Za darmo

Słowa cienkie i grube

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Tygrysy czy matołki?

Może nie wszyscy wiedzą o tym, że nasza Komisja Kodyfikacyjna w swoim projekcie prawa karnego usunęła karę śmierci. Przypuszczam, że nie wszyscy o tym wiedzą, ile że ogół odnosi się do prac Komisji nad nowym kodeksem z dziwną biernością. Zdawałoby się, że w tak wyjątkowych okolicznościach, gdy dojrzały naród z pełną świadomością tworzy sobie swoje prawa, każde posunięcie kodyfikatorów wywoła dyskusję, komentarze. Komisja pragnie nawet tego; chciałaby mieć w społeczeństwie współtwórcę, pomocnika; w tym celu ogłasza drukiem projekt kodeksu w każdorazowej jego fazie; ale na próżno, nikt się nim nie interesuje. Zarówno ulgi jak srogości pp. prawodawców spotykają się z jednaką apatią. Tak jak obojętnie przyjęto zniesienie kar za sodomię, tak samo, gdyby pan Makowski z panem Rappaportem, zszedłszy się na ten upał przy mazagranie241, uchwalili np. sto bambusów w pięty za pomacanie kuzynki w trzecim stopniu pokrewieństwa, wszyscy przyjęliby to z równą flegmą.

Toż samo w stosunku do kary śmierci. Jeden z najbardziej zasadniczych punktów nowoczesnego prawa, rzecz która od lat była w innych krajach przedmiotem tylu walk i dyskusji! I oto teraz, gdy przyszła u nas okazja praktycznej w tej mierze decyzji, znów ta sama obojętność. Tak jeszcze nie przywykliśmy do decydowania o sobie!

Komisja Kodyfikacyjna nie lubi być z zasady liberalniejsza od społeczeństwa; czekała, aby ktoś żądał od niej usunięcia kary śmierci, aby ją ktoś zgwałcił, zmusił; – czekała na próżno, i – ostatecznie usunęła karę śmierci sama.

Faktycznie, rzecz prosta, nowy kodeks nie obowiązuje jeszcze, brak po temu formalności, ostatnich sankcji. Niemniej faktem jest, że prawodawstwo nasze już się wypowiedziało, że moralnie w prawie polskim kara śmierci nie istnieje, że nie ma na nią miejsca. Zdawałoby się, że fakt ten powinien stanowić poważną dyrektywę dla naszych sądów; że sprawą dobrych obyczajów sądownictwa będzie od tej chwili kary tej nie wymierzać, a przynajmniej o ile można jej unikać. Wprawdzie poszczególne dzielnice rządzą się prowizorycznie ustawami odziedziczonymi po zaborcach, ale to prowizorium, które może być konieczne dla ogólnego porządku, nie może chyba odnosić się do rzeczy tak zasadniczej, jak życie ludzkie. Niedopuszczalne jest, aby to życie było inaczej ważone w jednej dzielnicy, a inaczej w drugiej, aby było wystawione na loterię przypadku. Należałoby tedy milczącą zgodą przyjąć, że już dzisiaj prawo w Polsce kary śmierci nie zna.

Tymczasem co się dzieje? W dzielnicach, w których istnieje jeszcze – aż do unifikacji kodeksu – kara śmierci, nigdy sądy tak lekkomyślnie się z nią nie obchodziły jak właśnie teraz, nigdy wyroki śmierci nie szalały tak jak w tej chwili. Oto w Małopolsce, w ciągu miesiąca, wydano pięć wyroków śmierci, jeden głupszy i dzikszy od drugiego. Zaczęło się we Lwowie wyrokiem śmierci przez powieszenie („zostaniesz powieszony za szyję i będziesz wisiał tak długo, aż nastąpi śmierć”, tak brzmi piękna starodawna formuła wyroków śmierci w Anglii) na trzech młodych ludzi za przechowywanie czy też powielanie druków komunistycznych. Trudno orzec, czy wyrok bardziej okrutny, czy bardziej bezmyślny, ale szkodliwy i antypaństwowy na pewno. Wykonany nie będzie – do tegośmy jeszcze nie doszli – a co nam zaszkodzi, to zaszkodzi. W czasie świeżego zjazdu Pen Clubu242 i wizyty wielu cudzoziemców, dużo było o tym wyroku mowy; okazało się, że obiega on całą prasę europejską, że prasa niemiecka zwłaszcza rozpisuje się na ten temat przeciw „polskiej reakcji”. Pisze się o krwiożerczych faszystowskich sędziach, o sługach tyranii, ale ani jedno z pism nie wspomni, że chodzi tu o sąd przysięgłych, że ci rzekomi „słudzy tyranii” to są w istocie wolni „przedstawiciele ludu”, czyli po prostu dwunastu tępych ćwoków, którzy nie rozumieją nic, nie orientują się w niczym, nie umieją obchodzić się z delikatnym narzędziem prawa. Podobno byli wręcz skonsternowani, kiedy usłyszeli ostateczny rezultat własnego wyroku i kiedy się spostrzegli, co za następstwa pociągnęła ich odpowiedź na misterne pytanka sądu! Na gwałt zaczęto… czynić przygotowania do kasacji!

Jeszcze nie minęło fatalne wrażenie, wywołane tym wyrokiem, nowa sensacja: przysięgli w Tarnowie skazali na powieszenie matkę za zabicie nieślubnego niemowlęcia. Gdzie ci ludzie żyją, chyba na księżycu! Toć od roku blisko toczy się w Polsce wielka dyskusja na temat „piekła kobiet” i tragedii nieślubnego macierzyństwa. Wypowiadali się na ten temat prawodawcy, prokuratorzy, lekarze, działacze społeczni, korporacje; wszyscy wołali głośno, że nieludzkim i głupim jest zrzucać całe brzemię odpowiedzialności na kobietę tam, gdzie sprawców złego jest dwoje (przy czym ten drugi może łatwo zasiadać jako sędzia na ławie przysięgłych); że barbarzyństwem jest karać ją z całą bezwzględnością, gdy się nie czyni nic dla ulżenia jej doli; że zbrodniczą obłudą jest ujmować się krwawo za dzieckiem, gdy się nic nie czyni dla jego ochrony. Duch humanitaryzmu powiał z całej tej dyskusji. I znów te ćwoki – tym razem tarnowskie – wyciągnęły z tego jeden wniosek: powiesić!

Też wyrok, który nigdy nie będzie wykonany. Posypały się z jego powodu protesty stowarzyszeń kobiecych; przypomniano zarazem, że instytucja przysięgłych nie może reprezentować całego społeczeństwa i sądzić tragedii specyficznie kobiecych, skoro ze składu tych sądów wyłączono kobiety, rzekomo zrównane w pełni praw obywatelskich z mężczyznami. Słowem, wyrok ten, mimo iż równie bezmyślny, oddał może pewne usługi przez to, że zelektryzował leniwą opinię.

Przemawiając z mojej strony przeciw temu wyrokowi, wyraziłem przypuszczenie, że pp. przysięgli nie wydaliby tak srogiego werdyktu, gdyby chodziło o mężczyznę, który np. zabił w „afekcie” kobietę. (Wymiar sprawiedliwości łatwo podlega zabarwieniu uczuciowemu: swojego czasu, znany był wyrok sędziów w Monachium, skazujący na pół roku ciężkiego więzienia kelnera za to, że lał za dużo piany do piwa).

Otóż stwierdzam, że pomyliłem się gruntownie, przypisując pp. przysięgłym chociażby te specyficznie męskie uczucia ludzkości.

Jakby w odpowiedzi na moje uwagi, zapadł tuż potem, w ostatnich dniach, nowy wyrok – znowuż sąd przysięgłych w Małopolsce, w Krakowie – tym razem na mężczyznę, na jakiegoś chłopka, który zastrzelił dziewczynę, bo nie chciała wyjść za niego. Skazano go na powieszenie. Nowy idiotyzm. Zapewne, zabijać dziewczynę, to nie jest sposób regulowania pretensji miłosnych, ale z drugiej strony zbrodnia ta w niczym nie usprawiedliwia takiego wyroku. Nawet stanąwszy na gruncie kary śmierci, której – powtarzam – prawo polskie nie uznaje, nie można tak niwelować, nie można traktować na równi z bandytą, z mordercą-recydywistą, człowieka działającego pod wpływem chwilowego szału, człowieka, który po ekspiacji mógłby spokojnie wrócić na łono społeczeństwa. Cóż w takim razie, aby zaspokoić poczucie sprawiedliwości i stopniowania kary, będą czynić sądy z najgorszymi zbrodniami? Chyba wrócimy do rozrywania ich końmi, lub, aby iść z duchem nowoczesnej techniki, rozrywania motocyklami?

Można żartować na ten temat, bo, powtarzam, do wykonania ani jednego z tych idiotycznych wyroków nie przyjdzie; bądź co bądź dowodzą one, że coś się psuje w tej dziedzinie, że instytucja przysięgłych, których pierwszym zadaniem jest sądzić po ludzku, mija się zbyt często ze swoim celem. W ogóle dość dalecy dziś jesteśmy od zabobonów „ludowładczych”, które niegdyś kazały widzieć w sądach przysięgłych idealne narzędzie sprawiedliwości. Przeciwnie, do instytucji tej odnoszą się w ostatnim czasie doświadczeni i humanitarni prawnicy nader krytycznie, widzą w niej bardzo poważne wady. Gdy inne kraje, reformując swoje sądownictwo, kasują sądy przysięgłych, myśmy przyjęli je bezkrytycznie. Warto byłoby jeszcze przedyskutować tę rzecz na nowo. Te trzy wyroki najzupełniej uprawniają do rewizji.

Bo to już zaczyna być masowe zjawisko, to wywijanie pp. przysięgłych pętlą stryczka, tam gdzie zwykły sąd poprzestałby na paru latach więzienia. Niechże jakaś specjalna komisja ekspertów uda się do Małopolski celem zbadania stanu psychicznego pp. przysięgłych; niech się wyjaśni, skąd się bierze ta psychoza krwiożerczości; niech się dowiemy, czy to są tygrysy, czy tylko matołki, które, uzbrojone w przeżytki austriackiego kodeksu, urągają bezmyślnie ludzkim zasadom naszych prawodawców.

Co do mnie, nie chcę czynić pp. przysięgłym tej krzywdy, aby wierzyć w ich szczególną krwiożerczość; wolę raczej przyjąć ową drugą ewentualność, choćby nawet ona miała być któremu z panów sędziów osobiście przykrzejsza. Raczej skłonny jestem widzieć tu jakąś ciuciubabkę biurokratyczną, wynikłą z niedostatecznego orientowania się panów przysięgłych w technice sądowej, z tego, że kto inny pytania stawia, kto inny na nie odpowiada, a kto inny wydaje werdykt, przy czym odpowiedzialność rozkłada się tak misternie, że nie wiadomo w końcu, kto ją ponosi. Trzeba by to jakoś zunifikować, bodaj w ten sposób, aby ten, kto skazuje, wykonywał wyrok. Prawo żąda, aby prokurator był obecny przy egzekucji; posuńmy się jeszcze o krok: może by panowie przysięgli sami wieszali? Hulać, to hulać!

 

Mój wróg z Algieru

Każdy ma swoich wrogów, ale zwykle o miedzę. Ja szczycę się tym, że mam wroga w Algierze. Nie wiem, kto on zacz, ani jak się nazywa; poznaję go tylko po znaczku pocztowym. Co jakiś czas otrzymuję z Algieru swój własny artykuł, pozakreślany czerwonym ołówkiem, opatrzony mniej lub więcej grubiańskimi uwagami. Tym razem przesłał mi, ów nieznajomy cenzor, niedawny mój felieton pt. „Znasz-li ten kraj” z następującym dopiskiem:

Chociaż dla galileuszy rozum nie jest obowiązkowy, jednak coś niecoś wiadomości o tym, co piszą, ich również obowiązuje. Connais tu le pays, où fleurit l'oranger nie jest Moniuszki (!!!) lecz Gounoda.

Szanowny czytelniku z Algieru! Nie znając pańskiego nazwiska ani adresu, odpowiadam panu uprzejmie na tej drodze, iż

1) wyzwiska dzielnicowe są u nas dawno niemodne;

2) Moniuszko napisał pieśń do słów Adama Mickiewicza Znasz-li ten kraj (podług Goethego);

3) aria Connais-tu le pays jest z opery Mignon, a tym samym (co zresztą obojętne) jest nie Gounoda, ale Thomasa243. Czyli, co słowo, to bąk.

A teraz, kochany panie z Algieru, ciekaw jestem bardzo, jak się pan zachowa. Czy też będzie się pan poczuwał do tego, aby przeprosić niesłusznie napastowanego spokojnego pisarza? Niech się pan dobrze zastanowi, co pan uczyni. Czterdzieści wieków ludzkiego głupstwa patrzy na pana z pobliskich244 piramid.

Swoją drogą, zadumałem się nad tym, kto to być może ten czytelnik z Algieru. Co za losy go tam zagnały? Czemu się tam marnuje? Sądząc z tej próbki, mógłby zająć w kraju poczesne stanowisko; pomnożyłby zwartą falangę pogromców Boya, byłby im walną odsieczą w dyskusjach, wspierałby ich rzeczowymi argumentami, karierę by chłop zrobił. Kto wie, może z czasem wyszedłby na czołowego publicystę…

Kto by wątpił o tym, ten niech sobie przejrzy głosy, jakie się rozlegały w pewnym odłamie prasy z powodu sztuki Cyjankali245. Ach, i na ten rozgardiasz patrzy z piramid czterdzieści wieków głupstwa!

Te demonstracje! Grają w Warszawie sztukę pierwszy raz, jeszcze nieznaną. Pierwszego wieczora przychodzi do teatru tłum młodzieży, uzbrojonej z góry w bomby cuchnące, z mocnym postanowieniem przerwania widowiska. Powtarza się to samo na premierze prasowej, z tą różnicą, że przynoszą w kieszeniach kamienie i że bomby cuchnące padają w stronę recenzentów, którzy tam przyszli pełnić swój obowiązek! Zdawałoby się, że głos krytyków teatralnych, bez względu na barwę pisma, w jakim piszą, może być tylko jeden: głos najżywszego potępienia. Przeciwnie: tu i ówdzie obłudne restrykcje przeciw „metodom”, ale równocześnie powoływanie się na „żywiołowy odruch” publiczności, i – w rezultacie – aprobata!

Żywiołowy odruch! Może i mógłby być jaki. Są w Cyjankali pewne sceny, na które wyobrażam sobie, iż mógłby ktoś z publiczności zareagować protestem. Ale niechże to będzie w istocie odruch i niech to będzie publiczność, a nie garść chłopaków wysyłanych systematycznie na każdy posterunek ciemnoty. W Poznaniu na zeszłorocznym odczycie Kadena-Bandrowskiego246 byli tacy, którzy nawet nie wiedzieli, na czyj odczyt ich posłano; skoro się pokazał Kaden, ryczeli jak opętani: „Precz z Boyem-Żeleńskim”, a niektórzy, gorliwsi: „Precz z Francją” (!). Tyleż uświadomienia wykazali manifestanci i tutaj. Nie doczekali nawet dla przyzwoitości punktu, gdzie można było demonstrować; cisnęli swoje bomby cuchnące zaraz z początku, w chwili, gdy biedna matka czworga dzieci pyta, skąd wziąć dla nich mleka i chleba. Nic dziwnego, że potem, kiedy przyszły istotnie drażliwe sceny, nie mogło być mowy o żadnym odruchu ani proteście. Nawet dla zorganizowania głupstwa trzeba pewnej inteligencji.

Dostałem list od świadka tych wydarzeń. Pisze, że zgroza go brała, gdy patrzał, do jakiej roli daje się użyć nasza młodzież. „Co za lekarze (pyta) wyrosną z tych młodych medyków, którzy zgniłymi jajami walczą o monopol dla akuszerek i bronią zakażenia krwi jako jedynego rozwiązania trudnej kwestii społecznej?”. W istocie cóż za paradoksy w naszym życiu! Więc burzycielami, którzy szturmują do zmurszałej i morderczej ustawy, są tacy „komuniści”, jak siedemdziesięcioparoletni prezydent Sądu Apelacyjnego Czerwiński, jak nie mniej poważny prezes Sądu Najwyższego Mogilnicki, a broni świętych okopów cuchnącymi gazami przeciw tym „komunistom” młodzież! Trudno o komiczniejszą zamianę ról; ale to jest cechą świętoszków, organizatorów tej całej hecy, że nie mają za grosz poczucia humoru.

Mimo woli uśmiechnąłem się do siebie. Przypomniała mi się jedna wizyta. Swojego czasu, recenzent pewnego pisma zagrzewał młodzież (tę samą), aby „żywiołowo” (tak samo) protestowała przeciw Dziejom Grzechu w Teatrze Polskim. W jakiś czas potem, krytyk ów napisał dość w istocie plugawą farsę. Widocznie powstała idea odwetu, bo w kilka dni po premierze przyszło do mnie dwóch studentów. Zwierzyli mi się, że młodzież chce demonstrować przeciw sztuce i że przyszli poradzić się mnie jako krytyka, który akt i która scena byłyby do tego celu najwłaściwsze. Ci przynajmniej traktowali rzecz sumiennie! Wyśmiałem chłopców i odesłałem ich do domu; ale daję słowo, że przy odrobinie zachęty z mojej strony, najzupełniej było w mojej mocy inspirować „żywiołowy gniew ludu”.

Ale czegóż dziwić się młodzieży. Czytajcie niektórych dorosłych, co wypisują dzisiaj. W stosunku do samego zagadnienia, cóż za poziom, co za ciemnota! Można się na nie patrzeć tak czy inaczej; ale nie wolno nie wiedzieć, że regulacja urodzeń i wszystko, co się z nią wiąże, to jeden z najistotniejszych problemów dzisiejszej doby, rzecz, nad którą głowią się prawodawcy, o którą toczą się zacięte walki w społeczeństwach, która w każdym kraju przedstawia się z gruntu inaczej, że to jest wielki ruch, który może zmieni postać świata. Krytyk teatralny, wciąż z zawodu swego zmuszony ocierać się o wszelkie zagadnienia, nie może mieć horyzontów Pipidówki. Cóż więc pomyśleć, kiedy w jednej z recenzji czyta się takie np. figlarne ironizowanie:

Rozwiązanie zagadnienia? Nic prostszego… Skoro 800.000 kobiet i tak się operacjom poddaje – należy te niedozwolone zabiegi ulegalizować. Wychodząc z założeń tego rozumowania, można by ułożyć inny jeszcze prostszy sylogizm: skoro rocznie dokonywanych jest pięć milionów kradzieży, należy kradzież ulegalizować…

O, piramidy, zasłońcie twarze! Czy ten dziennikarz nic nie słyszał o pracach naszych kodyfikatorów, którzy właśnie idą po linii legalizacji poronień, w wypadkach poważnej konieczności i że rozszerzają tę konieczność na tzw. „wskazania społeczne”? Czy nic nie słyszał o opiniach zjazdu prawników, o rezolucjach towarzystwa kryminologicznego, o głosach tuzów naszego sądownictwa, że tak sobie rozkosznie szczebiocze na ten krwawy i tragiczny temat? Zamiast wdawać się w dyskusję, odpowiem jedną historyjką, ściśle autentyczną.

Jeden z naszych sędziów wszczął rozmowę z młodym i ruchliwym adwokatem na temat poronień. W pewnym momencie sędzia zniża głos i mówi: „Panie, pan jest kawaler, zna pan tylu ludzi, tylu lekarzy, niech mnie pan ratuje. Żona moja zaszła w ciążę, a my absolutnie nie możemy sobie pozwolić na jeszcze jedno dziecko. Jestem w rozpaczy, nie mam pojęcia, gdzie by się obrócić i żeby to nie za wiele kosztowało. Niech mi pan powie”… Tamten odpowiedział: „Dobrze, panie sędzio, ale pod jednym warunkiem. Da mi pan słowo honoru, że pan nigdy nie wyda wyroku przeciw kobiecie w tym położeniu”. I sędzia to słowo honoru dał… Otóż, nie mogę sobie wyobrazić sytuacji, w której sędzia zagadnąłby młodego prawnika tak: „Drogi panie, pan jest młody, ruchliwy, niech mi pan powie, gdzie by można było coś bezpiecznie zwędzić”. A tamten żeby odpowiedział: „Dobrze, panie sędzio, powiem panu, ale pod warunkiem, że pan nigdy nie skaże żadnego złodzieja”.

Tak więc porównanie z kradzieżą nie tylko kuleje, ale leży, leży na pysk. Częsty los porównań… Ale jak nazwać, czy tylko ignorancją, wystąpienie innej znów gazetki, która, aprobując oczywiście bombardowanie cuchnącymi bombami recenzentów i zaproszonych do teatru gości, pisze, między innymi: „Cyjankali usprawiedliwia zbrodnię karaną przez nasz kodeks karny…”

Jaki nasz? Czyj nasz? Czy ten publicysta, który przecież nie jest z Algieru – nie wie, że naszego kodeksu karnego jeszcze nie ma, a działają na naszych ziemiach zastarzałe kodeksy państw zaborczych, rosyjski, austriacki i pruski? Nasz kodeks istnieje dopiero jako projekt kodeksu, już ogłoszony drukiem, ale jeszcze nie prawomocny. Czy ten mądrala nie wie, że nasz kodeks – w drugim czytaniu – właśnie rozwiązuje kwestię w duchu sztuki Wolffa; że, wedle jego brzmienia, dziewczyna w położeniu Hety nie tułałaby się w rozpaczy, ani nie szłaby w mordercze ręce akuszerki, ani nie ginęłaby na zakażenie krwi, bo każdy lekarz będzie mógł z czystym sumieniem udzielić jej pomocy? A jeżeli wie, to czy nie jest co najmniej dziwne ze strony polskiego dziennikarza zatajać humanitarne ustawy przyszłego polskiego kodeksu, a wygrywać przeciw niemu stary kodeks carski jako nasz? O, jakże głęboko wycisnęło się w niektórych mózgach piętno niewoli!

Widzę, że daleko odbiegłem od mojego wroga z Algieru. Jakby tu do niego wrócić, aby skończyć tę gawędę? Chyba zaproszeniem, serdecznym zaproszeniem. Wracaj do kraju, kochany rodaku. Wracaj, póki jeszcze grają sztukę Cyjankali. Wmieszasz się do dyskusji, znam cię, czym prędzej się wmieszasz; i, choć z wykształcenia jesteś – jak widzę – raczej muzykologiem, jestem przekonany, że powiesz nam ważkie i interesujące słowo także i w tej kwestii. A piramidy będą słuchać i kiwać głowami…

241mazagran – napój kawowy z dodatkiem alkoholu. [przypis edytorski]
242Pen Club – międzynarodowe zrzeszenie pisarzy stworzone w 1922 r. w Londynie przez Catherine Amy Dawson Scott. Polska filia została założona przez Stefana Żeromskiego. [przypis edytorski]
243Thomas, Ambroise (1811–1896) – fr. kompozytor. [przypis edytorski]
244Niech się pan dobrze zastanowi, co pan uczyni. Czterdzieści wieków ludzkiego głupstwa patrzy na pana z pobliskich piramid. – Otrzymałem na to nowy list, podpisany „Wróg z Warszawy”, bardzo obelżywy i pouczający mnie, że piramidy egipskie nie są w Algierze. [przypis autorski]
245Cyjankali – sztuka Wolfa Friedricha (1888–1953), wystawiona przez Leona Schillera. cyjankali, przest. cyankali a. cjankali – daw. nazwa cyjanku potasu, silnej trucizny. [przypis edytorski]
246Kaden-Bandrowski, Juliusz (1885–1944) – pisarz, publicysta, oficer Legionów Polskich Józefa Piłsudskiego. [przypis edytorski]

Inne książki tego autora