Za darmo

Słowa cienkie i grube

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Diariusz szlachecki dyrektora teatru

Nazywam książkę Kotarbińskiego82W służbie poezji i sztuki diariuszem szlacheckim, bo ma ona w istocie coś z tej lektury. Dziennik jego sześciolecia teatralnego, premiera po premierze, statystyka ilości przedstawień, cytaty z recenzji, wszystko podane bez żadnej zaprawy, rzeczowo, drobiazgowo, miejscami niemal naiwnie. Ale kto, jak ja, ma w pamięci te jakże interesujące lata teatru krakowskiego, dla tego wszystkie te cyfry, wszystkie te szczegóły żyją i mówią. Jako przykład prostoty, z jaką ten odważny pionier teatru podaje fakty, niech służy jeden przykład: Kotarbiński powierzył inscenizację Dziadów Wyspiańskiemu – czyn śmiały, oryginalny; ileż mógłby nahaftować na ten temat! I ot, posłuchajmy co on mówi:

Gdy powziąłem zamiar wystawienia Dziadów, żona moja, ze swym kobiecym rozsądkiem i znajomością praktyki życiowej poradziła, abym poruczył ułożenie tekstu autorowi Wesela. Dlaczego? Bo przewidziała bystro, że przy mnie zostanie zasługa wprowadzenia poematu na repertuar, a recenzenci krytykować będą pracę poety, który z konieczności musi dokonać licznych skrótów i modyfikacji… Przewidywania mojej żony sprawdziły się w zupełności…

Czy nie rozkoszny ten passus, czy nie jest arcy-polski ten hołd? Człowiekowi, który tak pisze, możemy wierzyć; książka kreślona z taką prostotą ma wartość dokumentu.

Takim jest Kotarbiński we wszystkim. Czy kiedy cytuje swoją rozmowę z Przybyszewskim („Panie Stanisławie – rzekłem do niego – dlaczego pan, człowiek wykształcony, przedstawiasz tak jednostronnie ludzką naturę, pod kątem erotyzmu?”…), czy kiedy z najlepszą wiarą uwiecznia banalne „głosy prasy”, że coś „grano koncertowo”, coś innego znów „przednio”, że coś „wypadło szczęśliwie”, a nawet takie kwiatki znanego ze swoich andronów wieloletniego krakowskiego krytyka, który pisze po Romantycznych, że „Rostand83 otworzył szarą przędzą pleśni od dawna zasnute okno i wpuścił przez nie powiew świeżych prądów po stęchliźnie szpitalnej, jaką daje literatura modernistyczna”… I właśnie w tych rysach poznajemy z przyjemnością samego autora, zasłużonego na niwie naszego teatru, inteligentnego, pracowitego i twórczego działacza, który równocześnie zawsze zachował odcień jakiejś dobrodusznej naiwności; a z drugiej strony odbija się w tym diariuszu ówczesny Kraków, prowincjonalny partykularz, jeśli sądzić wedle materialnych możliwości, a jakże pięknie wywiązujący się z roli duchowej stolicy Polski, która mu na szereg lat przypadła. I wciąż, czytaniu tej książki towarzyszą sprzeczne uczucia. Uśmiechamy się, kiedy dyrektor teatru notuje po latach, iż „krytyk zaznacza, że po skończeniu widowiska kurtyna podnosiła się pięć razy”… Ale zmienia się nasz nastrój, kiedy sobie uświadomimy, że tym „widowiskiem” była – premiera Bolesława Śmiałego, w inscenizacji Wyspiańskiego, w kostiumach i dekoracjach jego pomysłu. I ten olbrzymi – nawet dla najzasobniejszego teatru – wysiłek artystyczny obliczony był na ile przedstawień? – Na trzy! Sztuka szła trzy razy, w następnym zaś sezonie powtórzono ją razy pięć. I Kotarbiński stwierdza, że dramat „zyskał wybitne powodzenie” i dodaje „że to dobrze świadczy o publiczności, która popiera usiłowania stworzenia nowego istotnie scenicznego piękna”… I naraz ludzie, którzy pracowali w tych warunkach, urastają nam do rozmiarów bohaterskich!

Ileż tam osobistej pracy trzeba było wkładać w każdą z premier, które zmieniały się jak w kalejdoskopie! I znów diariusz notuje poczciwie każdą pomoc, jakiej udzielała niestrudzona towarzyszka artysty, tak dobrze znana w teatrze „pani Lucyna”84. Tu jakiś salonik, „urządzony elegancko na biało przez moją żonę”; tu w Sonacie Kisielewskiego85 „w głębi imitator ptaków specjalnie najęty odzywał się i tu i ówdzie za kulisami; napełniliśmy scenę za pomocą rozpylacza zapachem żywicznym, gdy podniosła się kurtyna wionęło na salę tchnieniem lasu – złudzenie było zupełne i bardzo estetyczne”. Dzisiejszy widz, rażony w teatrze huraganowym ogniem reflektorów, uśmiechnie się, czytając, jak w Bolesławie Śmiałym wydobywano efekty wodne za pomocą „latarni czarnoksięskiej”; ale pokręci z uznaniem głową, czytając, że gdy było trzeba, autentycznych mebli z XVI wieku pożycza na scenę Stanisław Tarnowski86.

Raz po raz, w tej sielance, jakiś rys ofiarności, przywiązania do swego teatru. Młodzież statystuje „za niewielką opłatą na czytelnię akademicką”. Czytając, przypominamy sobie niedawne zajście w Warszawie, kiedy statystujący akademicy, z powodu jakiegoś zatargu o płace, grozili w wilię87 premiery strajkiem i chcieli pobić dyrektora teatru. Aby umożliwić wystawienie Protesilasa i Laodamii88, Modrzejewska zrzeka się honorarium za jeden występ…

Ale niczym to wszystko w porównaniu do ofiarności sił, jaką składał sztuce cały teatr, począwszy od jego „dzierżawcy”, który był w jednej osobie przedsiębiorcą, dyrektorem, kierownikiem literackim, reżyserem i czołowym aktorem. Jak on to robił? Warunki, w jakich pracowano wówczas, dziś wydają nam się fantastyczne. Premiera co sobotę: taki był niezłomny obyczaj. Dziady nie Dziady, Faust nie Faust, o czterech, pięciu próbach! I tak szło tam w najświetniejszych epokach, za Koźmiana89, za Pawlikowskiego90, za Kotarbińskiego, i długo jeszcze później.

Kotarbiński przybył do Krakowa powołany przez Tadeusza Pawlikowskiego na stanowisko „bohatera”, głównego reżysera i kierownika literackiego, z kontraktem sześcioletnim. Ten wyjątkowy kontrakt był zrozumiały: Kotarbiński opuszczał dla Krakowa stanowisko w teatrach warszawskich, do których powrót, „splamiwszy się” patriotycznym repertuarem w Krakowie, musiał mieć odcięty. Otóż, bardzo szybko, dla przyczyn ubocznych, stosunek z dyrekcją się zmącił; Kotarbiński znalazł się w niełasce u tego Neronka, jakim, przy swoich nieocenionych zaletach znawcy sztuki i dyrektora teatru, był Pawlikowski. Zaczęła się cicha walka, Pawlikowski bowiem smakował w tego rodzaju złośliwościach. Albo miesiącami nie dawał mu grać, albo obsadzał go tak, jak to on umiał. Kotarbiński, wedle ówczesnego obyczaju, miał co rok prawo do „benefisu”. Do niego należał wybór sztuki, ale do dyrektora wybór daty. Raz wybrał Koriolana91, Pawlikowski oznaczył premierę na 30-go czerwca, ostatni dzień sezonu, i Koriolan, wystawiony po raz pierwszy w Krakowie, szedł raz jeden! Kotarbiński marzy o roli Keana. Zbliża się benefis, idzie do Pawlikowskiego: „Dyrektorze, przychodzę porozumieć się co do benefisu. – Wybohnie, powiada Tadeuszek grasejując; cóż pan wybhal? Keana Dumasa92. – Wybohnie, ale któż będzie ghał Keana?” – Wszystkie te kawały teatralne opowiadano sobie w kołach artystycznych w Krakowie i bawiono się nimi, ale Kotarbiński opłacił je kilkoma latami swego aktorskiego życia.

 

Ale przetrzymał, nie ustąpił. Może nie mógł, spaliwszy za sobą mosty w Warszawie, może nie chciał dać swemu tyranowi tej satysfakcji. Pocieszał się deklamacją estradową, jeździł na gościnne występy i czekał. Pomagała mu w tym wytrwałość jego żony. Stworzyli miły dom o typie w Krakowie nieznanym. W trzech pokoikach skromnych, ale wypełnionych po brzegi dziełami sztuki, stworzyła pani Lucyna środowisko, gdzie spotykało się wszystko: arystokracja, teatr, „miasto”, dziennikarstwo, sztuka. Kiedy, przed nową kadencją teatralną, kapryśny Pawlikowski ociągał się z postawieniem swej kandydatury i postawił ją aż w ostatniej chwili, większość głosów na następne sześciolecie uzyskał Kotarbiński. Zdobył upragnioną placówkę do pracy.

O tym wszystkim nie pisze on w swoim ściśle rzeczowym diariuszu, ani też nie pisze, jak, w czasie przymusowej bezczynności, musiał się w nim gromadzić ładunek, z którym od razu wystrzelił. Linia jego była poniekąd przeciwieństwem linii Pawlikowskiego, i przez to właśnie w sumie te dwie dyrektury dopełniły się tak dobrze. Pawlikowski, modernista, otworzył okno na współczesną Europę: Ibsen93, Maeterlinck94, Curel95, Strindberg96, Hauptman97 etc.; Kotarbiński oparł się na poezji polskiej wprowadzając na scenę dzieła uważane wprzód za „niesceniczne”. Kordian, Dziady, Nieboska, Sen Srebrny Salomei, Wesele, Wyzwolenie, Bolesław Śmiały… Ale te zasługi zbyt są znane i bezspornie stwierdzone, aby było potrzeba jeszcze raz je podnosić. Co natomiast warte jest podkreślenia, to właśnie warunki, w jakich się to działo.

Weźmy, dla przykładu, kulminacyjny moment jego dyrektury – trzeci sezon – i zajrzyjmy do „diariusza”. Zaczyna się jak zwykle, od patriotycznych sztuk pod adresem przejezdnych Królewiaków. Młodzi bohaterowie, sztuka nieznanego autora, pada po dwóch przedstawieniach. Urbańskiego98Pod kolumną Zygmunta – również dwa przedstawienia: drugie przy pustej sali. Potem idą Dziady „wypróbowane w ciągu tygodnia”… po Dziadach, Ksiądz Marek i długi, długi szereg premier, wśród nich takie jak Cymbelin, Sen nocy letniej i Henryk IV Szekspira, Nadzieja Heijermansa99. Rękawiczka Björnsona100, Budowniczy Solness i Mały Eyolf Ibsena, Gioconda d'Anunzia101, etc. etc.

I czy wyobrażacie sobie, ile razy przeciętnie szły te sztuki, z których każda musiała pochłonąć ileż wysiłku? Trzy – wyraźnie 3 – razy! Mały Eyolf na drugim przedstawieniu świeci pustkami. Albert wójt krakowski102 – sztuka w 5 aktach wierszem! – szła dwa razy. Kapelusz słomkowy Labiche'a103 – raz! I gdy przeglądamy inne sezony, ileż sztuk, które – zaledwie do uwierzenia! – szły jeden raz. Sąsiadka Ritnera104, „sztuka, która (pisze krytyk) mogła się podobać tylko zwolennikom skrajnego modernizmu” szła raz; Curela Nowe bożyszcza raz, etc. Bo, mimo swoich wielkich aspiracji i jeszcze większych obowiązków, Kraków był małym miastem, publiczności teatralnej – poza utworem, który wyjątkowo trafił do szerszych mas – było niewiele.

Znowu przerzucam parę kartek… Czytam: „Sztuka Ronikiera105 wydała się mdłą i bezbarwną, tak że jej nie można było nawet powtórzyć”… Więc znów raz grana! Obok swoich wielkich sukcesów (Kordian – 19 razy w ciągu sezonu!), teatr ten pełnił – mimo woli, zapewne – rolę „studio” dla garstki publiczności, przed którą aktorzy tacy jak Kamiński106, Solski107, Mrozowska108 etc. przegrywali raz lub dwa utwory młodych autorów lub obce nowości. Cóż za zbytek, cóż za pańskie przepychy spotyka się w Polsce!

Tak, te warunki, w jakich pracował teatr krakowski, to coś, czemu wciąż trzeba się zdumiewać. Wiadomo, tak dziś jeszcze bytują niektóre teatry prowincjonalne, ale na nich nie ciąży tyle wymagań, tyle obowiązków. Tu w tych warunkach pracował lata całe teatr przodujący, torujący nowe drogi, zdobywający wciąż nowe kręgi repertuaru, zmieniający pojęcia reżyserii i sceniczności, skupiający świetnych aktorów, odchowujący ich dla całej Polski. Bo kogo tam nie było? Solski, Kamiński, Przybyłko-Potocka, Mrozowska, Ordon-Sosnowska, Siemaszkowa, Siennicka, Wysocka, Tarasiewicz, Mielewski, Knake-Zawadzki, Roman, Sobiesław, Stanisławski, Jerzy Leszczyński, Zelwerowicz, ileż jeszcze najlepszych dzisiejszych nazwisk. Jak ci ludzie to robili, jak im sił i zapału starczyło, aby się uczyć wciąż nowych ról, nowych sztuk, często wierszem, które ledwo – po kilku próbach – zagrane, już schodziły ze sceny?

Z tych fatalnych warunków wynikały, osobliwym porządkiem rzeczy, szczęśliwe następstwa. Z jednej strony, tzw. „żelazny repertuar”, o którym tyle dziś się gada w Warszawie i wciąż na próżno, tam był prostą koniecznością. Skoro sztuka przeciętna nie szła nawet tygodnia, trzeba było wciąż mieć w pogotowiu kilkanaście sztuk „żelaznych”, którymi wypełniało się resztę dni.

 

Drugie następstwo, to większa inicjatywa w przyjmowaniu utworów. Skoro wystawa kosztowała niewiele, skoro aktor przywykł wciąż uczyć się czegoś nowego, kalkulowało się zaś przeciętnie na trzy wieczory, teatr mógł wystawić wszystko, każdy mógł bez trudu docisnąć się, przebyć próbę sceny. Ileż w tym diariuszu widzimy takich sztuk granych na stracenie, ileż nazwisk, których w ogóle potem nie widać ani śladu. Ale w zamian cóż za wspaniałe zdobycze, co za atmosfera!

Bo, pracując w ten sposób, aktor nie był utalentowanym urzędnikiem teatru, ale zespoloną z nim jedną duszą. Był zresztą takim chudeuszem, że przy ówczesnych gażach mógł w istocie tylko siedzieć w teatrze i grać.

To zupełne oddanie się aktorów, zupełne wchłonięcie ich przez teatr, tworzyło z nich jakieś odrębne społeczeństwo, świat złudy, coś, co stwarzało poezję teatru, jego murów. Z tych kulis teatru krakowskiego, z ich poezji, urodziło się Wyzwolenie: wystarczyło Wyspiańskiemu przenieść na papier rozmowy swoje ze starym „Stępcem”, aby stworzyć postać „aktora”; z rozmów z Kamińskim urodziła się jego książka o Hamlecie. Bezpośrednim promieniowaniem tej atmosfery było otwarcie Teatru Polskiego w Warszawie Irydionem; w niej wychowali się Osterwa i Schiller…

Jakże się to wszystko wydaje odległe, fantastyczne! Dziś, w Warszawie, teatry przywykły do tak wygodnych norm pracy, że kiedy sztuka idzie mniej niż trzy tygodnie, wydaje się to katastrofą. Nie znaczy to oczywiście, aby wzdychać do owego systemu improwizacji; warunki, w jakich rozwijał się teatr krakowski, były czymś wyjątkowym, czymś, co się nigdy i nigdzie zapewne nie powtórzy. Ale w epoce, gdy ten i ów skłonny jest widzieć zbawienie teatru w maszynowej centralizacji, dobrze jest przypomnieć sobie, że sztuka chętnie chodzi zgoła innymi drogami, że nieraz w najgorszych, najbardziej paradoksalnych warunkach duch płonie wielkim ogniem, a w najpomyślniejszych i najracjonalniejszych usypia głębokim snem… Teatry nasze w Warszawie są poniekąd w fazie takiej zamożnej drzemki; dlatego przeglądanie raptularza kochanego „pana Józefa”, mimo że w istocie przenosi nas ledwo o ćwierć wieku wstecz, robi wrażenie egzotycznej lektury z innych wieków.

Podróż w czasie

Przyznam się, że nie bardzo lubię podróżować. Przede wszystkim życie w Polsce jest dziś tak interesujące, że szkoda tracić z niego choć jednego dnia. Przy tym same podróże wydają mi się rzeczą mocno przechwaloną. Zmieniać hotele i obwozić swoją samotność, albo rozmawiać z obcymi ludźmi o obojętnych rzeczach, to rzecz dosyć męcząca. Krajobraz… zapewne; klimat… owszem; ale jakim kosztem! Przyjemnie jest grzać się na słońcu w lutym; ale jechać trzy doby na Sycylię dlatego, że tam ciepło, to już wolę napalić w piecu i też będzie ciepło.

Lubię natomiast bardzo „podróże w czasie”. Przede wszystkim, są takie wygodne! Bierze się starą książkę, starą gazetę i jazda, nie ruszając się z własnego łóżka. Cała podróż w sleepingu.

Świeżo odbyłem zupełnie przypadkowo taką podróż. Szukałem jakiegoś artykułu w „Kłosach”109 z r. 1877 i szukałem go… dwa dni. Co chwila coś mnie zatrzymywało, co chwila gdzieś wstępowałem. Miałem uczucie, że istotnie podróżuję; ileż charakterystycznych rzeczy, ludzi, zdarzeń!

Ach, te „Kłosy”, te litery tytułu przekładane snopkami zboża, te ilustracje Andriollego110, Pilatiego111, Kostrzewskiego112, te aktualne wierszyki Adama Pługa113 na każdy miesiąc, do ryciny! O, na styczeń: jest wierszyk, oczywiście o rzeszy skrzydlatej, która opuściła nasze pola, aby odlecieć do ciepłych krajów:

Indziej Pan sypnął jej ziarno – indziej ją wezwał na gody – i tylko wrony się garną – zgłodniałe w nasze zagrody. – Poczciwy ptak to, zaiste! – Bo znosząc nędzę cierpliwie – woli swe zimy ojczyste – niż wiosnę na obcej niwie…

Wrona jako polska patriotka… Poczciwy Pług! (A propos Pługa: prof. Ignacy Chrzanowski114 podaje ustnie, że w czasie pogrzebu Deotymy115, Henryk Sienkiewicz szepnął mu do ucha następującą improwizację: „Wlazł kotek na płotek i mruga – mam w d…e Deotymę i Pługa”. Prof. Chrzanowski miał tego udzielić redaktorowi Lechoniowi, a red. Lechoń udzielił mnie).

*

Relacja116 ta, jak się okazało, niezupełnie ścisła, wywołała szereg sprostowań, które przytaczamy tutaj w kolejnym porządku:

*

Sprostowanie własne

W cytowaną w felietonie Boya relację o nieznanym wierszu Henryka Sienkiewicza wkradła się nieścisłość: nie Sienkiewicz szepnął ten wiersz profesorowi Chrzanowskiemu na pogrzebie Deotymy, ale prof. Chrzanowski powtórzył na pogrzebie Deotymy ten słyszany z ust Sienkiewicza wiersz Stefanowi Żeromskiemu, który z kolei udzielił go redaktorowi Lechoniowi.

Sprostowanie to skrzyżowało się z listem prof. I. Chrzanowskiego, który na ręce Boya-Żeleńskiego pisze co następuje:

Szanowny panie Doktorze!

Udaję się do pana doktora z następującą prośbą:

W felietonie z dnia 12 maja r. b. podał pan doktór wiadomość, żem w rozmowie z Lechoniem przytoczył ów wierszyk Sienkiewicza. Istotnie jest to wierszyk, który ułożył Sienkiewicz, jak mi to sam opowiadał, dodając żartobliwie: „to mój pierwszy wiersz godny pamięci”. Lecz ułożył go Sienkiewicz w młodości, będąc studentem Szkoły Głównej117, a nie jak pan doktór pisze, na pogrzebie Deotymy – co nie jest przecie wszystko jedno: bo, jeśli się nie mylę, powiedzieć coś podobnego na pogrzebie Deotymy, trąciłoby jednak cynizmem, którego w Sienkiewiczu nie było ani źdźbła.

Otóż prośba moja polega na tym, żeby pan doktór podaną przez siebie wiadomość łaskawie sprostował.

Proszę przyjąć, panie doktorze, wyrazy rzetelnego szacunku i poważania z jakim pozostaje

Ignacy Chrzanowski

Czynimy najchętniej zadość życzeniu szanownego Profesora; nieścisłą wiadomość sprostowaliśmy już poprzednio; zarazem korzystamy ze sposobności, aby zwrócić uwagę czytelników, ile nieraz trudu kosztuje historię literatury ustalenie drobnych na pozór okoliczności. Dla ścisłości podajemy tu jeszcze raz tekst wiersza Sienkiewicza:

 
Wlazł kotek na płotek i mruga.
Ma w… Deotymę i Pługa.
 
*

Jeszcze o wiersz Sienkiewicza

Jakiś szatan nieścisłości prześladuje naszą relację o nieznanym wierszu Sienkiewicza: wczoraj, gdy z całą lojalnością pośpieszyliśmy zamieścić sprostowanie prof. Chrzanowskiego, wkradł się fatalny błąd drukarski w drugi wiersz samego tekstu Sienkiewicza; mianowicie, zamiast „Ma w… Deotymę i Pługa”, powinno być „Mam w… Deotymę i Pługa”, w tym sensie, że nie kotek ma, ale sam Henryk Sienkiewicz.

Tym razem jest już kwestia tego wiersza chyba definitywnie ustalona.

*

W sprawie cytowanego przez nas przygodnie żartobliwego dwuwiersza H. Sienkiewicza, otrzymujemy pismo od p. Zenona Pietkiewicza118 (bratanka śp. Adama Pługa), protestujące przeciw tej wersji i podające w wątpliwość jego autentyczność.

Ani logika, ani wielkie imię Henryka Sienkiewicza (pisze p. Z. Pietkiewicz), ani znany jego wysoki poziom etyczny, ani dowody, które poniżej podaję, nie pozwolą chyba nikomu na chwilę uwierzyć w prawdopodobieństwo tego wielce niesmacznego dowcipu, wypowiedzianego rzekomo przez Sienkiewicza na pogrzebie Deotymy?

W dalszym ciągu, jako kontrdowód, przytacza p. Pietkiewicz brzmienie pisma, jakie Sienkiewicz przesłał Adamowi Pługowi w dniu jego 80-tych urodzin, oraz to, iż ilekroć spotkał się Sienkiewicz z panem Zenonem Pietkiewiczem, zawsze pytał go o zdrowie stryja i przesyłał mu dlań pozdrowienie.

Uprzejmie proszę, szanowny panie redaktorze (kończy pan Z. Pietkiewicz), o umieszczenie tych wyjaśnień, które, mam nadzieję, rozwieją opary anegdotki, przyćmiewające pamięć ludzi, którzy swym życiem i pracą zasłużyli na nietykalność…

Jest nam niezmiernie przykro, że mimo woli dotknęliśmy pana Zenona Pietkiewicza w jego uczuciach rodzinnych; każdy jednak, kto stykał się z kołami literackimi – a p. Z. Pietkiewicz wszak sam jest literatem! – ten wie, że swobodny, choćby nawet przyostry żarcik, wypowiedziany w chwili przekory czy pustoty, nie osłabia w niczym szacunku i uznania, jakie żartujący żywi dla ofiary swego konceptu. Sprawę tę zresztą ustaliliśmy dostatecznie na podstawie listu prof. Ignacego Chrzanowskiego do p. Boya-Żeleńskiego, w którym prof. Chrzanowski stwierdza, że sam Sienkiewicz przyznawał się do tego wierszyka popełnionego za studenckich czasów w Szkole Głównej i sam go prof. Chrzanowskiemu powtórzył.

Od takich żartów i konceptów roiło się po wsze czasy w życiu literackim, zwłaszcza ze strony młodych (a takim był wówczas Sienkiewicz) wobec starszych, i doprawdy byłoby przeczuleniem dopatrywać się w nich jakiejś ujmy dla osób skądinąd czcigodnych i otoczonych powszechnym szacunkiem.119

*

Przeglądam dalej: narzekania na brak salonów literackich; zabija je deklamacja amatorska, przed którą wszyscy tłumnie uchodzą. Narzekania na upadek wielkiej własności. Narzekania prenumeratorów:

Spotkała nas od jednej z prenumeratorek wymówka, że obok poezji, powieści, nie umieszczamy żadnych łamigłówek zaciekawiających i zaostrzających umysł młody…

Wiadomości: Wynaleziono machinę mówiącą, która potrafi mówić głośno lub cicho, a nawet śmiać się… Z literatury: Hodi120 pisze o Olizarowskim121: „…Olbrzymi samorodny talent, prześcigający w chwilach szczęśliwych samego Mickiewicza”… Pisze to Hodi z powodu poematu Olizarowskiego w 12 pieśniach pod tytułem Woźna albo złote jabłka

Kto dziś pamięta o Woźnie, czyli złotych jabłkach? A kto o Olizarowskim? A kto o Hodim? Niewdzięczny naród!

Z Krakowa (wiadomości z Krakowa i ze Lwowa znajdują się w rubryce Wiadomości zagraniczne; pod tym nagłówkiem widnieją sprawozdania z Akademii Umiejętności, z Zakładu im. Ossolińskich122, etc.). Zatem, korespondencja z Krakowa donosi, że pierwszą nagrodę na konkursie wzięła sztuka Pan Damazy123, zaś na benefis Hoffmanowej124 odegrano „nowy płód chorobliwego Dumasa pt.: Cudzoziemka”.

Ale bardziej zajęła mnie inna wiadomość: otwarcie zakładu dla małoletnich przestępców w Studzieńcu125; właśnie w tym r. 1877 uroczyście go poświęcono. Oto wrażenia korespondenta:

…Całość nader miły przedstawia widok… wzorowy porządek, schludność prawdziwie wytworna… nieświadomy celu nigdy by z pewnością nie poznał, że znajduje się w obrębie zakładu karnego

Sprawozdawca kwestionuje tylko pedagogiczną trafność nagród pieniężnych, „od jednej kopiejki do czterech za każdy dzień dobrze spełnionej pracy”. Troska się, że „system nagród budzi chciwość i, jako zachęta do dobrego, sprzeciwia się samemu pojęciu dobra, ku któremu jakoby ma skłaniać młodociane umysły”.

Razi go też „przesadny w niektórych szczegółach wykwint, przechodzący miarę najuczciwszej pensji obywatelskiej”; ale to jest (powiada) kwestia do dyskusji. Dyskusja ta odbyła się w istocie… na procesie karnym w 52 lat potem.

Tu znów co innego: Rossi126 przyjechał! Któregoż z czytelników, wychowanego jak ja na Lalce Prusa, nie zelektryzuje ta wiadomość? Teatr przepełniony wykwintną publicznością, w parterowej loży panna Izabela Łęcka, opuściwszy rękę w długiej rękawiczce z wachlarzem przez parapet, pożera oczami Rossiego…

Cała Warszawa ciśnie się oglądać Rossiego, Warszawa szaleje. „Na Otellu kilka dam zemdlonych wyniesiono”, notuje kronikarz. A potem ironizuje piękne słuchaczki:

Przypatrzcie się tym damom nie widzącym i nie patrzącym na artystę, ale przez cały czas czytającym pilnie tekst tragedii. Jakże im pięknie w tym zaczytaniu – jak znać zaraz panie wielkiego świata, które nie miały czasu w całym swoim życiu ani na dzień jeden przed przedstawieniem, dowiedzieć się o tym, co to był za jeden ten Murzyn awanturujący się na scenie, lub ten Hamlet, który tyle ludzi kładzie trupem…

Nowa sensacja: premiera Wielkiego człowieka do małych interesów127. Recenzent charakteryzuje bohaterów:

Karolowi przypatrzywszy się bliżej, dopiero poznajemy ten grunt szlachetny, na którym, przy stosunkach szczęśliwszych, mogłaby wyróść128 chluba dla ogółu: każda nawet z jego śmieszności usprawiedliwia o nim to zdanie, kiedy np. nie mając żalu do Jenialkewicza, którego niedołęstwu, zapewne wprawdzie przy własnej nieoględności, zawdzięcza utratę majątku, szuka po starych herbarzach jakiej prababki ciotecznej, aby zbogacony jej spadkiem mógł stanąć do konkursu o rękę Matyldy…

Oryginalne mieli wówczas w kołach ziemiańskich pojęcia o „chlubie dla ogółu”; bardzo pouczające!

Ale oto znów dobroczynność: w ogóle dużo jest mowy o dobroczynności; tu i ówdzie jakaś piękna rycina, na której dama jadąca na bal wysiada z karety, aby podnieść zemdloną z głodu sierotę o szlachetnych rysach twarzy. Tu znów statystyka: wykaz urzędowy domu podrzutków:

Na 265 dzieci, zmarłych w ciągu czterech tygodni, 171 pożegnało się z tym światem w domu podrzutków. Trzeba obmyślić sposób zaradczy… Nie zapominajmy ile w ten sposób ubywa corocznie sił krajowi!… Jeżeli dzieci podrzucone dają tak ogromny procent śmiertelności, to kto wie, czy utrudnianie podrzucenia czy oddawania nie umożliwiłoby lepszego wyżywienia, a więc i utrzymania przy życiu mniejszej ilości dzieci? Lepiej mniej przyjmować i te odchować, aniżeli nie ograniczać się w liczbie, ale kazać im umierać z głodu.

Bardzo logicznie, ani słowa; tylko co się stanie z tą resztą?

Z podrzutkami jeszcze pół biedy, cala bieda natomiast jest z socjalizmem:

W Berlinie wciąż odbywają się zebrania i posiedzenia socjalistów… Nowe mrzonki i ułudy nęcą nieszczęśliwych… głód, chłód, troska i nędza nie są dobrymi doradcami, nie pozwalają trzeźwo na świat patrzyć. Ze złudną nadzieją, że jakoś to będzie lepiej, ubogi podaje rękę apostołom przewrotowych idei i tym sposobem szeregi socjalistów rosną w oczach…

Ale nie trzeba Berlina: i w Warszawie dzieją się dziwne rzeczy, dziś nawet nie do pomyślenia:

Że się tak dzieje w Warszawie, że p. X. tu urodzony, wykładający historię powszechną pannom, poniewiera religię katolicką, a prawiąc o Papieżach nie używa innego wyrażenia jak „ci durnie” – to jest rzecz pewna, krwawymi głoskami zapisana w sercach słuchaczek.

Kto to mógł być taki ten pan X.? Może Świętochowski129?

I znów teatry. W ówczesnych pismach skneblowanych cenzurą teatr zajmuje olbrzymie miejsce. O tym samym Rossim całe rozprawy, analizujące każdy gest, każde drgnienie brwi wielkiego tragika. Zrozumiałe też poruszenie wywołała wieść o pożarze kilku teatrów. W Paryżu odbywają się próby środków zaradczych:

Wynaleziono płyn chemiczny, którym napojone tkaniny nie palą się, ale trawią się powoli. W łóżku drewnianym z siennikiem i firankami muślinowymi położono dużą lalkę, przybraną w różnokolorowe jedwabne materie napuszczone rzeczonym roztworem i podłożono ogień pod łóżko…

Wyborny pomysł, tylko po co ta lala? Wystarczyłoby podpalić różnokolorowe materie?…

I znów inny kłopot: „Cieszmy się, powiada z ironią kronikarz,

p. Trapszo130, jak donoszą „Nowiny”, zamówił u jednego z tutejszych malarzy kurtynę, na której za odpowiednią opłatą umieszczone będą rozmaite anonse. Cieszmy się z tej nowości! Zamiast Fredry i innych twórców komedii polskiej, będziemy oglądać szyld kiełbaśnika, lub czytać anons o świeżym transporcie śledzi lub sera szwajcarskiego…”

Odczyty hr. Stasia Tarnowskiego o literaturze polskiej; damy tłoczą się i wykrzykują po francusku: „Qu'il est beau!”131

Z innej beczki, i dosłownie z beczki: woda w Saskim Ogrodzie!

Straszliwy zawód! Zbadano chemicznie wodę w Saskim Ogrodzie: przekrzyczana, osławiona woda Saskiego Ogrodu, ta woda, którą się poili emeryci w przekonaniu, że wraca im młodość, zmęczeni młodzieńcy w przekonaniu, że odzyskają przez to herkulesową siłę – i różane panienki w przekonaniu, że przez to na zawsze zatrzymają swe rumieńce – ta woda, której odbyt stokroć był świetniejszym aniżeli niejednego z pierwszorzędnych bufetów restauracyjnych, ta woda nareszcie, którą zamykaliśmy usta cudzoziemcom, ilekroć poważyli się obmawiać napój nasz codzienny – okazała się dopiero szóstorzędną pod względem dobroci!

Ta znów karta przypomina nam, że jesteśmy w dobie pierwszych walk o emancypację. Kłosy wskazują najwłaściwszą jej drogę:

Nie możemy się powstrzymać od przytoczenia ustępu z korespondencji młodej kobiety, jako wybornie charakteryzującej najlepszą drogę do pracy otwartą zawsze dla kobiet, gdy te nie myślą o tym, by zostać lekarzami, adwokatami lub w ogóle rywalizować z silną połową rodzaju ludzkiego. „A więc do dzieła siostrzyczki, – praca i praca to nasze hasło, to nasza emancypacja! Nawdziejmy rękawki, przypaszmy fartuszki, kluczyki załóżmy za paski… lecz złóżmy naradę, co która dziś robić zamierza… Ja biorę na siebie kurczątek gromadę i gąski, kaczki, indyki… Dla ciebie obórka, wnet krówki wydoją, obejrzyj, czy naczynia czyste. Zbierz oto śmietanę, niech Kasia masełko zaczyna. Maślanka do klusek dla żwawej czeladzi… serwatka na barszczyk się przyda. A ty co wolisz? Warzywa pilnować, czy kwiatki polewać, czy smażyć poziomki, filtrować maliny? Czy kwasić ogórki, czy solić wędliny, czy pszczółki hodować, miód polski przyrządzać?” etc. etc.

Tu coś specjalnie dla mnie. Sam Józef Ignacy Kraszewski pisze o świeżo wydanej Korespondencji Balzaka:

Z nowości literatury francuskiej może, na pozór przynajmniej, najmniej pociągające będą świeżo wydane listy Balzaka. Starano się w nich pewnie uniknąć wszystkiego, co by pisarza w złym świetle potomności mogło ukazać, wybrano to, co się tyczyło jego życia literackiego, a jednakże żadna siła ludzka nie potrafi prawdy osłonić. Balzac przedstawia się nam tu nie jako pisarz, mający przed sobą cel wyższy, zadanie artystyczne; nie jako człowiek czerpiący natchnienie w tym, czym drgały i żyły jego lata i kraj jego, ale jako – niestety – wyrobnik, skazany na zapracowanie grosza, na oswobodzenie się z więzów potrzeb codziennych i ciężarów gniotących go. Widzimy go nie piszącego dzieła, ale, wedle wyrażenia francuskiego, faisant la copie. Siedzi całe noce, zalewa się kawą czarną, zamordowuje wysiłkiem, aby zarobić, zarobić tylko. To myśl, to cel. Raz w życiu spotkaliśmy się z Balzakiem: uderzyło nas naówczas to jedyne zaprzątnięcie jego rachunkiem i pieniędzmi, nie mówił o niczym innym. Zdawało się to nam przypadkowym – listy dowodzą, że było normalnym.

Wielki talent, intuicja człowieka potężna, jeśli się tak wyrazić godzi, wsparta pracą ogromną, starczyły mu i zastępowały znajomość istotną ludzi i świata, w którym żył mało. Listy zostawiają po sobie przykre wrażenie, jako świadectwo męczeństwa poniesionego dla urojonych celów…

Rzecz szczególna! Dziś właśnie z tych walk i zmagań się Balzaka wydobyto najbardziej patetyczne rysy jego biografii, dzięki tym listom odbudowano tę potężną i jedyną postać. Kraszewski, zdawałoby się, bardziej niż kto inny powołany, nie odczuł tego, brakło mu perspektywy.

Ale nowe sensacyjne nazwisko: Sacher-Masoch132, który dziś jest już tylko legendą i terminem medycyny sądowej (masochizm), wówczas był aktualnością literacką. I o dziwo, polemika literacka, którą przytaczają Kłosy z jakiegoś niemieckiego pisma, objawia nam osławionego autora Wenus w futrze jako… szermierza idealizmu. Oto cytat z niemieckiego pisma:

82Kotarbiński, Józef (1849–1928) – pisarz, krytyk teatralny, aktor filmowy i teatralny; w latach 1899–1905 dyrektor teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie. [przypis edytorski]
83Rostand, Edmond (1868–1918) – fr. pisarz, dramaturg. [przypis edytorski]
84pani Lucyna – Lucyna Kotarbińska, z d. Kleczeńska (1858–1941), żona Józefa Kotarbińskiego, działaczka społeczna i publicystka, wydawczyni wspomnień teatralnych swojego męża. [przypis edytorski]
85Kisielewski, Jan August (1876–1918) – dramatopisarz, krytyk teatralny, związany z kabaretem Zielony Balonik. [przypis edytorski]
86Stanisław Tarnowski (1837–1917) – historyk literatury, krytyk literacki, rektor Uniwersytetu Jagielońskiego, prezes Polskiej Akademii Umiejętności. [przypis edytorski]
87wilia (daw.) – wigilia; w wilię: w przeddzień. [przypis edytorski]
88Protesilas i Laodamia – dramat Stanisława Wyspiańskiego. [przypis edytorski]
89Koźmian, Stanisław (1836–1922) – reżyser, krytyk teatralny, publicysta, polityk. [przypis edytorski]
90Pawlikowski, Tadeusz (1861–1915) – reżyser, dyrektor teatralny. [przypis edytorski]
92Kean. Geniusz i Szaleństwo – dramat Aleksandra Dumasa (ojca), oparty na wydarzeniach z życia brytyjskiego aktora Edmunda Keana (1787–1833). [przypis edytorski]
91Koriolan – tragedia Wiliama Szekspira. [przypis edytorski]
93Ibsen, Henrik (1828–1906) – norweski dramatopisarz, reżyser, dyrektor teatru, autor m.in. dramatów Dzika kaczka, Nora czyli dom lalki, Peer Gynt. [przypis edytorski]
94Maeterlinck, Maurice (1862–1949) – belgijski dramatopisarz, eseista, pisał po francusku. Odznaczony literacką Nagrodą Nobla. [przypis edytorski]
95Curel de, François (1854–1928) – fr. dramatopisarz. [przypis edytorski]
96Strindberg, August (1849–1912) – szwedzki dramatopisarz, powieściopisarz, malarz. [przypis edytorski]
97Hauptmann, Gerhart (1862–1946) – niem. pisarz, laureat literackiej Nagrody Nobla w 1912 roku. [przypis edytorski]
98Urbański, Aureli (1844–1901) – poeta, dramaturg. [przypis edytorski]
99Heijermans, Herman (1964–1924) – holenderski dramatopisarz. [przypis edytorski]
100Bjørnson, Bjørnstjerne (1832–1910) – norweski pisarz, autor powieści, dramatów, wyróżniony literacką nagrodą Nobla w 1903 r. [przypis edytorski]
101D'Annunzio, Gabriele (1863–1938) – wł. dramaturg. [przypis edytorski]
102Albert wójt krakowski – utwór Stanisława Gabriela Kozłowskiego (1860–1922). [przypis edytorski]
103Labiche, Eugène (1815–1888) – fr. komediopisarz. [przypis edytorski]
104Rittner, Tadeusz (1873–1921) – autor dramatów i powieści. [przypis edytorski]
105Jaksa-Ronikier, Bogdan (1873–1956) – polski pisarz. [przypis edytorski]
106Kamiński, Kazimierz (1865–1928) – aktor, reżyser. [przypis edytorski]
107Solski, Ludwik, właśc. Sosnowski, Ludwik Napoleon Karol (1855–1954) – aktor, reżyser, dyrektor teatralny. [przypis edytorski]
108Mrozowska, Jadwiga (1880–1966) – aktorka, śpiewaczka. [przypis edytorski]
109Kłosy – warszawski tygodnik ilustrowany, którego głównymi tematami były literatura, sztuka i nauka. Wydawany w latach 1865–1890. [przypis edytorski]
110Andriolli, Michał Elwiro (1836–1893) – rysownik, ilustrator; uczestnik powstania styczniowego. [przypis edytorski]
111Pillati, Henryk (1832–1894) – polski malarz, rysownik, karykaturzysta. [przypis edytorski]
112Kostrzewski, Franciszek (1826–1911) – malarz, ilustrator. [przypis edytorski]
113Pług, Adam, właśc. Pietkiewicz, Antoni (1823–1903) – pisarz, tłumacz, dziennikarz. Był redaktorem naczelnym tygodnika „Kłosy” w latach 1875–1890. [przypis edytorski]
114Chrzanowski, Ignacy (1866–1940) – historyk literatury polskiej, profesor UJ. [przypis edytorski]
115Deotyma – pseudonim literacki Jadwigi Łuszczewskiej (1834–1908). [przypis edytorski]
116Relacja ta, jak się okazało, niezupełnie ścisła, wywołała szereg sprostowań, które przytaczamy tutaj w kolejnym porządku – tu w tekst felietonu wstawiamy obszerny fragment, który w tekście źródłowym był podany w przypisie i który kończy się na słowach „doprawdy byłoby przeczuleniem dopatrywać się w nich jakiejś ujmy dla osób skądinąd czcigodnych i otoczonych powszechnym szacunkiem” (miejsce to również oznaczono przypisem). Red. WL. [przypis edytorski]
117Szkoła Główna Warszawska – szkoła wyższa działająca w latach 1862–1869, miała 4 wydziały: prawa i administracji, filologiczno-historyczny, matematyczno-fizyczny i lekarski. Utworzona w budynku po zamkniętym w 1831 r. Uniwersytecie Warszawskim, zamknięta po powstaniu styczniowym. [przypis edytorski]
118Pietkiewicz, Zenon (1862–1932) – literat, publicysta, tłumacz. [przypis edytorski]
119doprawdy byłoby przeczuleniem dopatrywać się w nich jakiejś ujmy dla osób skądinąd czcigodnych i otoczonych powszechnym szacunkiem – w tym miejscu kończy się treść podana w wydaniu źródłowym jako przypis. [przypis edytorski]
120Hodi, właśc. Józef Tokarzewicz (1841–1919) – publicysta, krytyk literacki. [przypis edytorski]
121Olizarowski, Tomasz August (1811–1879) – dramatopisarz; uczestnik powstania listopadowego. [przypis edytorski]
122Zakład Narodowy im. Ossolińskich, Ossolineum – fundacja założona we Lwowie w 1817 roku przez Józefa Maksymiliana Ossolińskiego (1748–1826), pisarza, działacza kulturalnego. Prowadziła jedną z największych polskich bibliotek, wydawnictwo i muzeum. Po drugiej wojnie światowej zbiory przeniesiono do Wrocławia. [przypis edytorski]
124Hoffmanowa, Antonina (1842–1897) – aktorka teatralna. [przypis edytorski]
123Pan Damazy – komedia Józefa Blizińskiego (1827–1893). [przypis edytorski]
125zakład w Studzieńcu – zakład poprawczy dla chłopców w Studzieńcu pod Żyrardowem, założony w 1876 r. i funkcjonujący nadal w XXI w.; w 1929 r. w zakładzie wybuchł skandal, kierownictwo usłyszało oskarżenia o złe zarządzanie, nadużycia i malwersacje finansowe, placówka przeszła pod zarząd Ministerstwa Sprawiedliwości i została zreorganizowana. [przypis edytorski]
126Rossi, Ernesto (1827–1896) – wł. aktor, występował w Warszawie w 1877 i 1878 r. [przypis edytorski]
127Wielki człowiek do małych interesów – komedia Aleksandra Fredry. [przypis edytorski]
128wyróść – dziś: wyrosnąć. [przypis edytorski]
129Świętochowski, Aleksander (1849–1938) – pisarz, publicysta, działacz społeczny. [przypis edytorski]
130Trapszo, Anastazy Franciszek (1832–1898) – aktor, reżyser, dyrektor teatralny. [przypis edytorski]
131Qu'il est beau (fr.) – jakie to piękne (lub: jaki on jest piękny). [przypis edytorski]
132Sacher-Masoch von, Leopold (1836–1895) – austriacki pisarz, dramaturg. [przypis edytorski]

Inne książki tego autora