś pijaństwa u Stacha, geolog znikł i dłuższy czas go nie było. Zaczęto się za nim rozglądać. Stach chodził niespokojny po pokoju, nie mówił nic, ale wytwarzał nerwowością swoją atmosferę grozy, która się udzieliła wszystkim. Wierzyliśmy niemal, że

już się stało

: tak silna była sugestia Przybyszewskiego, że widzieliśmy już w klozecie wiszącego trupa, a nikt nie miał odwagi drzwi otworzyć. Naraz otworzyły się same i mniemany denat wyszedł, zadowolony z siebie, podśpiewując, z klozetu. Na twarzy Stacha, mimo że kochał tego najpoczciwszego Józinka, odbił się wyraźny zawód. Bo jego dusza łaknęła nade wszystko tragedii. Byłby chętnie zszopenizował tego geologa, tak jak się Niemcy skarżyli że im „szopenizuje” język…



Z takich epizodów snuło się życie Stacha. Może dla tego wspomnienie o nim splotło się z owym

znasz-li ten kraj

, granym pod stołem przez kochanego Szyszkę. I nie mogę się uwolnić od tej melodii, wciąż mnie prześladuje.

Znasz-li ten kraj, gdzie cytryna dojrzewa



Dojrzewa… cytryna… w plasterkach…



„Dzieci szatana”

Tego, kto czytał dwa poprzednie rozdziały, kreślone na marginesie autobiografii Przybyszewskiego, mogło uderzyć, że z otoczenia jego wywołuję same nieznane literaturze nazwiska. Bo też w istocie tak było. To była raczej sekta, niż skupienie literackie. Do najbliższych Przybyszewskiego w Krakowie nie należał ani jeden „firmowy” literat, chyba literat

in spe

. Od pierwszej chwili odsunęli się instynktownie od niego; nawet ci, którzy go sprowadzili, którzy go witali z entuzjazmem. Odstręczył ich swoją niwelacyjną beztroską o kompanię, w której przebywał, odstręczył ich swoją ironią, swoją niecierpliwością na wszystko, co było w sztuce umiarkowane, letnie, co nie było rozżarzone do białości, rozmodlone, roztańczone tańcem św. Wita. To rozbujanie, podniesienie skali żądań, temperatury, przypomnienie, że sztuka – to nie „obrazki w słońcu”, nie gładkie rymy i tanie obserwacyjki, ale tragiczna gra, którą płaci się życiem, okazało się w sumie płodne i zbawienne,

zdopingowało

 cudownie wielu pisarzy; ale mało kto osobiście znosił tę atmosferę. Przybyszewski, wspominając te czasy później, koloryzuje je

ex post

, rozdaje komplementy, retuszuje rzeczywistość, ale w istocie było inaczej. Pamiętam, jak raz przyszedł do domu i zaczął się śmiać nieutulonym śmiechem, trzymał się po prostu za brzuch od śmiechu. „Co ci, Stachu? – pytano go. – Tadeuszek czytał mi swój dramat”, wykrztusił. Tadeuszek – to był Miciński. Z innymi nie było lepiej. Poza Miriamem, którego czcił trochę na kredyt, i poza Kasprowiczem, dla którego kult jego miał się stać z czasem niecierpliwiący swym brakiem miary i swoim – można by rzec –

masochizmem

, nie uznawał właściwie nikogo, a trzeba dodać, że, dotąd żyjąc poza krajem, w kołach niemieckich, mało co znał z naszej ówczesnej literatury. Ale temperament jego dął jak wicher na krakowską sadzaweczkę i przewracał reputacje niby dziecinne okręciki. Miał pasję sam stwarzać nowe. Przez dwa tygodnie np. poszukiwał niemal listami gończymi autora jakiegoś nadesłanego do „Życia” wiersza pt.

Białe łabędzie

, witając w nim wielkiego poetę; zdecydowanie zaś szyderczo lub obojętnie odnosił się do uznanych pisarzy. I jedno trzeba zważyć: Stach, tak łatwo szafujący pochlebstwem, na którego lep brał ludzi, na punkcie sztuki był nieubłagany, drwił, szydził, smagał.



Nie każdy też godził się być zamieszany w gromadkę młokosów, łazików, figur dziwnego nabożeństwa, szyderczych, pozbawionych poczucia hierarchii i form, słowem nas, którzy stanowiliśmy, prawem kaduka, codzienną kompanię Stacha.

59

57



nas, którzy stanowiliśmy, prawem kaduka, codzienną kompanię Stacha.

 – tu w tekście umieszczono ilustrację z podpisem:

„Sylwester” w Paonie

 (od lewej do prawej: Rakowski, Boy, Dagny, Janikowski, Oszacki, Antoni Wysocki, Przybyszewski, Starzewski, aktorka d'Yllier, Alfred Wysocki).



 Toteż odsunęli się prawie wszyscy. Kazimierz Tetmajer, który

Epipsychidiona

, pierwszy utwór Przybyszewskiego drukowany po polsku, poprzedził entuzjastyczną przedmową, cytując czyjeś o kimś powiedzenie:

Messieurs, chapeau bas, c'est un génie

60

58



Messieurs, chapeau bas, c'est un génie

 (fr.) – panowie, czapki z głów, to geniusz.



, nawet nie starał się zapoznać z Przybyszewskim. Później, zrażony epileptycznem nabożeństwem, jakie się odprawiało koło Stacha, umieścił w jakimś piśmie satyryczny wiersz, malujący kult Przybyszewskiego pod postacią „Zewsa”. Całego wierszyka nie pamiętam, ale kończył się aluzją do świątyni, w której z ofiar „bóg miał dym, kapłani mieli mięso”!! kończył się zaś ów wierszyk tak: „cóż pocznę, Greczyn grzeszny, gdy was za rzezimieszków mam, a wasz Zews nadto śmieszny”, co było jakby oficjalnym wypowiedzeniem wojny. W

Paonie

 – warto zaznaczyć – też nie bywał właściwie ani jeden firmowy literat; raczej gromadzili się tam malarze. Czasem pokazał się Lucjan Rydel, ale czuł się tam zawsze niepewnie, a od czasu gdy, po tryumfalnej dla niego premierze

Zaczarowanego kota

, Wyspiański i Przybyszewski naszpikowali go złośliwościami, uciekł i już się więcej nie pokazał. I w tym zaostrzała sprawę wieczna obecność „bandy”. Mogą sobie artyści mówić w oczy ostre prawdy, ale trudno to znosić w obecności ludzi, którzy wzięli się nie wiadomo skąd, którzy byli niczym, którzy na razie talenty wykazali jedynie w piciu wódki, i którzy szyderczym rechotem lub ironicznymi spojrzeniami podkreślali złośliwości Mistrza!



Z kogo więc i na jakiej zasadzie rekrutowała się ta „banda”?



Jest scena w

Dzieciach Szatana

, w której Gordon, parafrazując – może nieświadomie –

Biesów

 Dostojewskiego, mówi:



Ten chłopiec, który zamiera w zgniłym pokoju, trawiony chorą rozpaczą, że niechybnie umrzeć musi, i przepełniony dziką fanatyczną nienawiścią ku wszystkiemu, co go zniszczyło, jest mój! Ten drugi, który zbrodnię popełnił i który chciał się ratować miłością, i ja mu ją zniszczyłem, jest mój. Ten filozof, któremu myśl serce wygryzła, jest mój. Ta kobieta, która nagle kochać zaczyna i wstręt odczuwa do własnej przeszłości, jest moja. Każdy trawiony lękiem, każdy zrozpaczony, co zgrzyta zębami w bezsilnej wściekłości, każdy, kto się ociera o więzienie, każdy, kto głód znosi i upokorzenie, niewolnik i pan syfilityczny, nierządnica i zhańbiona dziewczyna opuszczona przez kochanka, więzień i złodziej, literat bez powodzenia i aktor wygwizdany, wszyscy oni, wszyscy są moi…



Oto, można powiedzieć, jeżeli nie program, to linia, po której biegły sympatie Przybyszewskiego. Pod tym względem tyrada ta jest bardzo szczera. I jakkolwiek, w krakowskim okresie, redaktor „Życia” dość daleki był od anarchicznego burzycielstwa Gordona, i jeżeli wśród nas, którzyśmy stanowili jego najbliższe otoczenie, nie było (niestety!) tyle „nierządnic”, tylu więźniów i złodziei, ile by dusza jego pragnęła, w każdym razie w duchu tej idealnej selekcji kształtowała się – bodaj w imaginacji – gmina Stacha. Jedynym dlań kryterium człowieka był – prawdziwy lub wmówiony – tragiczny stosunek do życia. Stach nie pytał nikogo, co napisał ani jaką ma rangę w sztuce, w czym może dał dowód głębokiego rozumienia rzeczy. Boć nie ulega wątpliwości, że, gdyby istniały jakieś idealne psychometry dla bezpośredniego oznaczenia procentu poezji, artyzmu, miara wypadłaby może inaczej niż się to dzieje na giełdzie życia, z konieczności sądzącej artystę wedle realizacji, produkcyjności… Być może, iż właśnie pewna mierność, pewne ograniczenie są warunkiem produkcji, że konieczny jest pewien aliaż, a czyste złoto niezdatne jest do użytku…

61

59



Być może, iż właśnie pewna mierność, pewne ograniczenie są warunkiem produkcji, że konieczny jest pewien aliaż, a czyste złoto niezdatne jest do użytku…

 – tu w tekście umieszczono ilustrację z podpisem:

Szatan

 (rzeźba Vigelanda, za którą prokuratura krakowska skonfiskowała numer „Życia”).



 Stach zresztą kochał ludzi bez talentu, bo wiedział, że tragedia ich jest szczera, a właśnie tragedia była dla niego wszystkim. Przypomina mi się pewien malarz, który w chwilach szczerości po pijanemu bił głową o podłogę i skarżył się zabawnie: „Boże, Boże, dałeś mi talent, ale mały”. Pociągał Stacha trupi ciąg desperacji, nieszczęścia. Kochał swoich łazików, nie miał natomiast sobie nic do powiedzenia np. z Sienkiewiczem. (Paradne było spotkanie Stacha z Sienkiewiczem w Zakopanem. Sienkiewicz, który lubił po trosze kokietować „młodych”, dowiedziawszy się, że Przybyszewski jest niezdrów, poszedł do niego pierwszy z wizytą. Stach przyjął go z atencją, ale absolutnie nie wiedział, o czym z nim gadać; zakłopotany chodził w milczeniu po pokoju, w końcu zbliżył się, położył gościowi rękę na ramieniu i rzekł swoim poufnym szeptem: „Panie Henryku, napijmy się wódki”. Jedynie ten, kto pamięta ówczesne stanowisko i

fason

 Sienkiewicza, oceni w całej pełni smak lej anegdoty). Toteż, mimo woli, młodzież otaczająca Stacha stylizowała soczyście swoje tragedie. Gdyby ktoś mógł mu dać do zrozumienia, że jest pederastą, suchotnikiem, pijakiem i włamywaczem w jednej osobie, jakżeby go ujął za serce! Nie o legitymacje tedy artystyczne mu chodziło; on potrzebował, jak Gordon, mieć, bodaj w imitacji, swoją zgraję „dzieci szatana”, którą się bawił po trosze i którą on czarował i bawił wzajem. To był teatr

del'arte

, z którego co jakiś czas wynoszono prawdziwe trupy.

 



W Polsce nie ma kultu tradycji, mimo żeby się zdawało przeciwnie. Inaczej na pewno odbywałaby się, raz do roku, tradycyjna wódka starych Przybyszewszczyków, na której spotkaliby się wszyscy, bez względu na koleje, jakimi potoczyły się ich losy. Spotkałbym się tam z Grzymałą-Siedleckim, i z dobrym Jasiem Kleczyńskim, i z dr Zofią Daszyńską-Golińską, z którą tańczyliśmy szalone galopki, i – jeżeli gdzieś żyje – z niejakim B…kim, z którym brataliśmy się rok cały, nie wiedząc, że się inaczej nazywa i że ma z policją poważne zatargi bynajmniej nie polityczne. Przyszedłby z pewnością – gdyby żył! – chętnie na tę wódkę Perzyński,

Perz

, młodziutki wówczas chłopiec, delikatny, dyskretny, który drukował w „Życiu” pierwsze utwory. W jednym z numerów zamieścił wiersz, którego każda zwrotka kończyła się gorzką apostrofą do „dziewczyny”:

pieść mnie, całuj, mam jeszcze pieniądze

. Numer, dla jakichś przyczyn, skonfiskowano; oczywiście puściliśmy pogłoskę, że prokurator skonfiskował numer z powodu wiersza Perzyńskiego, dopatrzywszy się w nim znamion „świadomego i podstępnego wprowadzania w błąd”…



Kogo by jeszcze wspomnieć? A Jaś Kleczyński, czy pamięta jeszcze naszego

preferansa

? Jaś Kleczyński, nazwany nie wiadomo czemu przez Przybyszewskiego „Jasiu-Jasiu”, poczciwy, lubiany przez wszystkich, małomówny, oddający się skrycie namiętności szachów. Pozostał najwierniejszy, gdy dom się rozbił, a Stach został osamotniony. Stach, wśród wszystkich swoich namiętności, nie miał jednej, nie grywał w karty; znał od biedy preferansa, i to licho. Kiedy został sam, zbiedzony, zaszyty w domu, aby nie widywać ludzi, nie mogący sypiać, odwiedzaliśmy go z Jasiem-Jasiem i łupiliśmy z nim całe noce w preferansa, ot, aby go rozerwać. Stach, znudziwszy się normalną partią, wprowadził taką modyfikację: kto był na ręku, miał prawo powiedzieć:

merde

!; – wtedy rzucało się karty i wszyscy płacili do puli. Pula rosła zawrotnie, a Stach za każdym wykrzykiem zaśmiewał się do łez. Rżnęliśmy w tę idiotyczną grę kilka nocy, zgrywając się na tysiące, płatne oczywiście na księżycu.



Kogóżby jeszcze wspomnieć?

Szczep

, rzeźbiarz, dziś europejski laureat, wówczas przez całe dni modelował z gliny potężne phallusy i polichromował je niczym Stare Miasto; mieszkał zaś – dla kontrastu – z wstydliwym jak panienka i rumieniącym się muzykiem Kaziem Krzyształowiczem. Ale jedną z najbardziej malown

Inne książki tego autora