Za darmo

Dr. Murek zredukowany

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– I któż to był?

– Nie wiem. Jakiś tragarz. Ładował worki z mąką na ciężarowy samochód.

Nira wzruszyła ramionami:

– W każdym razie dziękuję ci za komplement.

– Za co? – zdziwiła się Mika.

– No, za porównanie mego narzeczonego do tragarza.

Mika nic nie odpowiedziała, tylko jej różowe, niemal przeźroczyste palce poruszyły się leciutkim gestem zniecierpliwienia. Nira spojrzała na jej ręce. Nigdy i u nikogo tak pięknych nie widziała. Ich linja, karnacja, wyraz miały w sobie coś urzekającego. Zazdrościła jej tych rąk.

– Zresztą – powiedziała – dziwię się, że ty, artystka, dopatrujesz się w nim urody. Niestety, jest aż nadto pospolity… Co nie koliduje z jego stroną wewnętrzną… Ani z nazwiskiem.

Mika zapytała obojętnie:

– Jednak musi reprezentować pewne wartości, skoroś postanowiła zostać jego żoną?

– Och, moja złota, to raczej dowód, że w sobie nie widzę żadnych wartości, uprawniających do podwyższenia skali wymagań.

W jej głosie zabrzmiało rozdrażnienie, i Mika natychmiast to spostrzegła, bo powiedziała:

– Bardzo cię przepraszam, Niro. Nie chciej mego pytania rozumieć, jako zamiaru zaglądania do twoich spraw intymnych.

Nira jednak nie skorzystała ze sposobności do odwrotu. Rozgniewana, zaśmiała się:

– Cóż w tem intymnego?

– Nie mówmy już o tem. Jakże, czy babcia nie pisała?

– Owszem, mówmy – uparła się Nira. – Chcę wiedzieć, co w tem widzisz intymnego?

– No, uczucia…

– Jakie uczucia?

Mika zaróżowiła się i wydobyła z siebie:

– Sądzę, że… miłość.

Nira spojrzała na nią z politowaniem:

– Jesteś bardzo naiwna, moja złota. Czy ty serjo wyobrażasz sobie, że ja, właśnie ja, mogłabym się kochać w takiej… cielęcinie! Jesteś pyszna. Tyś chyba sama nigdy się nie kochała?…

– Mam inne zainteresowania – powiedziała cicho.

– Więc jeszcze kiedyś zrozumiesz, że zaręczyny nie obowiązują do miłości, ani miłość do zaręczyn.

Po tej rozmowie znowu unikały się wzajemnie. Nira nie starała się nawiązać kontaktu, gdyż drażniła ją ta przesadna subtelność i wrażliwość kuzynki, jej – jak kiedyś powiedziała Junoszycowi – starannie pielęgnowana anielskość, jej równie starannie ukrywane życie wewnętrzne i te jasne „dziewicze” oczy i blade policzki.

Junoszyc, który Mikę dwa, czy trzy razy widział, twierdził, że to „smaczny kawałek, chociaż pewno mdły”. On jednak w każdej kobiecie, nawet najbrzydszej musiał znaleźć coś, co go interesowało. Jeden miał wielki plus: przy żadnej nie zatrzymywał się dłużej.

Oczywiście, Nira nie wiedziała i nie mogła wiedzieć, co robił podczas swoich wyjazdów. W Warszawie jednak była pewna jego wierności. Wracał zresztą zawsze stęskniony, namiętny, niemal żarłoczny.

I tym razem chociaż w Moskwie zabawił o dziesięć dni dłużej, niż zapowiedział, przyjechał młody, wesoły, nawet serdeczny. Okazało się, że dobił futrzanego interesu, że nietylko zarobił moc pieniędzy, lecz udało mu się „zlikwidować” pewnego konkurenta, niejakiego Pycza. Zlikwidowanie polegało na wsadzeniu jegomościa do paki, na conajmniej pięć lat.

– Umiem płacić swoje rachunki? – mrużył do Niry oko i z rozmachem zakładał nogę na nogę. – Ten facet już mię dwa razy wystrychnął na dudka. Gdy tylko nawiązywałem co z bolszewikami, właził mi w paradę i sprzątał sprzed nosa wszystko. Miał djabelny węch. Albo raczej stosunki w tamtejszem poselstwie. Wyobraź sobie moją minę. Przyjeżdżam w Moskwie do hotelu, a on tu już od dwóch dni!

– No, i jakżeś z tem załatwił?

– Ach, poprostu. Znaleźli u niego w numerze kompromitujące dokumenty.

– I toś ty?…

Junoszyc zaśmiał się:

– O, nie! On nie taki głupi! Ale pewna bardzo zgrabna dziewczynka załatwiła to bez trudu. Ja oddawna wiedziałem, że tego durnia dziewki zgubią. To istny królik. Piekielnie leci na baby. No nic, teraz mu w ciupie wychłodnie!

– A ty… bardzo mnie zdradzałeś?

– Cóż ci z tego przyjdzie, gdy zaprzeczę?… Albo, gdy powiem, że codziennie?… Widzisz. Nie należy stawiać takich głupich pytań. Ja nie pytam, czyś się tu nie puszczała?

– Bo to ciebie nie obchodzi – zasępiła się Nira.

– Nie to – podniósł wskazujący palec do góry. – Nie to, panieneczko! Poprostu i bez twoich zwierzeń wiem, żeś była mi wierna.

– Tak, tak, tak – rzuciła mu się na szyję.

– A za to spotka cię nagroda!

– Jaka? – zaciekawiła się.

– Za tydzień wyjeżdżamy razem.

– Dokąd? – zbladła Nira.

Junoszyc zrobił dłuższą pauzę i wydeklamował:

– Na Riwjerę! Do Paryża! Do Włoch!

– Koki!

– Słowem, dokąd oczy, a raczej „Mercedes” poniesie.

– Samochodem! – ucieszyła się.

– I bez szofera. To teraz jest dobrze widziane. Sportowo i modnie. W razie gwoździa będziesz musiała pompować kichy.

– Ależ z rozkoszą!

– Nie napracujesz się – pocieszył ją. – Zagranicą wszędzie co kilka kilometrów są stacje obsługi samochodowej.

Nira cieszyła się, jak dziecko:

– Ty jesteś niezrównany, Koki! Boski, oszołamiający.

– Oczywiście, będziesz musiała wziąć urlop z biura. Płatnego nie dostaniesz, ale mniejsza o to.

– A na jak długo? – tuliła się doń Nira.

– Ba, tego ja sam nie potrafię określić. Dwa, trzy miesiące! Na jak długo starczy forsy. Mam jej sporo, ale nie myślę sobie oszczędzać. Pieniądze są od tego, by je puszczać.

– I będziemy hulać?

– Niczem miljonerzy.

– To pysznie! I pozwolisz mi na ruletkę?

– O, to w pewnych granicach. Ruletka wymaga zimnej krwi.

– Ale będziemy wszędzie mieszkać razem. Będę uchodziła za twoją żonę, dobrze?

– Na ten hazard mogę ci pozwolić.

Rozgorączkowana nadmiarem planów, nie mogła usiedzieć spokojnie.

– Tak, tak – powtarzała. – Spędzić po ludzku takich kilka miesięcy, a potem… Potem niech się dzieje, co chce.

Nagle zasępiła się.

– Ale ja przecie nie mam ani sukien, ani kapeluszy, ani nic. To, co mi zostało, to straszne, już dawno wyszło z mody.

– Głupstwo! – machnął ręką. – Wyekwipujesz się zagranicą. W Wiedniu, w Paryżu.

– Koki! Jaka ja jestem szczęśliwa!

– No, doskonale – ziewnął – ale teraz idź już do domu. Jestem zmęczony, a w sleepingu brzęczało coś przy oknie i nie mogłem zasnąć.

Wracała do domu w cudownem usposobieniu. Obiecana podróż, projekty i nadzieje poprostu ją rozsadzały. W mieszkaniu nie zastała nikogo. Zmartwiła się tem, bo już chciałaby się swoim wyjazdem pochwalić. Zajrzała do kuchni. Stara Marcinowa oświadczyła, że musiało się coś stać, bo panienka Mika wysłała Józefa na pocztę z depeszą do pani, żeby przyjeżdżała natychmiast, a sama panienka dzwoniła do jakiegoś szpitala i wyszła, nic nie jedząc, a spiesząc się bardzo.

– A jak Marcinowa myśli, co się stało?

– Czy ja wiem, panienko?… Może co z panem Wojciechem?

– Może – obojętnie odpowiedziała Nira. – A wie Marcinowa, że ja wyjeżdżam zagranicę?

– Skądże mam wiedzieć – kobiecina zerknęła na nią i odwróciła się do kuchni.

– Jadę na kilka miesięcy. Do Francji, do Włoch… Po całej Europie.

– A poco, panienko?

– Tak, dla przyjemności…

Kucharka zaśmiała się:

– Co też panienka mówi. Już tam dla przyjemności to nikt nie jeździ na koniec świata. Ja raz jechałam koleją żelazną do Lwowa… Pamiętam jak dziś. To i strach człowiekowi i tłok i tym samym wagonem rzuca. Trzy dni później chorowałam. Już przyjemności to tam niewiele. Chciałabym pojechać, ot, do Ziemi Świętej… A panienka pewno i tam będzie?

– Oczywiście, będę – skłamała Nira. Chciała czemś zaimponować Marcinowej.

Zatelefonowała do pani Lechowskiej, lecz okazało się, że nie wróciła jeszcze z urlopu. Niezadowolona zabrała się do przeglądania swej garderoby. Było jeszcze bardzo wcześnie i nie miała nic do roboty. To też ucieszyła się, gdy zadzwonił Murek.

– Niech pan przyjdzie do mnie – powiedziała mu odrazu. – Jestem sama. Byle prędko.

– Za pięć minut będę – uradował się.

– Proszę śpieszyć.

Sama otworzyła mu drzwi i umyślnie przeprowadziła do swego pokoju, gdzie były porozkładane suknie, narzutki bielizna.

– Tak tu wygląda, jakby się pani pakowała? – spytał z niepokojem.

– Zgadł pan, panie Franku.

– Pani wyjeżdża? – głos jego zabrzmiał prawie tragicznie.

Zaśmiała się:

– Cóż pan taki przerażony?

– Nie spodziewałem się.

– Wyjeżdżam za kilka dni.

– Do rodziców?

– O, nie! Jadę zagranicę.

– Zagranicę? – zdziwił się. – A posada?… Przecie urlop pani wypada dopiero w grudniu.

– Ach, urlop – wzruszyła ramionami. – Dadzą mi wcześniej, albo zupełnie zrezygnuję z posady.

Spojrzał na nią z niedowierzaniem:

– Jakto sama pani zrezygnuje?

– No, pewno. Cóż wielkiego taka posada?

– To lekkomyślnie – odezwał się po pauzie łagodnym tonem. – Dziś czasy są bardzo ciężkie. O posadę trudno. Gdy się ma coś w ręku, nie należy tego wypuszczać.

– Pan zdaje się nie rozumieć, że jedna podróż zagranicę daje człowiekowi więcej, niż sto posad. Czy pan naprawdę sądzi, że ja jestem stworzona do pracy?…

Murek nic nie odpowiedział.

– Pan nie rozumie: – Wiedeń, Neapol, Paryż, Nicea… Luksusowe hotele, wytworne otoczenie…

– Owszem – zgodził się. – Zapewne, że to daje pewną satysfakcję. Może nawet dużą. Ależ też i kosztuje.

Niedbale poruszyła ręką:

– Ach, to już mnie nie obchodzi.

– Jakto?

– No… Jadę na koszt ciotki Stefy. Ciotka chce, bym coś zobaczyła. Miewa czasem takie hojne wybryki.

– I… i sama pani jedzie, panno Niro?

– Ja?… Nie, cóż znowu. Jadę z ciocią i z Miką.

– Z kim?

– No, z moją cioteczną siostrą. Poznał pan ją przecie tutaj.

Murek zastanowił się:

– Wie pani, że nie przypominam. Owszem, jakaś panienka bardzo młodziutka, taka szatynka?…

Wręcz miał talent wyprowadzania Niry z równowagi.

 

– Nie taka znów młodziutka. Tylko o dwa lata młodsza odemnie. A powtóre, nie szatynka, tylko blondynka. Pan ma kurzą pamięć. Widzieć kogoś i nie pamiętać!

– Niech się pani nie gniewa – uśmiechnął się. – Ale czyż ja mogę kogoś widzieć naprawdę dobrze, jeżeli przytem jest pani!?

– Dziękuję za uprzejmość.

– To nie uprzejmość, to prawda – powiedział z naciskiem.

– Panie Franciszku. Drzewa są zielone. To też prawda, ale jeżeli pan ją będzie tysiąc razy powtarzać, obrzydnie do ostateczności.

– Dawniej nie drażniło to pani – spochmurniał.

– Ale, nudziło zawsze – odcięła się ostro.

Teraz już zła była na siebie, że sprowadziła go tutaj. Ten człowiek, pomimo swojej miłości, o której ciągle gadał, nie umiał ucieszyć się jej szczęściem, przejąć się jej radością. Gdyby liczyła się bardziej z jego nastrojami, zepsułby jej połowę satysfakcji wyjazdu.

W przedpokoju niecierpliwie zaterkotał dzwonek. Po chwili do Niry zapukała Marcinowa:

– Proszę panienki, przyjechał pan Wojciech i prosi panienkę na chwilę.

Przeprosiła Murka i wyszła.

– Gdzie jest pan Wojciech?

– W przedpokoju. Nawet płaszcza nie chce zdjąć.

Rzeczywiście, stał w płaszczu i z walizką w ręku.

– Jak z ojcem? – zapytał, nie witając się.

– Co z ojcem? – szeroko otworzyła oczy.

– No, czy żyje?

– Nic nie rozumiem! – przeraziła się.

– Jakto? Nie wiesz? Mika zatelefonowała do mnie, że strzelał do siebie.

– Jezus! Marja! – krzyknęła za plecami Niry służąca.

– Wojtek! Co ty mówisz! Ja o niczem nie wiem! Wróciłam do domu i nikogo nie zastałam. Czy to możliwe?

– Trzeba telefonować do Mierzejewa do matki. Zajmij się tem, Niro. Ja jadę na Wspólną.

– Do cioci już podobno Mika wysłała depeszę.

– Tak, tak, paniczu, Józef poleciał na telegraf. Będzie za dwie godziny! Boże, Jezusieńku – lamentowała Marcinowa.

– No, to dowidzenia – pośpiesznie rzucił Wojciech i wybiegł.

Nira oparła się o ścianę:

– A to miła historja.

Jej myśl z niepokojem krążyła koło jednego: czy zamach samobójczy wuja Bożyńskiego nie pokrzyżuje planów jej wyjazdu?…

– Też stary warjat! – powiedziała z irytacją

Zajęła się przedewszystkiem wyprawieniem Murka. Nie wspomniała mu, ma się rozumieć, o wypadku. Zbyła pierwszym lepszym pretekstem i zamknęła za nim drzwi. Ponieważ nie chciała więcej z nim się widzieć przed wyjazdem, zrobiła mu małe ustępstwo, pozwalając pocałować się w policzek.

Zaczął dzwonić telefon. Różni znajomi, dalsi krewni, przyjaciółki ciotki już wiedzieli o wypadku. Dzwonili po bliższe informacje. Od nich Nira dowiedziała się kilku szczegółów. Wuj Bożyński stracił wiele na jakiejś tranzakcji. Musiał oddawna nosić się z zamiarem samobójstwa, bo wymówił pracownikom swego biura, uregulował drobne rachunki i wszystko zostawił w idealnym porządku. Widziano go dziś na śniadaniu u Simona i Steckiego w towarzystwie kilku panów. Stamtąd wrócił do domu i palnął sobie w łeb.

Do późna Nira nie kładła się spać. Przed północą wróciła Mika. Wyglądała sama, jak śmierć angielska. Oczy miała czerwone od płaczu. Wojciech nie przyszedł wcale. Został na Wspólnej z Krysią, która raz po raz mdlała. Około dziewiątej pan Bożyński skonał w szpitalu podczas próby wyjęcia kuli z czaszki. Strzał był oddany w skroń i początkowo łudzono się nadzieją uratowania mu życia.

Mika nie kładła się spać. Nira musiała dotrzymać jej towarzystwa, co było tem przykrzejsze, że Mika na wszystkie pytania odpowiadała monosylabami. Nad ranem przyjechała ciotka Stefa. Nadspodziewanie spokojnie przyjęła wiadomość o śmierci męża. Przebrała się natychmiast w czarną suknię i pojechała do kostnicy, a później na Wspólną, zabierając z sobą Mikę.

Nira przespała się do ich powrotu. Przed obiadem cała rodzina zebrała się na Królewskiej. Wojtek zdawał sucho sprawę z formalności pogrzebowych, które pozałatwiał. Mika milczała, Krysia nie przestawała płakać. Pani Bożyńska przez lorgnon rzeczowo przeglądała karty wizytowe osób, które złożyły kondolencje.

– Jedno jest zupełnie pewne – odezwała się spokojnie. – Wasz ojciec zostawił nas w zupełnej nędzy. Nie będę teraz roztrząsała, czy postąpił uczciwie. Bóg go osądzi. W każdym razie nie zostało po nim nic, oprócz długów, a wiecie dobrze, że jedynem źródłem naszego utrzymania była renta, którą mi wypłacał.

– Nie zarabiam dużo – odezwał się Wojtek – ale… ale musi to dla nas wszystkich wystarczyć.

Pani Bożyńska uśmiechnęła się z politowaniem:

– Dziękuję ci za jałmużnę.

– To mój obowiązek – odpowiedział twardo.

– To absurd, mój drogi.

– Nie myślę. Oczywiście, mama i wy będziecie musiały zmienić sposób swego życia, bardzo poważnie skurczyć wydatki. Mam kolegów, którzy utrzymują z takich poborów, jak moje, większe rodziny.

– Więc życie w małem miasteczku z oficerskiej pensyjki? – zapytała pani Bożyńska. – Nie, mój drogi! Sam nie zdajesz sobie sprawy z sensu swojej rodzinnej… filantropji.

– Owszem. Wiem, co proponuję.

– Ale nie wiesz, że to do reszty zwiąże tobie życie.

– Godzę się z tem.

– Ale ja się nie godzę. Ani twoje siostry.

– To już wasza rzecz – zniecierpliwił się. – W każdym razie nie cofam tego, co powiedziałem.

Pani Bożyńska westchnęła:

– Cenię twój charakter.

Mika wstała i serdecznie ucałowała brata:

– Dziękuję ci, Wojtku. Rzeczywiście, powinieneś wziąć do siebie mamę. Ja sobie dam radę. Będę pracować.

– Sprzedawać może te obrazki? – zapytała pani Bożyńska.

– A chociażby.

– Nie łudź się, że z tego wyżyjesz.

– Więc wezmę jakąś posadę.

Krysia dodała:

– Naturalnie. Ja też poszukam posady. Nie święci garnki lepią. Nira pracuje i zarabia.

Nira przysłuchiwała się tej rozmowie w milczeniu. Nie mogła znaleźć stosownej chwili, by ich zawiadomić o swoim rychłym wyjeździe zagranicę, ani pretekstu do opuszczenia tej żałobnej narady familijnej.

Na szczęście zadzwonił Junoszyc z zapytaniem, czy może przyjść z wizytą kondolencyjną. W imieniu ciotki podziękowała mu i skorzystała ze sposobności, by wyjść z domu.

Spotkali się przed kawiarnią i pojechali na spacer. Junoszyc mówił o samobójstwie Bożyńskiego z irytacją:

– Masz oto klasycznego idjotę. Facet zdrów, jak byk, mógłby jeszcze żyć ze dwadzieścia lat. I o co palnął sobie w łeb?… Że cudze pieniądze wpakował w majątek, który poszedł na licytację. Więc cóż z tego. Nikt nie mógłby mu udowodnić złej woli. Zresztą wogóle wątpię, by ten cymbał miał jakąś złą wolę. Sam na tem grosza nie zarobił. Taki masz los fujary. I żeby chociaż przedtem użył sobie. Rozumiałbym. Miał przecie kolosalny kredyt. Każdy bank dałby na jego weksle kilkadziesiąt tysięcy. Widział klapę?… No, to trzeba było już zrobić klapę na całego. Forsę w kieszeń, i jazda w świat. A na kulkę zawsze miałby czas, jakby go nakryli. Ja przynajmniej tak rozumiem życie.

Nira cieszyła się z wyjazdu. W tej atmosferze, jaka panowała na Królewskiej, nie mogłaby wytrzymać. O dalszem wynajmowaniu pokoju u ciotki też myślała z niechęcią. Po powrocie z podróży trzeba będzie postarać się o inny.

Tymczasem okazało się, iż jeszcze przed pogrzebem rodzina Bożyńskich powzięła postanowienie likwidacji luksusowego mieszkania. Ciotka Stefa miała narazie znaleźć przytułek u krewnych na Pomorzu, Krysię zabierał do siebie Wojtek. Mika zaś miała zamieszkać u swojej przyjaciółki, Marjetki Kosickiej, i szukać posady.

– Cóż począć?… – mówiła pani Bożyńska. – Deklasujemy się. Nie my pierwsi, nie my ostatni.

Jej rzekome pogodzenie się z losem wyglądało na chęć usprawiedliwienia się przed samą sobą z jakiejś dziwnej i dla Niry niezrozumiałej rezygnacji, niechęci do walki, do utrzymania się w dotychczasowej pozycji, jeżeli nie materjalnej, to przynajmniej towarzyskiej.

Po pogrzebie mieszkanie napełniło się rejwachem: sprzedawano całe urządzenie. Szły za bezcen stare meble, dywany, porcelana, bronzy, obrazy. Pulchni, dokarmieni panowie i wybrylantowane damy o grubych, krótkich palcach, zakończonych bardzo czerwonemi paznokciami, obmacywali i ważyli w ręku srebra z herbami Bożyńskich, Mirskich, Sułkowskich, Horzeńskich, Wściekliców, Dowmuntów, z koronami i mirtami, nad których wykonaniem ślęczeli miesiącami mistrzowie Florencji i Wenecji, Gandawy i Królewca, Moskwy i Nowogrodu. Dawne stulecia, przebrzmiałe tytuły wojewodów i kasztelanów, koniuszych i szambelanów, minione stulecia ulegały przerachowaniu na niedbale rzucane, choć starannie odliczane papierki. Dom wyglądał, jak bazar. Robotnicy pakowali i wynosili meble, niektórzy kupujący chodzili po pokojach, nie zdejmując kapeluszy.

Wkrótce zostało sprzedane wszystko. Nowonabywcy zostawili na pewien czas tylko najniezbędniejsze rzeczy. W ten sposób ocalał pokój Niry, co ucieszyło ją bardzo, gdyż paszport zagraniczny miała otrzymać dopiero za kilka dni.

Gdy na pytanie ciotki, co ze sobą zrobi, oświadczyła, że wyjeżdża zagranicę, przyjęto to dość obojętnie. Tylko Mika zapytała:

– Sama jedziesz?

– Nie – odpowiedziała Nira – skądże. Jadę z prezesem naszego Towarzystwa, jako jego sekretarka.

– Tak?… – wieloznacznie zauważyła pani Bożyńska.

– O, niech ciocia się nie boi. Prezes Nikolski jedzie z żoną i z córką.

Więcej nie było o tem mowy. Tegoż dnia Wojtek wyjechał wraz z Krysią, a Mika przeniosła się do Marjetki Kosickiej na Żolibórz. Pani Bożyńska miała zapakowane kufry i składała pożegnalne wizyty.

W niedzielę wieczorem, wracając od Junoszyca, Nira spotkała tuż przed domem Murka.

– Telefonowałem kilka razy – powiedział – lecz nikt się nie odzywa. Więc właśnie szedłem, by się dowiedzieć, czy pani już wyjechała?

– Jutro wyjeżdżam – przywitała się z nim Nira – tak się złożyło, że nie mogłam wcześniej.

– Ja się tylko tem cieszę – zaśmiał się.

– Dlaczego? – zdziwiła się.

– No, bo jeszcze panią raz zobaczyłem.

– Ach – machnęła ręką – pan zawsze jest czułostkowy. Nie zaproszę pana nagórę, bo tam wszystko do góry nogami. Przejdziemy się trochę.

Skręcili w Marszałkowską.

– Czy pozwoli pani, że przyjdę jutro odprowadzić panią na dworzec? – zapytał, zaglądając jej w oczy.

– Och, nie. To zbyteczne. Stanowczo zbyteczne.

– Jednakże bardzo prosiłbym.

Nie mogła mu przecie powiedzieć, że jedzie samochodem, nie koleją. Miała z walizkami wsiąść w taksówkę, by ciotka nie wiedziała, dokąd się udaje. Ponieważ już i ciotce oświadczyła, że jej pociąg odchodzi do Wiednia o pierwszej dwadzieścia z Głównego dworca, powtórzyła to teraz Murkowi. O tej porze będzie już o sto kilometrów za Warszawą.

– Więc przyjdę na dworzec. Można?

– Proszę, jeżeli pan chce, ale to niepotrzebne. Nie lubię pożegnań.

Wieczór był upalny i Nirze przyszło na myśl, że jutro w samochodzie może być gorąco. Że też wcześniej nie pomyślała o kupieniu jakichś owoców. Koki lubi banany i świeże figi. Wogóle słodycze. Po drodze nie dostaną dobrych. Mijali właśnie dużą owocarnię.

– Wejdźmy na chwilę – powiedziała. – Muszę sobie na drogę kupić trochę owoców.

Wzięła banany, gruszki, świeże figi, wspaniałe, soczyste śliwki, morele i kilka tabliczek czekolady.

– Razem dwadzieścia złotych trzydzieści pięć groszy – powiedziała sklepowa. – Czy państwo każą odesłać? To będzie duża paczka.

– Nie, nie. Zabierzemy sami – odpowiedziała Nira. – Chyba pan to udźwignie, panie Franciszku?

– O, drobiazg – zaśmiał się.

Nira zbliżyła się do kasy i otworzyła torebkę: – Nie miała tam ani grosza. Widocznie portmonetkę zapomniała w domu.

– Co za roztargnienie – zawołała. – Nie zabrałam pieniędzy. Jeżeli panu nie zrobi to różnicy…

Murek zaczerwienił się:

– Ależ z przyjemnością… Żadnej różnicy!

– Aha! – Nira zwróciła się do sklepowej. – Zapomniałam jeszcze o daktylach.

– Na wagę pani każe, czy takie pudełko?

– Tak, pudełko.

– Trzy pięćdziesiąt, proszę pani.

Murek zabawnie macał się po kieszeniach i układał na marmurowej tafli przy kasie kupki niklowych monet:

– Zdaje się, że dobrze – zapytał kasjerki – dwadzieścia trzy złote osiemdziesiąt pięć groszy.

– Zgadza się.

– Ale może pani jeszcze sprawdzi.

Nira zaśmiała się:

– Pozbawiłam pana wszystkich drobnych. No, chodźmy.

– Dziękujemy państwu – skłoniła się kasjerka.

– Proszę bardzo – kiwnął jej głową Murek.

Na ulicy dopędził w tłumie Nirę i zabiegł tak, by mieć ją po prawej stronie. W lewem ręku niósł dużą paczkę, którą co chwila uderzał po kolanach przechodniów.

– I cóż pan porabia? – pytała Nira – poprawiły się pańskie sprawy?

– O tak. Wprawdzie nie mam jeszcze stałej posady, ale zarabiam dobrze.

– Cóż pan robi?

– Ach, eksploatuję swoje prawnicze wykształcenie. Pozatem biorę się do handlu.

 

– To bardzo dobrze. Na handlu ludzie robią majątki. W każdym razie lepsze to, niż jakaś posada.

– No, to rzecz względna – odpowiedział z wahaniem.

– Chyba nie żałuje pan swojej dawniejszej posady? Tu nie ciasna prowincja. Szerokie możliwości.

– Zapewne.

– A przy pańskiem zamiłowaniu do oszczędności – ciągnęła – zbije pan wkrótce grube pieniądze. Mądrze pan robi. Tylko jedno…

– Co, panno Niro?

– Pan jest zanadto… W dzisiejszych czasach nie można być tak przesadnie uczciwym. Niech pan mnie źle nie zrozumie. Cenię uczciwość, ale tylu jest ludzi, którzy czyhają na cudzy grosz.

Przypomniała sobie słowa Junoszyca:

– Trzeba wybrać: albo się jest wilkiem, albo baranem. Najsilniejszego barana wilki w końcu zjedzą. Czyż nie mam racji?

– Poczęści – przyznał niechętnie.

– Nie poczęści, a całkowicie. Naprzykład pan zajął się teraz handlem, interesami. Jeżeli pan sam nie będzie wygrywał, to wygrają ci ludzie, którzy zawsze znajdą sposobność, by pana oszukać. Tu trzeba pozbyć się przesadnych skrupułów. Lepiej być wilkiem, niż baranem.

– Jest coś ważniejszego od tej kalkulacji, panno Niro – powiedział poważnie – to sumienie.

– Owszem – przyznała niecierpliwie. – Niech pan to wpaja w swoich konkurentów, agentów, hurtowników, w dostawców i odbiorców. Ale chyba rozumie pan, że nadmiar sumienia, przewrażliwienie na tym punkcie, wręcz uniemożliwia życie.

Murek milczał.

– Tak się pan do mnie odnosi – zirytowała się – jakbym nie mówiła tego jedynie przez życzliwość dla pana.

– O, ja to rozumiem – zapewnił pośpiesznie – i bardzo pani jestem wdzięczny za to.

– Nie zauważyłam.

– Ależ tak. Mnie doprawdy wzrusza to, że pani myśli o mnie, chociaż przezemnie musi pani ciężko pracować…

– Jakto przez pana?

– No, bo gdybym już mógł stworzyć to, co jest moim obowiązkiem, stworzyć dom dla pani, zapewniony byt… To moja wina. Tylko, że czasy są tak ciężkie. Wszędzie redukcje, kryzys… Jednak moja wina.

– Co też pan mówi – zaśmiała się szczerze.

– To i tak wielka dobroć pani, Niro, że chce pani tak długo czekać na mnie. Życie na wielką próbę wystawia nasze uczucia. Ale ja do śmierci będę pani wdzięczny za tę dobroć, za to zaufanie. Ilekroć panią widzę, palę się ze wstydu, że jeszcze nie mogę powiedzieć: – Najdroższa. Już możesz nie przemęczać się pracą. Wywalczyłem naszą przyszłość. Bierzemy ślub i zaczynamy nowe życie!

– Panie Franku – spuściła oczy, by nie zobaczył w nich ironji.

On jednak był zanadto zajęty tem, co mówił:

– Tak, tak, panno Niro, moja wina. Wstydziłem się dlatego narzucać się pani prośbami o zbyt częste spotkania, a przy każdej rozmowie przygniatał mnie ten kamień. I strach, że oto od pani usłyszę: – Dłużej czekać na pana nie mogę, zwracam panu słowo… Zimny pot mnie oblewał na myśl o tem. O, jakże błogosławiłem i błogosławię panią za jej delikatność, za jej dobroć. Oddawna chciałem to pani powiedzieć, tylko nie chciało mi przejść przez gardło. Dlatego skłamałem, że chciałem panią pożegnać. To nieprawda. Od kilku godzin krążyłem dziś pod bramą pani domu, by jeszcze przed pani wyjazdem zrzucić ten ciężar z serca i błagać panią o jeszcze trochę cierpliwości.

Nira uczuła coś jakby litość dla tego dziwacznego człowieka. Cóż mu mogła odpowiedzieć?… Patrzał na nią od tylu miesięcy, mówił z nią, nie starała się przecie go okłamać. Tyle razy gotowa była ukazać mu siebie w prawdziwem świetle, a on wciąż ją idealizował, wciąż dopatrywał się w niej jakichś nadzwyczajnych zalet. Obarczał ją tem wszystkiem, jak jakimś pontyfikalnym strojem, zapewne pięknym, zapewne godnym podziwu, ale nieznośnie sztywnym, obcym, drażniącym. Zapatrzony w urojoną wizję jakiegoś nieziemskiego ideału, wręcz nie dawał się ściągnąć do rzeczywistości.

Szli przed bramą. Miał słodko uśmiechniętą minę, wzruszenie w oczach. Spodnie, widocznie od dawna nie prasowane, zaznaczały się kulistemi wypukłościami na kolanach. Sznurek od paczki głęboko wrzynał się w rękę.

– Przecenia pan mnie, panie Franku – powiedziała. – Jestem stokroć gorsza, niż pan sądzi. Jestem zła i nie zasługuję na pańską miłość.

– O, nie – potrząsnął głową.

– I nic panu nie mam do zarzucenia. Zapewniam pana. Wcale ciężko nie pracuję. Nie zależy mi na przyśpieszeniu małżeństwa. Jestem jeszcze bardzo młoda.

W jego oczach zakręciły się łzy.

– Co pan wyprawia! – zauważyła strofującym tonem.

– Niro, moja jedyna, najukochańsza, Niro. Ja wiem, że nie jestem pani wart. I… i muszę jeszcze coś pani wyznać. To jest bardzo ciężko. Ale nie mam prawa oszukiwać pani. Tylko błagam i proszę o trochę litości. Może pani potrafi mi to wybaczyć. To naprawdę stało się jakoś wbrew mojej wiedzy… To jest, nie wiedzy, lecz woli. Chwila słabości, zapomnienia, czy ja wiem…

Nira zdziwiła się:

– O czem pan mówi?

– Tak, muszę powiedzieć pani całą prawdę, całą prawdę – powtarzał prędko, aż słowa zlewały się. – Całą prawdę o tem co zrobiłem, co obciąża moje sumienie i nawet całą moją przyszłość. Ale przysięgam pani, że przeklinałem siebie za to. Czy pani mi uwierzy?… Czy pani będzie zdolna mi przebaczyć?…

– Nie zamordował pan chyba nikogo? – zdumienie Niry wzrastało.

– Nie, może nawet gorzej – mówił rozgorączkowany. – Popełniłem podłość wobec pani i wobec jednej kobiety. Nikczemność. Tak, trzeba to nazwać po imieniu, nikczemność.

Zniecierpliwiła się:

– Niechże pan nareszcie wykrztusi!

Murek opuścił głowę i po dłuższej pauzie szepnął:

– Ja mam dziecko.

– Co?

– Tak. Mam dziecko. Przed dwoma tygodniami przyszło na świat… Jedna chwila zapomnienia i…

Nira obrzuciła spojrzeniem jego nagle zgarbioną postać, tragiczny wyraz twarzy, nieco wymięty kapelusz i nie mogła wytrzymać: wybuchła długim, beztroskim śmiechem. Było coś tak zabawnego w tej sytuacji, w tem wyrażeniu i w znaczeniu, jakie on do tego przywiązywał, że dopiero po dłuższej chwili zdobyła się na pytanie:

– I któż jest szczęśliwą matką?

– Ach – machnął ręką. – Zwykła dziewczyna z ludu… Służąca…

– A to wspaniała historja! Nie posądzałam pana o taką… przedsiębiorczość. Pyszne! Cóż?… Winszuję.

Musiała zużyć sporo argumentów, by go przekonać, że nie czuje doń żalu ani o sam grzech, ani o jego skutki. Murek rozczulił się i dziękował jej ze łzami w oczach za przebaczenie.

– O ile mi teraz będzie lżej – powtarzał.

Było już jednak późno. Na pożegnanie wycałował jej ręce. Potem przy świetle latarni zanotował raz jeszcze swój adres, pod który Nira z zagranicy obiecała napisać. Na szczęście nie wspomniał już więcej o przyjściu na dworzec.

Wchodząc na schody Nira śmiała się szczerze i wesoło. Bawiła się myślą, jak całą tę kapitalną historję opowie jutro Junoszycowi i jaką oboje będą mieli z tego zabawę.