Za darmo

Słowa cienkie i grube

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Siostrzyczki

Gdyby mnie ktoś zapytał o wspomnienia z czasu wielkiej wojny, byłbym doprawdy w kłopocie: przeważnie myślałem o czym innym. Powołano mnie do wojska jako „lekarza pospolitego ruszenia”, dano mi najpierw samą czapkę wojskową (co przy cywilnej marynarce wyglądało dość komicznie), potem mundur, szablę, gwiazdkę, dwie gwiazdki… Spędziłem dwa lata w szpitalu, dwa lata w barakach stacji zbornej, robiłem opatrunki, podpisywałem papiery, bałem się moich przełożonych, którzy mi dość często wymyślali po niemiecku, ukrywałem przed nimi moją teczkę z Montaignem lub Descartem, tak jak żaczek w szkole ukrywa zakazaną lekturę, i od czasu do czasu, złapany na gorącym uczynku, słyszałem groźny potok słów: „Herr Doktor, diese ewige Literaturschreiberei werd ich nicht dulden!”58. Z czasem ułożyłem sobie życie tak, jakby wojna miała trwać wiecznie; naraz skończyła się, zdjąłem mundur, i zapomniałem o niej doszczętnie. Czasem tylko przemknie mi przez ekran pamięci jakiś obraz, ale tak nierealny, tak mało związany ze mną, niby jakaś scena widziana w kinematografie. Tak na przykład, widzę sklepioną salkę w klasztorze, czyściutko wybieloną, z zakratowanym oknem otwartym na ogród, letnie popołudnie, muszki brzęczą wlatując przez otwarte okno, silny zapach eteru, jodyny, w powietrzu jakaś ciepła senność… Asystuję do amputacji, siostrzyczka w białym kwefie narkotyzuje, lekarz kraje, ja trzymam, zamyślam się, naraz chwieję się, tracę równowagę, to ucięta noga została mi w ręce… Budzę się niby ze snu, patrzę na biały kwef, na ogród w popołudniowym słońcu, na ludzką nogę, którą trzymam w rękach, i myślę: „Co ty właściwie znaczysz, dziwny śnie życia”…

Biały kwef… To może jedno z najoryginalniejszych moich wrażeń z okresu wojny. Byłem lekarzem przy szpitalu fortecznym: te szpitale forteczne mieściły się prawie wszystkie w klasztorach żeńskich, które zarekwirowano w tym celu, i to wraz z personelem, o ile „klauzura” nie stanowiła bezwarunkowej przeszkody. To wtargnięcie wojny w pierwszej swojej gorączce (ogromna była różnica między pierwszym okresem wojny a następnymi jej fazami: początek był improwizacją, dalszy ciąg biurokracją) w zacisza klasztorne było czymś arcyciekawym.

Nie mówię tu o szarytkach. Te siostry, specjalistki do pielęgnowania chorych, obyte z praktyką szpitalną, zastała wojna na stanowisku: cywil czy wojskowy, to tylko kwestia paszportu; dla nich wojna była najmniejszym przewrotem. Ale myślę o tych klasztorach, które np. dotąd prowadziły ochronki, w których siostrzyczki, poświęcone wychowywaniu drobiazgu, od nowicjatu nie widziały dorosłego mężczyzny, nie stykały się ze światem. I w taki klasztor wkracza pewnego dnia – nim jeszcze zjawią się chorzy – personel sanitarny, kwateruje się tam, przewraca wszystko do góry nogami, rwetes, hałas, wesołość, żarty, młodość, niemal życie biwaku; komenderuje oficer-lekarz, pod nim wachmistrz, cały tłum mężczyzn. Później przychodzą pierwsi chorzy, ranni; z sióstr, pod komendą lekarza, robią się improwizowane pielęgniarki; rękami nawykłymi do ucierania nosków małym dzieciom przewijają bandaże, robią kompresy. Wszystko to działa na te stworzenia oszałamiająco, jak nagły dopływ zbyt ostrego powietrza, jak oddychanie czystym tlenem. To dla nich jeden wielki karnawał, jedno upojenie, jakieś nieznane, nowe, mocne życie…

„Pan doktór!” najwyższa władza w tym małym państewku; pan doktór, któremu „przydzielono” do pomocy te siostrzyczki, aby mu były ślepo posłuszne. Przenoszą na niego uwielbienie, tkliwość, posłuszeństwo, należne władzy duchownej. Coś niby biskup, ale z wąsami i z pałaszem! Czy może być doskonalszy ideał? Jemu wolno wszystko: gdyby mu przyszła ochota wziąć którą pod brodę, uszczypnąć w policzek, albo broń Boże pocałować, nie wzdragałyby się ani na chwilę, choćby dlatego że nie wiedziałyby jak się to robi. Niezaradność życiowa w najprostszych sytuacjach tych uroczych istot chowanych niby pod kloszem jest rozczulająca.

Znoszą stosami rannych, leje się krew, ropa, chorzy jęczą… wszystko nic; dla tych istot mających inne poglądy na śmierć, żyjących fantastycznym życiem, to wciąż karnawał, to figury jakiegoś kotyliona.

„Pan doktór” bada ciężko chorego, który bliski jest ostatniego tchnienia: trzy siostry – trzy wielkie motyle w białych kwefach – bujają wkoło niego, każda myśli tylko, czym by mu usłużyć, czym by mu się przypodobać. I szemrzą bez ustanku: „Ach, pan doktór taki dobry!… pan doktór tak się męczy… pan doktór tak się poświęca”. A chory rzęzi…

Był tam na moim oddziele „jednoroczny” kapral, młody tęgi chłopak, „dekujący się” przy sanitariuszach. Ten rozgościł się w klasztorze na dobre, kazał sobie wyporządzić jakiś pokoik i byczył się tam opychany przez siostrzyczki białą kawą i bułeczkami z masłem. Cieszyły się nim jak dzieci, kiedy im darować kotka z różową wstążeczką na szyi, wszystko z anielską naiwnością. „Pan doktór nie ma pojęcia, co to za śpioch, mówiły do mnie głaszcząc chłopca po twarzy; rano przychodzimy go oblewać zimną wodą, a jakie on ma łaskotki” – etc. A chłopak tylko zęby szczerzył i łypał ku mnie okiem. Niewinność tych scen trudna jest do opisania; tak by się musiały zachwycać anioły w niebie, gdyby się tam mógł zjawić młody kapral w autentycznej męskiej postaci.

Nadeszła jesień, wczesne wieczory, deszcz, melancholia 24-godzinnych dyżurów w szpitalu. Ściągałem czasem siostry do dyżurnego pokoju, siadałem wygodnie na kanapie, po jednej ręce sadowiłem jakąś Porcjunkułę, po drugiej Serafitę czy coś podobnego, i gawędziliśmy godzinami niewinnie jak dzieci. Czasem nuda, smutek tej okropnej wojny – ot, psychoza wojenna! – nasuwały mi pomysły jakichś przewrotnych figlów. Zaczynam tak: wiedzą siostry, wczoraj w nocy przyszedł do mnie diabeł (okrzyk zgrozy sióstr) i tak mnie kusił… Tu już mogłem wyplatać, co mi ślina na język przyniosła; pod tym diabelskim cudzysłowem mógłbym przemycić nawet najryzykowniejsze rzeczy, wszystko to brały dobre siostrzyczki za budującą rozmowę; od czasu do czasu wydawały tylko westchnienie lub lekki okrzyk dziwiący się zuchwalstwu lub wymyślności szatana. Aż mnie samemu było wstyd tej niewinności.

W rozmowach tych z siostrzyczkami poznałem nieco te ładne, naiwne dusze. Przekonałem się też, że potocznie kursujące pojęcia o klasztorze i zakonnicy to licha literatura. Wedle tej literatury eroso-psychowatej, zakonnica to młoda piękność wstępująca za kratę pod wpływem miłosnego zawodu i żyjąca tam albo z wiecznym słodkim uśmiechem rezygnacji, albo też szarpiąca kraty i tłukąca o nie głową z tęsknoty za światem. Otóż prawdziwy obraz jest bardzo inny. Zakonnice – to są przeważnie dziewczęta rekrutujące się z niższych klas, przeważnie nieładne, skłonne do marzycielstwa lub po prostu nie mające – wedle tego, co widzą dokoła siebie – odwagi do życia. Świat przedstawia się w oczach takiej dziewczyny w formie beznadziejnej egzystencji jakiejś nieładnej szwaczki itp., lub, w razie zamążpójścia, w postaci jakiegoś rzemieślnika wdowca z kilkorgiem dzieci, brutala zaglądającego do kieliszka. Z jednej strony dom, ciasnota, zaduch życia między balią a kuchnią – z drugiej kościół napełniony wonią kadzideł, dźwiękiem organów, a w nim, w stallach, tajemnicze postacie w białych kwefach i powłóczystych szatach… Jest to olbrzymi awans socjalny dla takiej dziewczyny, dostojeństwo przemawiające do wyobraźni, spokój… Sądzę zresztą, że są to z urodzenia natury marzycielskie, może te, które w innych warunkach miałyby coś z artystek? Czy, dostawszy się za furtę, tęsknią za światem? Wątpię. Ten świat, jak wspomniałem, nie jest dla nich w niczym podobny do głosu wędrownego rycerza z Erosa i Psyche, nie umiałyby się w nim poruszać, nie przychodzi im to zapewne na myśl. A „zmysły”? Żyjemy w klimacie raczej chłodnym; zresztą tajemnice ekstazy mają swoją subtelną zmysłowość, wyższą zapewne od tego, co może dać takiej dziewczynie nędzne życie, które byłoby jej udziałem. Nie żałujmy tedy siostrzyczek, kiedy je spotkamy przypadkiem na ulicy; raczej uśmiechnijmy się do nich…

Gonitwa myśli

Czy wiecie, co to jest gonitwa myśli? Zajrzyjcie do podręczników psychiatrii, a dowiecie się, że to jest cierpienie bardzo przykre, prawie tak groźne jak krypto-epilepsja. Gonitwa myśli (raczej dosłownie, wedle niemieckiego terminu, „ucieczka myśli”, Gedankenflucht) jest to niemożność utrzymania myśli przez parę minut przy jednym przedmiocie, co wytwarza dość przykry chaos w głowie. Symptom ten może być zresztą nie stały, ale okresowy.

A przyprawił mnie o taki atak gonitwy myśli redaktor, który spytał niebacznie: „O czym pan nam da felieton na święta?” Od tego czasu chodzę ze spuchniętą głową, powtarzając machinalnie: „O czym ja dam felieton na święta, o czym ja dam felieton na święta?” Na cokolwiek spojrzę, widzę felieton na święta, świat przedstawia mi się jako wielka hala targowa z surowcami felietonów na święta. W końcu, zdenerwowany, zamykam się w pokoju, kładę się na łóżku, ale i tu prześladuje mnie felieton na święta.

Może by o tym:

Jadłem raz we Francji śniadanie w dostojnym towarzystwie. Było między innymi paru generałów; w rozmowie zeszli na sprawy wielkiej wojny. Mówili o tym, jak fałszywie historia wojskowa będzie sądziła wiele rzeczy, na ile luk się natknie: najciekawsze dokumenty, najbardziej poufne nieraz komentarze przepadają po prostu dlatego, że wiele rzeczy załatwiało się telefonicznie, bez utrwalenia pismem. Jako przykład cytują pertraktacje w sprawie jakiegoś ataku, przed którym zachodziły kolizje między Francuzami a Anglikami…

 

O! temat do felietonu: telefon jako wróg historii, jego niszczycielska rola…

Ale już myśl mi uciekła… Uderza mnie co innego: telefon a literatura. Machinalnie robię inwentarz, czego by w literaturze nie było. Listów Heloizy i Abelarda… może; – listów panny de Lespinasse nie byłoby na pewno. Julia de Lespinasse59 telefonowałaby po prostu dziesięć razy dziennie do Guiberta60, dopadłaby go telefonem w każdym domu. I widzę taką scenę: Julia w wannie, przy niej maleńki biały aparacik w stylu Pompadour, i mówi, mówi… Na drugim końcu przewodu, u siebie, Guibert trzyma słuchawkę, wije się w fotelu i szarpie na sobie żaboty. Naraz dzwonek: lokaj wprowadza panią de Montsauge. Nie odkładając słuchawki, Guibert bierze ją na kolana, niebawem głos jego do tuby staje się cieplejszy, słowa mimo woli serdeczniejsze. I Julia kończy rozmowę uspokojona…

Znów myśl mi uciekła… Słyszę szum słów spływających po drucie. Słowa twarde, tkliwe, mądre, głupie, słowa wszystkich kolorów, na wszystkie melodie, słowa, słowa, słowa, jak powiedział… mniejsza o to kto. I uderza mnie jakby zupełnie coś nowego: słowo, co to jest słowo? Jaka jest jego funkcja? Gdyby słowo miało realną wartość, w takim razie, wnioskując przez analogię z innymi dobrami, każdy by je wolał brać niż rozdawać; tymczasem jest wręcz przeciwnie. Jeżeli szukasz znajomości z tzw. interesującym człowiekiem, to po to, aby mu nie dać dojść do słowa, tylko gadać samemu. Formuła rozmowy: każdy udaje przez chwilę, że słucha, aby w zamian ktoś potem udawał chwilę, że słucha jego. Mam znajomego, który namiętnie lubi ścisłe dysputy filozoficzne, ale nigdy nie słucha odpowiedzi partnera… I nic mu to nie przeszkadza. I zacząłem zastanawiać się, czym właściwie jest słowo…

Tu nagle przeskoczyło mi coś w głowie; aforyzm, paradoks: „Czemu tak długo świat lekceważył kobietę, która kilkunastu mężczyznom dała szczęście, a szanował tę, która jednemu zatruła życie?”.

…czym właściwie jest słowo? I przyszła mi do głowy teoria, która tłumaczyłaby wszystko: słowo jest wydzieliną. Teoria bardzo nowoczesna. Istotne życie duchowe człowieka odbywa się podświadomie; jego ubocznym niejako produktem jest myśl, jeszcze uboczniejszym słowo, rodzaj ekskrementu, którego organizm musi się pozbyć pod grozą intoksykacji. Kwestia raczej ilościowa, niż jakościowa. Możesz rozmawiać przy table d'hôte61 o wczorajszej pogodzie z Chińczykiem, którego nigdy więcej w życiu nie zobaczysz, ale pewną ilość słów wydzielić musisz. Wydzielanie słowa ma swoją fizjologię i patologię, ma swoje prawidła, które czekają odkrywcy…

Znów mi przeskoczyło. Przypomniało mi się, co mi mówił pewien starszy pan, wielki logik, z powodu mego felietonu Asnyk i dziewczyna. „Tak, młody człowieku (mówił mi), logicznie biorąc, kobiety powinny najbardziej kochać starych mężczyzn: taki jej nigdy nie zaspokoi, więc go ciągle pragnie”…

Oho! przepadło, fiut! Już zapomniałem, co chciałem mówić o fizjologii i patologii słowa. Ale przyszło mi na myśl co innego: czemu Polacy coraz niedokładniej się nim posługują? Trochę, sądzę, przyczyną tego jest zanik kultury klasycznej. Mnóstwo naszych słów jest pochodzenia łacińskiego lub greckiego; że zaś jesteśmy coraz mniej poufale z tymi językami, wynika stąd niedokładne rozróżnianie źródłosłowów, tym samym nieścisłe różniczkowanie treści. Zauważyłem na przykład, że wielu wykształconych ludzi nie odróżnia słowa adaptować od adoptować, używając przeważnie tego ostatniego w obu znaczeniach, gdy to są dwa słowa zupełnie różne, o różnej etymologii i sensie. Słabo rozróżnia wiele osób słowo mityczny a mistyczny. Ilekroć aktor ma powiedzieć w roli „mityczny”, zawsze prawie powie „mistyczny”…

Mistyczny… I znów gonitwa myśli: mistyka elegancji kobiecej. Polega na tym, aby nosić to, co wszyscy, i zarazem to, co nikt. „Takie kapelusze noszą. Takiego kapelusza nie ma jeszcze nikt”. Nie każdy umie zrozumieć tę mistykę prawdziwego wykwintu…

Wykwint… Och, ta gonitwa myśli: wykwint, słowo rodzime, a też zauważyłem, że zatraca się jego poczucie, nawet w sferach literackich. Coraz częściej mylą je z wykwitem; mówią na przykład wykwint epoki, wykwint kultury, tam gdzie najwyraźniej chce ktoś powiedzieć wykwit. To zaczyna być niepokojące. I przyszło mi na myśl, że koniecznie któreś z naszych pism powinno stworzyć „kącik językowy”, gdzie by można różne takie objawy notować, gdzie by się można skarżyć, roztrząsać, dysputować, stawiać pytania, odpowiadać na nie i ratować czystość języka, ginącą w dzisiejszym pośpiechu i chaosie…

Chaos… Nagle, nie wiem skąd, przypomina mi się jedno zabawne powiedzenie. Pewien czołowy francuski pisarz neo-katolicki pojechał z odczytami do Ameryki. Przyjmowano go bardzo serdecznie. Po licznych koktajlach, któryś z tubylców zadał mu nieco naiwne pytanie, co to właściwie jest neo-katolik. Wielki pisarz uśmiechnął się i rzekł: „Neo-katolik – to jest człowiek, który nie wierzy, że jest Bóg, ale wierzy, że Maria jest Matką Bożą…”.

O czym mówiliśmy? O chaosie. Ale nie tylko co do użytku słów panuje chaos. Nie mniejszy jest w czym innym: w cytatach. Mamy dość szczupły – z własnej winy zresztą – skarbiec swoich cytatów i chętnie posługujemy się cytatami cudzymi; że jednak wykształcenie robi się powierzchowne, zdarzają się w tym zabawne qui pro quo, które można by określić przysłowiem: „słyszał, że dzwonią, ale nie wie, w którym kościele”. Tak np., z powodu moich nieszczęsnych Dziewic konsystorskich, ogłosił ktoś w pisemku Pro Christo kilkunastostronicowy polemiczny artykuł, wyjątkowo zresztą pisany bez wyzwisk i obelg. Otóż autor używa – i to kilkakrotnie – następującego cytatu: „écrasez l'infâme, il restera toujours quelque chose”. Nonsens ten jest nieświadomym zlepkiem dwóch powiedzeń: „écrasez l'infâme62, którego użył Wolter w korespondencji z królem Fryderykiem, i „calomniez, calomniez, il restera toujours quelque chose63, którego użył, zdaje mi się, Beaumarchais, w Cyruliku Sewilskim.

To przykład jaskrawy; ale dyskretniejsze spotyka się na każdym kroku. Młoda nieznajoma panienka wystosowała do mnie list; odpisałem jej kilka słów. W nowym liście panienka pisze:

„W pierwszej chwili po otworzeniu tej kochanej żółtej koperty oniemiałam z radości, a potem krzyknęłam heureka”.

Najwyraźniej młoda osóbka jest przekonana, że „heureka” znaczy coś w rodzaju „hurra”. Kiedy się chciałem podzielić tym spostrzeżeniem z paroma osobami, ujrzałem twarze zakłopotane: odgadłem, że nikt już nie wie, co znaczy heureka (czy eureka, bo sam nie pamiętam…).

Skoro mowa o cytatach, nieraz zastanawiałem się, jak martwą pozycją jest u nas ten wyborny bodziec intelektu. Pokutują u nas, zwłaszcza w prasie, cytaty wciąż te same, nie odświeżane, banalne, nic nie mówiące, różnojęzyczne, last not least64, si non e vero65 etc. Przypina się je jak kwiatki do kożucha. Czasem błąka się jakiś strzęp cytatu, zniekształcony, zmurszały, straszący jak upiór. Tak na przykład czyta się czasem: „to mu jest Hekubą66”. Przypadkowo znam pochodzenie tego zwrotu, ale czy wielu czytelników wie, co on ma znaczyć? A wszak cytat ma być objaśnieniem, a nie czymś, co wymaga objaśnienia. Poza tym mamy cytaty patetyczne, odświętne, jak np. „świętości nie szargać” etc., używane przeważnie na to, aby tłumić myśl, gdy twórcy ich chcieli tę myśl obudzić. Ale cytat jako skrót myśli, pozwalający błyskawicznie ją sprecyzować i zgęścić, przeciąć zbyteczną dyskusję, położyć nieomylnie palec na bolącym miejscu, jest u nas bardzo mało używany. Cytat w tym sensie w jakim np. dla Francuzów jest jego kopalnią Molier, a dla Niemców Goethe. Gdyby tak powstało „Towarzystwo przyjaciół polskiego cytatu”, albo znów w jakimś piśmie „kącik cytatu”, gdzie by utrwalano, wbijano w pamięć takie lapidarne zgęszczenia myśli, gromadzono ten ich kapitał! Ileż zbytecznych słów dzięki temu można by oszczędzić!

Ale, wobec tego, że słowo jest wydzieliną…

Znów gonitwa myśli: nie wiem skąd, przypomniała mi się najautentyczniejsza historia. W pewnym domu mieszkało stadło, malarz i aktorka (bardzo utalentowana, już nie żyje, odebrała sobie życie). Między małżeństwem tym przychodziło często do scysji, od których dom się trząsł. Jednego dnia odgłosy bitwy były tak gwałtowne, że sąsiedzi wdarli się do mieszkania na ratunek; sąsiadka uprowadziła młodą kobietę, posiniaczoną, zapłakaną. Zaczęła lamentować na swój los. – Ale powiedz mi, czemuś ty za niego wyszła – pytała sąsiadka. – Myślałam, że się odczepi, odparła łkając…

W tym samym celu spisuję te moje „goniące się myśli”. (Au, au, cóż za ryzykowna asocjacja!) Żeby się odczepiły…

Despota romantyk szuka uczciwej propozycji…

Sądzę, iż przyszły badacz obyczajów, przerzucający niecierpliwą ręką foliały naszych dzienników, aby z nich wyczytać sens przeszłości, najdłużej zatrzyma się nad rubryką drobnych ogłoszeń. Tam to w istocie odbijają się najwierniej ważne sprawy życia; w każdym razie to jest pewne, że tam życie tłumaczy się zwięźle, jasno, celowo, nie zagmatwane przędzą frazesów, nie utopione w mętnej wodzie słów. Tu każde słowo jest ważkie, bo za każde się – dosłownie – płaci. To jest życie zgęszczone, w pigułkach. To są, w skrócie, dramaty, powieści psychologiczne, farsy, które, dawszy folgę wyobraźni, można rozsnuwać sobie wedle upodobania. Czasem sformułowania te są naiwne, niezręczne, czasem pretensjonalne, ale zawsze zajmujące. Co do mnie, przyznaję, że to jest moja ulubiona rubryka; prawie jedyna jaką czytuję.

 

Jak gdyby przeczuwając moje upodobania, przesłał mi przed kilku dniami jakiś nieznany czytelnik (lub czytelniczka) z prowincji taki wycinek z miejscowego pisma:

PANIE z towarzystwa (matka i córka) pożądają kilku młodych dzielnych, energicznych, wesołych, pełnych sił Panów za lokatorów do mieszkania z utrzymaniem i wszelkimi dogodnościami. Ewentualnie zawiążą interes spółkowy.

To jest anons, nad którym można się zadumać, anons co się zowie zagadkowy. Co to za matka i córka? Do czego im ci panowie? Co za interes chcą zawiązać? Same tajemnice. A takich, i dużo oryginalniejszych jeszcze, są setki. To znów inny, który znalazłem wczoraj w jednym z najpoczytniejszych pism:

DESPOTA romantyk – o wysokiej kulturze moralnej, 29-letni, zdrowy, silny, niezamożny – urzędnik – szuka uczciwej propozycji. Łaskawe zgłoszenia dla „Prezentatywny”.

Prawie wszystkie te anonse wielbią brutalną siłę. Toteż uderzył mnie swą subtelnością inny, z tego samego dziennika, który głosi, iż:

SIEROTA lat 36, szuka pana od lat 40 do 70. Cel matrymonialny, może być wątłego zdrowia.

Ale nie tylko przez ciekawość literata i dyletanta interesowałem się zawsze tym działem. Potrąca on we mnie fibry67 humanitarne. Jest to rubryka najbardziej bezpośrednio i najmniej wątpliwie pracująca dla szczęścia ludzi. Bo zważmy: tam gdzie nie ma nic, gdzie nie ma warunków do życia, tam i Salomon nie poradzi. Ale niedostatek szczęścia na ziemi polega przeważnie na czym innym; na ciągłym mijaniu się, na niewiedzeniu o sobie, na nieporozumieniu a raczej braku porozumienia. Pełno chodzi po świecie elementów (niekoniecznie erotycznej natury), które zespolone razem, dałyby szczęście czy zaspokojenie potrzeby, a które, nie wiedząc wzajem o sobie, ocierają się może o siebie na ulicy i tragicznie się mijają. Dla mnie ta myśl była zawsze szczególnie przejmująca.

Drobne ogłoszenie – to jest ucieleśniona bajka. Niegdyś królewicz objeżdżał – z jakąż fatygą! – świat, przymierzając szklany pantofelek, nim trafił na Kopciuszka. Dziś daje anons, miarę pantofelka – za tydzień może posiąść swoją królewnę. Każde pragnienie, każda bodaj perwersja (i perwersja jest człowiek!) znajdzie swoje dopełnienie; miast karmić się bezpłodnymi marzeniami, krzyczy dyskretnie a głośno: „oto jestem, kto mnie potrzebuje, kto mnie zaspokoi?”. Masz pieniądze, a pragniesz kobiety z warkoczem do ziemi; nie wątp ani na chwilę, że gdzieś na obszarze ziem polskich żyje kobieta, która ma warkocz do ziemi a pragnie pieniędzy. Lubisz po obiedzie ćwiczyć kobietę dyscypliną z drucianymi haczykami; bądź pewien, że istnieje gdzieś kobieta, która marzy o takim właśnie wyrazie uczuć. Mały anons – porozumieliście się; i oto jest jedno szczęście w miejsce dwóch niezaspokojeń.

Raz prawda ta stała mi się szczególnie namacalna. W tym samym numerze gazety znalazłem dwa anonse: w jednym dystyngowany pan oznajmia gotowość użyczenia (za odszkodowaniem) dobrego szlacheckiego nazwiska dla fikcyjnego małżeństwa, na tej samej zaś stronicy kobieta szuka pana z dobrym nazwiskiem dla takiego właśnie celu. I jakżeby się tacy znaleźli wzajem bez dobroczynnego anonsu?

Otóż, w dobie rozkwitu wszelakiej drobnej korespondencji warto może przypomnieć, kto był bodajże pierwszym jej inicjatorem. Był nim ojciec Michała Montaigne68, jak się dowiadujemy o tym z pism wielkiego filozofa. Ojciec Montaigne'a był to w ogóle człowiek pełen pomysłów; tak na przykład, wychowując syna, wpadł na myśl, aby, szanując jego system nerwowy w niemowlęctwie, budzić go łagodnie dźwiękami muzyki. On również dla dwuletniego Michałka wynajął rektora uniwersytetu, najtęższego łacinnika w Europie, iżby nie odstępował malca na krok i chronił go od styczności z wszelkim innym językiem prócz najwyborniejszej łaciny. Wyobraźmy sobie rektora Przychockiego w tej roli! Wszystkie piastunki i służebne musiały umieć po łacinie na tyle, aby dzieciak nie usłyszał innej mowy.

Temu to szesnastowiecznemu szlachcicowi wpadło na myśl, że często się zdarza, iż ktoś czegoś potrzebuje, dajmy na to konia, zbroi lub czego innego, a drugi ma to na zbyciu i nie wiedzą o sobie wzajem: byłoby pożądane (rozumował), aby w jakimś na ten cel przeznaczonym miejscu mogli zgłaszać swoje potrzeby i oferty. Oto sformułowana jasno zasada „drobnego anonsu”, postawiona w samym początku XVI wieku; ileż czasu trzeba było, aby się urzeczywistniła! Jakże powoli posuwa się ludzkość w najprostszych zdawałoby się i najpotrzebniejszych rzeczach!

Bądź co bądź, starszemu panu Montaigne nie przychodziło zapewne na myśl, że ta projektowana przezeń drobna korespondencja będzie kiedyś tyczyła przedmiotu, który jest zarazem najbardziej poszukiwany i najbardziej na zbyciu – miłości. Bo wszak większość ogłoszeń, nawet w zacnej rubryce „matrymonialne”, to są po prostu anonse miłosne. Byłoby dla dziejów ludzkości pierwszorzędnym dokumentem, gdyby można było w jakiś sposób ustalić rezultaty tych ogłoszeń.

Kiedy dumałem nad tym przedmiotem, przyszło mi na myśl zajrzeć, jak się dziś ta rubryka przedstawia w pismach zagranicznych. Pamiętałem z dawnych lat nieocenioną „Petite correspondence” paryskiego „Journal”; wziąłem najświeższy numer tego pisma do ręki. Na próżno; nie znalazłem nic, nie znalazłem w ogóle tej rubryki. Same ogłoszenia handlowe, lokale, praca poszukiwana lub na zbyciu, kupno, sprzedaż, ale ani krzty serca na tych długich i gęsto zapełnionych szpaltach. Znikła ta rubryka, dla której – jakże bezinteresownie! – stale kupowałem za 1 sou69 „Journal” w czasie pierwszego mego pobytu w Paryżu. Za pomocą tego działu porozumiewały się osoby, które nie mogły widocznie korespondować inaczej; tam niewierny kochanek błagał zgniewaną lubą zmiłowania, tamtędy przesyłało się ukochanej tkliwe słowa w czasie jej wyjazdu z mężem do wód lub nad morze. Była to rubryka nabrzmiała czułością, spęczniała od krwi i soku, że zaś zarazem była dosyć kosztowna (2 franki – przedwojenne – od wiersza), więc starano się wyzyskać miejsce: stąd zabawny kontrast między patosem wielkich słów a groszową oszczędnością w ich wyrażeniu. Nie tylko czułości i zaklęcia były redagowane w stylu telegraficznym, ale i słowa były przeważnie skrócone, zwłaszcza te najczęstsze: na przykład tendresse (tkliwość) pisano trsse w odróżnieniu od tstsse oznaczających tristesse, smutek. Rozpacz, desespoir, pisało się dspoir, lub nawet dspr. Nawet grożąc swoją śmiercią, kochanek skracał mort na mrt; zawsze litera oszczędności, ziarnko do ziarnka. Była w tym może nie tylko oszczędność, ale i wstydliwość; te skróty miały coś dyskretnie zawoalowanego. Kiedy czasem zdarzyło się, że jakiś roznamiętniony Krezus wywalił kilkanaście wierszy czułości bez skrótów, wyglądało to niemal nieprzyzwoicie, brutalnie. Pasjami lubiłem czytać tę rubryczkę, szedł od niej zapach perfum, kobiety i miłości, była w niej niby esencja owych „światowych” powieści – Bourget70, Maupassant71 etc. – którymi karmiłem się w dzieciństwie. Niektóre korespondencje były w swoim lakonizmie bardzo ładne; utkwiło mi w pamięci na przykład to: Reçu délicieuse lettre; à quand toi?72 To: à quand toi? Wzruszało mnie; długo marzyłem o tej, do której było pisane…

Nie ja jeden studiowałem tę rubrykę, byli jej amatorzy, znawcy, którzy obserwowali nawet jej zmiany i jej związki z porami roku. W epoce letnich wyjazdów, pod koniec przymusowych rozłączeń i postów, w sierpniu, krzyki jej stawały się szczególnie naglące. Willa w Trouville, żona posyła męża, aby jej kupił „Journal”, i szuka oczyma, od niechcenia a z bijącym sercem…

Zacząłem się zastanawiać, czemu ta drobna korespondencja w paryskich pismach zanikła? Znów można by w tym drobnym fakcie znaleźć wyraz głębokiej przemiany obyczajowej. Wyparł tę korespondencję zapewne telefon, połączony ze wzmożonym incognito; kobieta krąży swobodnie, telefonuje skąd chce, z kawiarni, z magazynu. Pod lekkimi koszulkami, które nazywa się dziś suknią, serce bije swobodniej niż niegdyś pod ciasną sznurówką. I widocznie ta rubryka straciła tam rację bytu. Została wspomnieniem epoki, gdy wąsaci panowie drżącymi palcami rozpinali potrójne rzędy haftek u długich, aksamitnych sukien, i gdy Paweł Bourget, dziś święty pański, pisał swoją gorszącą Physiologie de l'amour moderne.

Przypadkowo pamiętam moment, kiedy „drobna korespondencja” zawitała pierwszy raz do Polski. Powstał – ze 20 lat temu – w Krakowie dzienniczek brukowy, jeden z pierwszych tego typu – tytułu już nie pomnę – i jako nowość wprowadził ten dział. Pierwszy tekst, który się tam pojawił, brzmiał:

Malwina, co jest? Na dawny adres.

O, jakże się zasmuciłem, czytając te słowa, tak profanujące rubrykę, której symbolem było dla mnie owo: Reçu délicieuse lettre, à quand toi? I od tego czasu śledzę tę rubryczkę w polskich pismach; znajduję w niej często skarby mimowolnego humoru, ale nigdy, ani razu, nie zdarzyło mi się w niej spotkać iskry poezji. To niedobrze, to bardzo niedobrze…

58„Herr Doktor, diese ewige Literaturschreiberei werd ich nicht dulden!” (niem.) – Panie doktorze, ta cała pisanina nie będzie tolerowana. [przypis edytorski]
59Lespinasse de, Julie (1732–1776) – fr. pisarka, prowadziła w Paryżu salon, w którym bywali m.in. encyklopedyści. Pisywała listy do swoich przyjaciół, także do hrabiego de Guiberta, w którym była zakochana. [przypis edytorski]
60Guibert de, Jacques-Antoine-Hippolyte (1743–1790) – fr. wojskowy, autor cenionych traktatów o tematyce militarnej. [przypis edytorski]
61table d'hôte (fr.: stół dla gości) – posiłki w hotelu lub pensjonacie, podawane o stałych porach wszystkim gościom. [przypis edytorski]
62écrasez l'infâme (fr.) – zniszczcie tę hańbę. Wezwanie, które często powtarzał Voltaire w swoich listach. Hańbą były według Voltaire'a przesądy, zakłamanie, fanatyzm religijny. [przypis edytorski]
63calomniez, calomniez, il restera toujours quelque chose (fr.) – szkalujcie, szkalujcie, zawsze coś przylgnie. [przypis edytorski]
65si non e vero (wł.) – jeśli to nieprawda; całość cytatu brzmi: Si non e vero, e ben trovato, jeśli to nie jest prawdziwe, to jednak dobrze wymyślone. [przypis edytorski]
66to mu jest Hekubą – właśc. What's Hecuba to him, or he to Hecuba, that he should weep for her? (ang.): ”Cóż z nim Hekuba, on z nią ma wspólnego, żeby aż płakał nad jej losem?”; Wiliam Szekspir, Hamlet akt 2, scena 2. Hekuba a. Hekabe (mit. gr.) – żona Priama, królowa Troi. Straciła wszystkie swoje dzieci podczas wojny trojańskiej. [przypis edytorski]
64last not least (ang.) – ostatni według kolejności, ale nie najmniej ważny. [przypis edytorski]
67fibry (z fr.) – struny; nerwy (włókna nerwowe). [przypis edytorski]
68Montaigne, Michał, Montaigne de, Michel Eyquem (1533–1592) – fr. pisarz epoki renesansu, filozof, humanista. Uważany za twórcę eseju jako gatunku literackiego. [przypis edytorski]
69sou (fr.) – daw. drobna moneta fr. [przypis edytorski]
70Bourget, Paul (1852–1935) – fr. pisarz, autor powieści psychologicznych, uważany za najlepszego obserwatora obyczajów swoich czasów. [przypis edytorski]
71Maupassant de, Guy (1850–1893) – fr. pisarz, autor opowiadań obyczajowych. [przypis edytorski]
72Reçu délicieuse lettre; à quand toi? (fr.) – otrzymałem cudowny list; do kiedy ty? [przypis edytorski]