Za darmo

Dr. Murek zredukowany

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Pod wpływem takich czy innych przykrości przychodziła czasem refleksja:

– A co dalej?… Czem się to wszystko skończy?…

Lecz nienawidziła tej myśli. Przepędzała ją gwałtownem wzywaniem na pomoc wspomnień o rozkoszy, o drobiazgach codziennych, o fatałaszkach. Zaludniała świadomość tem wszystkiem, zamulała, zagęszczała, by zakryć, zatopić, zepchnąć pod powierzchnię, myśl niedobrą, wynurzającą się, niczem topielec z ustami otwartemi do groźnego pytania:

– Co dalej?… Czem się to skończy?…

Dlatego i marzeń nie lubiła. Nie były to zresztą marzenia dalekosiężne. Ot, spędzić całą dobę od świtu do świtu z Junoszycem, wyjechać z nim na kilka tygodni na Riwjerę, sprawić sortie z sześciu srebrnych lisów, wykupić „Mercedesa” z zastawu…

Ostatnie marzenie wkrótce się spełniło. Koki przeprowadził jakiś interes z cyną, czy cynkiem, i pięknie odświeżony samochód znów był do dyspozycji. A Nira potrzebowała go teraz bardziej, niż dawniej.

Pod koniec maja decydująco zmieniła się jej sytuacja w Towarzystwie Asekuracyjnem: została agentką. Przestała pobierać pensję, miała zaś otrzymywać prowizję od przeprowadzonych ubezpieczeń, co wrazie powodzenia powinno było dać wcale przyzwoity dochód.

Co pewien czas Junoszyc układał jej listę osób, które nadawałyby się na klientelę. Uzgadniała ją następnie z szefem i codziennie odwiedzała kilka upatrzonych ofiar.

Jednych ubezpieczało się na życie, lub od nieszczęśliwych wypadków, innych od kradzieży, lub od odpowiedzialności cywilnej. Nie każda polisa opłacała się Nirze. W wielu wypadkach chodziło głównie o co innego, o nawiązanie znajomości, o zbliżenie takiego jegomościa z Junoszycem, o wyjednanie protekcji dla jego przedsięwzięć.

Przewidywania Junoszyca nie we wszystkiem się sprawdziły. Zdarzało się niestety, że ten, czy inny „upatrzony” wcale jej nie przyjmował, lub z miejsca odprawiał z niczem. Starzy spryciarze mieli przecie „nosa”, dzięki któremu doszli do majątku. Znali się na ludziach i na interesach. Tak naprzykład nie powiodło się z grubą rybą, o którą Koki najbardziej zabiegał. Prezes Zakładów Przemysłowych „Rono”, Holbein, wprawdzie za trzecim razem raczył dopuścić Nirę przed swoje oblicze, lecz okazał zupełny brak zainteresowania zarówno dla asekuracji, jak i dla agentki. Na zakończenie trzyminutowej audjencji powiedział oschle:

– Radzę pani wydrukować na biletach wizytowych to, że jest pani agentką Towarzystwa „Sumienność”. Zabieranie ludziom czasu przez wprowadzanie ich w błąd, jest też klęską i przed taką klęską chętnie się ubezpieczę, jeżeli wprowadzicie ten dział. Dowidzenia!

Tegoż wieczoru Junoszyc kazał Nirze uśmiechnąć się do Holbeina w kawiarni, dokąd umyślnie w tym celu przyszli. Ten gruby wół jednak nawet się nie ukłonił, choć musiał zauważyć i poznać.

Ta przykrość i irytacja Junoszyca sprawiły, że po wyjściu z kawiarni rozpłakała się na ulicy, co znowuż przyniosło jej w zysku całą litanję obelg i dwa wielkie sińce nad łokciem.

Chciała przecie jak najlepiej, zrobiła wszystko co mogła, posunęła się aż do kompromitacji, zaczepiając obcego człowieka w publicznem miejscu. Junoszyc jakby nie umiał tego zrozumieć. Jak kleszczami ściskał jej rękę:

– Mam w nosie twoją kompromitację! Słyszysz?! Gdybym ci kazał, musiałabyś z nim, czy z każdym innym położyć się do łóżka!

– Koki! – chlipała z bólu i obrazy. – Co ty mówisz?

– A co wielkiego? Ważna mi rzecz – syczał szeptem, by nie słyszeli go przechodnie. – Niby to taka świętość?… Cnota, psiakrew, dziewica!

Wyrwała mu rękę:

– Nie masz prawa tak mówić!

– Ciszej! – syknął.

– Nie masz prawa! To nikczemnie z twojej strony. Ty przecież wiesz, że przedtem nie należałam do nikogo!

– I cóż z tego?… Zdaje ci się, że to taki rarytas?… A zresztą potem już nie miałem kontroli.

Zatrzymała się i spojrzała mu prosto w oczy, on tylko zrobił niecierpliwy ruch ramieniem i dorzucił:

– Przy twoim temperamenciku!…

– Koki!…

– Z tym fajtłapowatym Murkiem pewnie też nie bawiłaś się w ciuciubabkę, lecz w…

Z naciskiem wyrzucił z siebie ordynarne słowo i dodał:

– Mnie nie oszukasz.

– Nie wierzysz? Ty mnie nie wierzysz? – zapytała rozpaczliwie.

– Graj komedję komu innemu – odpowiedział zimno. – I nie udawaj takiej prawdomównej. Kłamać to i ja mógłbym się od ciebie nauczyć. Umiesz łgać, jak z nut.

– Ale nie tobie!

– Kto łże, ten wszystkim łże.

Umilkła. Nagle wezbrała w niej dzika, szalona nienawiść do tego człowieka. Szli obok. Nie podnosząc powiek, widziała jego nogi w jasnych spodniach i bronzowe błyszczące buciki. Najszaleńsze myśli przychodziły jej do głowy. Pchnąć go nagle pod rozpędzone auto. Niech ginie rozmiażdżony… Niech zginie za to, że mogły mu przez usta przejść te słowa… Albo pójść do policji i donieść. Niech zgnije w więzieniu za wszystkie swoje sprawki… Tak, donieść, albo nie, to zamało… Żeby go ktoś bił, aż do krwi, żeby zabił… Cóż prostszego! Wystarczy odszukać Murka i wyznać mu całą prawdę!… Tak! Powiedzieć mu: – Pomścij moją hańbę! Ten człowiek uwiódł mnie, podeptał, zepchnął w bagno… O, takiego Murka nie trzeba będzie zachęcać do zemsty. On się z nim po chłopsku rozprawi…

Czuła, że krew ucieka jej do serca, jakieś dziwne drżenie rozpłynęło się po całem ciele.

– Zemsty… Zemsty… – wirowało w głowie.

– Uważaj! Tramwaj! – szarpnął ją za ramię.

Tuż przed nią szybko przesunął się długi, czerwony wagon. Stanowczem targnięciem się uwolniła się od ręki Junoszyca. Przeszli przez jezdnię i skręcili w boczną ulicę. Było tu całkiem pusto. Nira zatrzymała się.

– Posłuchaj, Koki – powiedziała, jak się jej zdawało, spokojnie, chociaż głos drżał febrycznie – znosiłam od ciebie wiele upokorzeń, chamskich obelg i lekceważenia, ale teraz przebrałeś miarę…

Zabrakło jej oddechu. Junoszyc stał nieruchomo. W jego oczach było zdumienie.

– Przebrałeś miarę – ciągnęła. – Lecz omyliłeś się. Ja nie pozwolę sobą poniewierać, pomiatać. Nie jestem dziewką!

– I cóż dalej? – zapytał bezbarwnym tonem, a jego rysy zesztywniały.

– Ja ci tego nie przebaczę! – wybuchła. – Gorzko za to zapłacisz! Nie cofnę się przed żadną zemstą!

Spodziewała się, że zacznie ją uspokajać, przepraszać, perswadować lub że wybuchnie gniewem. On jednak stał spokojnie. Nagle na jego twarzy zjawił się lekki uśmiech.

– Ha, cóż? – odezwał się obojętnie. – Nie pozostaje mi nic innego, jak życzyć ci w tem powodzenia. Żegnam!

Zwykłym ruchem uchylił kapelusza i ruszył w stronę domu normalnym swoim elastycznym krokiem.

Nira stała, jak urzeczona. Zdawało się jej, że za chwilę straci przytomność i upadnie. Widziała, jak o kilkadziesiąt kroków on sięgnął do kieszeni i nie zatrzymując się, zapalił papierosa. W świetle następnej latarni mignęło jego jasne ubranie. Już zaczęła go tracić z oczu.

Ogarnęło ją nagle nieludzkie przerażenie. Zrozumiała, że traci go na zawsze, że nigdy nie usłyszy jego głosu, nigdy nie będzie mogła oprzeć głowy o jego ramię, że oto tam w mroku niknie jej szczęście, którego niczem nie da się okupić…

Zaczęła biec. Coraz szybciej, coraz szybciej… Nogi były jakby drewniane, nie czuła pod niemi chodnika, pędziła w jakiejś próżni, w której tupot jej biegu zdawał się ją doganiać echem panicznej ucieczki przed tem, co się stało, przed bólem i rozpaczą.

Dopadła go przed bramą. Spazmatycznie, kurczowo chwyciła za rękę i przycisnęła ją do piersi, rozdygotanej łomotem serca. Nie wyrwał ręki i nie powiedział słowa. Pokornie wchodziła za nim na schody, czekała, aż drzwi otworzy, i wsunęła się za nim. Napróżno jednak szukała jego wzroku. Zatrzasnął drzwi, powoli ściągał rękawiczki, powiesił kapelusz, zapalił w gabinecie światło i zaciągnął story.

Wtedy dopiero stanął przed nią.

– Więc co? – zapytał przesadnie łagodnym tonem. – Więc co, panienko?… Chciałaś się mścić?… Mścić?…

Nieprzytomna ze strachu i ze szczęścia, wyrzucała z siebie najpokorniejsze słowa, błagania, przeprosiny, łkania. Usiłowała zarzucić mu ręce na szyję, lecz on z całej siły odepchnął ją od siebie. Cztery, czy pięć kroków i nogi zawadziły o dywan, całym ciężarem uderzyła o krzesło i upadła wraz z niem na podłogę.

Junoszyc poderwał ją z ziemi:

– Mścić się?… – pytał straszliwym szeptem przez zaciśnięte zęby. – Na mnie się mścić?… Może zadenuncjować? Co?… Ty… suko!

Zwinęła się z bólu, lecz on, jak kleszczami, trzymał ją oburącz za ramiona.

– Koki!… Litości!… Daruj!… – jęczała. W ustach miała smak krwi.

– Ja cię nauczę! Ja ci pokażę! – rzucił nią o ziemię i widocznie zmęczony, usiadł na fotelu.

Nira rozdygotana, z włosami w nieładzie, doczołgała się doń i szlochając, objęła jego nogi.

– Koki!… Ja byłam… szalona… Przebacz.. przebacz. „Przecie ja cię tak kocham… Daruj…

Pochylił się, podniósł ją i posadził na kolanach. Przywarła z całej siły do jego piersi. Nie czuła już bólu, tylko niewypowiedzianą radość, tylko jego pocałunki na twarzy, mokrej od łez i krwi.

– Już dobrze – mówił ciepło i serdecznie. – Już dobrze, już nie pamiętamy o niczem… Minęło.

I przyszła noc, jedna z najszaleńszych, nieprzytomnych, dzikich i rozkiełznanych, podczas których zapomina się nie tylko o wieczornym dramacie, lecz o całym świecie, o tem, co było i co będzie, o własnem istnieniu i nawet o miłości samej.

Jak pijana, Nira wracała do domu. Słońce już wznosiło się ponad dachy. Ulice pełne były tupotu nóg, śpieszących do pracy. Dalekie gwizdki fabryczne nawoływały się z krańców miasta. Polany wodą asfalt lśnił atłasową czernią. Odświeżone nocą powietrze wypełniało płuca aż do dna.

W domu wszyscy spali. Ciotkę jednak obudziły ostrożne kroki Niry. Musiała się wytłumaczyć: – Pojechała wieczorem samochodem pod Łowicz. Z narzeczonym i jego siostrą. Pociemku wpadli na furmankę. Samochód zarzucił. Wypadła i pokaleczyła się.

– Jezus, Marja! – usiadła na łóżku ciotka. – Czy ci tylko nic nie jest?!

 

– Nie, nic. Przenocowaliśmy w Łowiczu, i tam w aptece mnie opatrzono. To wszystko powierzchowne.

O pójściu do biura w takim stanie nie mogło być mowy. Przez lewy policzek biegła nabrzmiała szrama, pod okiem i koło ust były dwie mniejsze ranki, jednak powierzchowne i niebolesne. Zato ręce, ramiona i biodro, pokryte wielkiemi sińcami, dokuczały bardzo.

Obudziła się popołudniu. Ciotki nie było, ani Miki. Zato przyjechał Wojtek. Nałożyła szlafroczek i wyszła doń do buduaru. Wojtek wiedział już od matki o „katastrofie pod Łowiczem” i był tem widocznie przejęty.

– Twój narzeczony jest zbyt lekkomyślny, Niro – powiedział. – Gdybym ja miał taką dziewczynę, nosiłbym ją w pudełeczku, owiniętą w watę.

– Nie jestem ze szkła – zaśmiała się.

– Przecie nie tylko szkło tak się pielęgnuję. Naprzykład kwiaty… Jakiś rzadki storczyk. Tak, ty mi właśnie przypominasz jakiś egzotyczny kwiat. Nie cieplarniany, lecz wyrosły bujnie i dziko gdzieś wśród ljan, w dziewiczej puszczy…

Patrzał na końce swoich palców i mówił jakby do siebie.

– Każdy człowiek przypomina jakieś zwierzę, czy roślinę. A ty właśnie storczyk. Masz w sobie przepych i dzikość, ale i świeżość. Znać po tobie, że nie dotknęła cię nigdy chciwa ręka. To zabawne, ale przysiągłbym, że to samo musi odczuwać każdy mężczyzna, i to onieśmiela. Założyłbym się… Ale nie uważaj tego za wtrącanie się w twoje intymne sprawy… Założyłbym się, że nawet twój narzeczony nigdy cię nie pocałował…

Nira zaśmiała się. Ten Wojtek był paradny. W pierwszej chwili bała się, że z niej drwi. Mówił jednak serjo.

– To prawda – powiedziała.

– A widzisz!… Nie stawiałem sobie nigdy za punkt honoru zbliżanie się do wielu kobiet, ale chyba jestem dobrym psychologiem.

– Tego ci odmówić niepodobna – przyznała z powagą. – Tylko jakiż dla mnie zysk z tego pietyzmu? Napewno wolałabym pocałunki, niż szramy na twarzy i sińce.

– A ja ci mówię – potrząsnął głową z głębokiem przeświadczeniem – że nie znasz siebie.

– Jesteś kapitalny, Wojtku – zaczęła się tem bawić.

Przyszło jej na myśl, coby też zrobił, gdyby tak teraz niespodziewanie siadła mu na kolanach i mocno pocałowała go w usta?…

– W każdym razie – odezwał się – dr. Murek zasłużył w zupełności na ostrą naganę, którą mu mama dała.

Nira zaniepokoiła się:

– Jakto?… On był tu?…

– Nie, telefonował. Mama tym razem miała rację. Podobno tak się zmieszał, że plótł jakieś głupstwa. Kiedy się prowadzi wóz, w którym jest kobieta, nie wolno brawurować, bo…

– Czy on tu przyjdzie? – przerwała Nira.

– Zdaje się, że tak. Miał cię odwiedzić. To chyba jego obowiązek.

– Nie sądzę.

– Jeżeli nie miałabyś nic przeciwko temu, chciałbym skorzystać ze sposobności i poznać przyszłego kuzyna.

– Ależ proszę cię bardzo – odpowiedziała roztargniona, zajęta myślą, jakby pozbyć się Murka. Gdyby miał u siebie telefon!… Co za barbarzyństwo nie mieć telefonu!…

W przedpokoju rozległ się dzwonek. Nira zerwała się:

– Ja sama mu otworzę!

– Pozwól…

– Nie, nie. I nie idź za mną – powiedziała uśmiechnięta, lecz stanowczo.

– Ach, przepraszam – cofnął się Wojtek.

Nie był to jednak Murek. Jeszcze dwa razy napróżno biegała do dzwonków. Przyszedł elektrotechnik, później dozorca domu i jakiś domokrążca. Dopiero za czwartym razem we drzwiach ukazał się Murek. Ledwo go poznała, tak się zmienił. Mocno opalony, schudł bardzo. Policzki straciły rumiany kolor i zapadły się. Gdyby nie zdrowa opalenizna, wyglądałby, jak rekonwalescent po ciężkiej chorobie.

Patrzał na Nirę z niepokojem i z radością:

– O, dzięki Bogu, nic pani nie jest. Nie zrozumiałem słów pani Bożyńskiej. Tak, jakby gniewała się na mnie za jakąś katastrofę samochodową?…

– Wszystko panu wyjaśnię, ale teraz nie mogę – przerwała mu z pośpiechem. – Niech pan wieczorem przyjdzie do cukierni, tam, na Miodową. Teraz, dowidzenia…

– Dzisiaj?…

– Tak, o ósmej. Dowidzenia.

Pocałował obie jej ręce i odszedł. Z westchnieniem ulgi zatrzasnęła drzwi i wróciła do Wojtka:

– Żałuję, ale poznasz go innym razem – powiedziała. – Wpadł dosłownie na sekundę. Ma istny nawał interesów. Nie miałam serca zatrzymywać go dzisiaj.

– Szkoda… Chciałbym wiedzieć, jaki jest człowiek, którego kochasz.

– Skądże jesteś taki pewny, że go kocham?

– Ach, to leży w twoim typie. Pozatem nie zaręczyłabyś się z człowiekiem niekochanym. Zresztą widziałem niecierpliwość twego oczekiwania. Nie jestem złym psychologiem?… Prawda?…

Chciała zmienić rozmowę i dlatego zażartowała:

– Zato technologiem jesteś napewno świetnym. No, jakże tam z twoim wynalazkiem?

Nie omyliła się. Zaczął z przejęciem mówić o swoich pracach. Nie znała mężczyzny, któryby nie dał się wziąć na taki haczyk. Nawet Koki zapominał o wymówkach i dokuczaniu, gdy umiejętnie skierowała rozmowę na jego interesy.

Zaognienie szram do wieczora minęło prawie zupełnie. O ósmej punktualnie przyszła do cukierni. Murek już na nią czekał. Siedział nad szklanką herbaty. W silnem świetle wyglądał jeszcze mizerniej. Zerwał się na powitanie. Rozczulenie hamowało mu głos.

– I ja napiję się herbaty – rzuciła kelnerowi.

– Może jakieś ciastka? Tu są niezłe ciastka – zaproponował Murek.

– Nie, dziękuję.

– Panno Niro, pani przecie wyszła przed kolacją. Naprawdę, ciasteczko pani nie zaszkodzi.

Zgodziła się. Zresztą ciastko było obrzydliwe i zostawiła je ledwie napoczęte. Opowiedziała Murkowi obmyśloną po drodze historyjkę o katastrofie. Poza niepokojem o stan jej zdrowia, nie zajął się tem głębiej. Jak za każdem widzeniem się, promieniał i był wzruszony, co dodawało mu ślamazarności. Jednak był jakby żywszy w ruchach i w spojrzeniu. Musiał stracić ładnych kilka kilogramów. To samo ubranie, w którem widywała go zawsze, stało się zbyt luźne. Między szyją a kołnierzykiem utworzyła się również na palec szeroka przerwa. Ręce zato zgrubiały, krótko obcięte paznokcie były popękane, na jednym widniał duży czarny podciek od uderzenia lub przyciśnięcia.

– Ale co się z panem działo? – pytała.

– Ze mną? Nic…

– No, jakto, chorował pan chyba! Tak schudnąć! A może pan zajmuje się jakimś sportem?

– A tak, tak właśnie! – podchwycił skwapliwie. – Uprawiam sporty… Wiosłuję… To doskonale robi na zdrowie. Doskonale. Opalam się przytem.

– Nawet lepiej pan z tem wygląda – przyznała.

– Oooo… – zażenował się.

– Widocznie sport zabiera panu moc czasu, oddawna pan się nie odezwał?

– No – spochmurniał. – Chciałbym, proszę mi wierzyć, panno Niro, że chciałbym jak najczęściej… Ale mam moc zajęć.

– Więc i powodzi się panu nieźle?

– Niestety – uśmiechnął się. – Zaledwie nieźle.

– Szkoda – powiedziała obojętnie.

Murek ożywił się:

– Ale to tylko tymczasem. Stadjum przygotowawcze. Proszę nie wątpić, że wkrótce, że bardzo prędko będzie lepiej.

Był zaniepokojony i jeszcze dodał:

– To tylko kwestja czasu.

Tak się z nim inaczej rozmawiało, niż z innymi, tak wszystko, co mówił, było jakoś bezkrwiste, ślamazarne, nieistotne. Siedzieli razem przeszło godzinę, a nawet na krótki moment nie umiał jej zainteresować. I to powracanie do wspomnień! Lubował się w rozpamiętywaniu błahych zdarzeń, które minęły, a o których nie pamiętała nigdy.

Przyglądała się Murkowi i z całą wyrazistością zdawała sobie sprawę z niepodobieństwa posłużenia się tym człowiekiem, jako narzędziem zemsty. Rzeczywiście, tylko w chwili zamroczenia mogło jej przyjść na myśl rzucenie go na Junoszyca. Koki, chociaż fizycznie może słabszy, rozprawiłby się z nim bez trudu. Górował nad nim, jak europejczyk nad dzikusem, albo jak drapieżne zwierzę nad domowem, poczciwem bydlęciem…

Ta właśnie poczciwość Murka najbardziej denerwowała Nirę. Zdawało się jej, że każdem słowem, każdym poglądem, każdem wypowiedzeniem się o ludziach, o niej, o sobie, przechwalał się swoją dobrocią, miękkością, uczciwością, tem wszystkiem, co wywoływało w niej gniew, pogardę, ironję. Zupełnie tak, jakby chciał wyzyskać lada sposobność do dydaktycznego pouczenia, do przeciwstawienia swej idjotycznej, naiwnej, prostaczkowej zacności światopoglądowi Niry.

Jakąż miałaby ochotę roześmiać się mu w oczy i bez ogródek powiedzieć, co sądzi o nim i o jego cielęcych cnotach! Zdemaskować się przed nim, oślepić go jaskrawem światłem swojej prawdziwej rzeczywistości. Podeptać przed nim ten płaszczyk niewinnej dziewiczości, w którą on ją otula, jak kochająca niania! Bryznąć mu w twarz śmiechem, obezwładnić swoim bezwstydem, bezwstydem bezlitośnie zgniecionego, pokrytego sińcami, do reszty nasyconego ciała.

Patrzyła nań z wysokości świadomej woli swego grzechu, jak człowiek, pozbawiony skrupułów, a ukrywający w zanadrzu nóż, gotowy do pchnięcia; rozkoszowała się myślą, że w każdej chwili może unicestwić świat złudzeń tego człowieka, świat, który jest jedynym jego światem…

– I cóżby zostało wtedy z pana doktora Franciszka Murka – lubowała się swoją władzą.

A on nic nie rozumiał i szeptał przez stolik w zachwycie:

– Pani oczy są dziś, jak za wualem…

Nie mogła dłużej znieść.

– Chodźmy – wstała. – Czekają na mnie, już późno.

Zerwał się i podszedł do drugiego stolika, by tam zapłacić kelnerowi. Zawsze rachunek w cukierni – te kilka groszy – regulował z taką pseudodżentelmeńską, prowincjonalną dyskrecją. Buty jego miały wydeptane obcasy.

Szła obok niego szybko. Uparł się ją odprowadzić, narażając przez to na niebezpieczeństwo spotkania z kimś z Towarzystwa Asekuracyjnego. W pierwszej chwili chciała wziąć taksówkę, lecz perspektywa znalezienia się w niej sam na sam z Murkiem była najgorsza. Napewno próbowałby ją pocałować, a doprawdy tegoby już nie zniosła.

Żegnając się z nim w bramie, obiecywała sobie, że nie prędko da się namówić do nowego spotkania. Zresztą już teraz zapowiedziała:

– Jako agentka ubezpieczeniowa, bo zmieniłam miejsce w biurze na agenturę, jestem okropnie zajęta. Czasami przez cały dzień, a później tak zmęczona, że niczego mi się nie chce.

– Jakto agentka? – szeroko otworzył oczy. – Przecież nie chodzi pani po mieszkaniach?…

– Dlaczego? – wzruszyła ramionami. – A cóż w tem złego?

– Przecie to… to nie wypada!

– Co?

– No, żeby młoda panna… takie rzeczy!… Pani przecie musi bywać u różnych… Nawet u mężczyzn…

Skrzywiła się niecierpliwie:

– Boi się pan, by mnie kto nie uwiódł?…

Murek oburzył się:

– Cóż znowu! Jakże! Nigdy w świecie! Pani takie rzeczy mówi. Wcale mi w głowie nie postało. Poprostu sądzę, że to nieludzko i… po świńsku ze strony dyrekcji Towarzystwa narażać pannę z przyzwoitej rodziny na różne zaczepki…

– Nikt mnie nie zaczepia – wzruszyła ramionami, nie bez żalu wspomniawszy o kamiennej obojętności prezesa Holbeina z Zakładów „Rono”.

– Chociażby nie zaczepiał – upierał się Murek. – Jednak rodzaj tej pracy może popsuć młodej pannie opinję.

Nira spojrzała na zegarek.

– Nie mam już czasu. Ale niech pana uspokoi to, że jeżeli taki chodzący kodeks dobrego tonu, jak ciotka Stefa, nie widzi w tem nic uwłaczającego mojej… czci dziewiczej, to napewno i pan nie ma powodów do objekcyj. Dobranoc.

W rzeczywistości ciotka Stefa nie miała nic przeciw nowej pracy siostrzenicy. Przeciwnie. Cieszyła się z jej większych zarobków i na ich conto podwyższyła Nirze komorne. Pozatem w relacjach siostrzenicy z wizyt u różnych klijentów miała zysk moralny: informacje o tem, kto się asekuruje i na czyją korzyść. Gdyby nie Nira, nie mogłaby pani Bożyńska zaimponować przyjaciółkom wiadomością, że hrabia Dorczycki ubezpiecza się na rzecz siostry, z pominięciem żony i dzieci, lub, że wiceminister Legota płaci asekurację za auto wdowy po Messingu, zwanej „wesołą krówką”.

Nirze jednak nie zawsze udawało się wracać do domu z sensacyjnemi historyjkami. Wbrew różowym nadziejom Junoszyca, tylko niewiele osób dawało się nakłonić do podpisania deklaracji. Niektórzy mieli już polisy z innych Towarzystw, inni nie dbali o przyszłość swojej rodziny i śmieli się z najczarniejszych perspektyw, jakich nie skąpiła im Nira. Inni wreszcie chętnie ją przyjmowali, częstowali czekoladkami lub winem, umawiali się z nią do kawiarni, czy na raki do Wilanowa, lecz o interesie nie mówili.

Jeden z młodych przemysłowców, bardzo rzutki i ustosunkowany, nawet przystojny, inżynier Czubarkiewicz, sprawę postawił aż nazbyt jasno:

– Czy to pani własność ten „Mercedes”? – zapytał Nirę pod koniec jej drugiej wizyty.

– Nie. To moich krewnych – skłamała bez namysłu.

– Tak przypuszczałem. Gdyby pani najlepiej z tem łażeniem po ludziach szło, nie mogłaby pani sobie pozwolić na taki wóz. Zresztą poco pani taki luksus?… Ile pani zarabia?…

 

– Niedużo. Niestety, zbyt często klienci są tak oporni, jak pan. Gdyby jednak pan dał się namówić…

– Dajmy temu spokój – przerwał. – Ponieważ mój czas jest bardzo ograniczony, a jestem nie salonowcem, lecz businessmanem powiem poprostu: Proponuję pani ładne pięciopokojowe mieszkanie, kupię pani porządnego „Chryslera” i proponuję dwa tysiące miesięcznie na pani osobiste wydatki. Pani mi się bardzo podoba. Żona moja jest chora i rzadko przyjeżdża z sanatorjum. Pozatem dodam, że nie jestem zbyt dokuczliwy, gdyż – jak zaznaczyłem – pochłaniają mnie interesy.

Nira obrzuciła go zaciekawionem spojrzeniem, lecz odpowiedziała niemal wyniośle:

– Nie zrozumiałam jednego: jakiego rodzaju posadę pan mi proponuje?

– Nie bądźmy naiwni – zaśmiał się Czubarkiewicz, pokrywając śmiechem lekkie zmieszanie.

– Pan daruje… – Nira wstała. – Zdaje się, że pomyliliśmy się oboje.

– Co do czego?

– Ja co do pańskiego wychowania, a pan co do mojego.

– Ależ ja wiem o tem, że jestem źle wychowany – odzyskał swobodę Czubarkiewicz. – I wiem, że pani jest wychowana na wielką damę. Będąc dzieckiem, znałem nawet pani rodziców. Pani jest napewno córką państwa Horzeńskich z Czołnów?

– Tak.

– No, właśnie. A mój ojciec w Czołnach był gorzelanym. I proszę nie myśleć, że chciałem panią obrazić. Poprostu nie sądzę, by panience z takiej niegdyś bogatej rodziny odpowiadała praca agentki. A że mnie stać na to by… ułatwić pani egzystencję…

– Żegnam pana – powiedziała i wyszła.

Czubarkiewicz wyjrzał za nią do poczekalni i zawołał:

– W każdym razie proszę panią pamiętać o tej propozycji.

Nic nie odpowiedziała. W pierwszej chwili zawstydziła się, gdyż zdawało się jej, że kilkanaście osób, oczekujących w tym pokoju, domyśli się z łatwością, o co chodzi. Ruszając jednak samochodem z przed bramy, zerknęła wgórę, by przekonać się, czy ten agresywny prostak nie wygląda za nią przez okno. I nawet ucieszyło ją, gdy ujrzała jego sylwetkę. Nie czuła się obrażona. Bądź co bądź świadczyło to o jej powodzeniu, a pozatem, poza swojem nieokrzesaniem, Czubarkiewicz to jednak „ktoś” i wcale niebrzydki.

Wizyta u Czubarkiewicza napełniła ją otuchą. Koki jej nie docenia, skoro domaga się utrzymania narzeczeństwa z Murkiem, widząc w nim jedyną ostoję na wszelki wypadek. Jeżeli znalazł się Czubarkiewicz, znajdą się i inni. Gdyby nie ta chora żona (chore żony prędko umierają), gdyby nie to gminne nazwisko… No, i bezczelność: syn gorzelanego z Czołnów! Co za wstyd!… Oto do czego doprowadziła ojcowska gospodarka i hulanki…

Tegoż dnia Nira z prawdziwą przyjemnością napisała do matki:

„…żałujecie mi pieniędzy, a właśnie poznałam niejakiego Czubarkiewicza, którego ojciec był gorzelanym w Czołnach. Syn chce mnie wziąć „na stajenkę”. Taki jest los córek tych panów, którzy stracili majątek na utrzymywanie córek oficjalistów. Niezła zmiana ról. Powinszuj tego papie i zapytaj, czy nie zna jakiego zbogaconego ekonoma, z którym mogłabym odrobić rodzicielskie pieniądze w taki sposób, w jaki czcigodny papo je stracił”.

Wiedziała doskonale, jak boleśnie list ten dotknie rodziców. Nie cierpiała ich z całej duszy. Uważała, że roztrwonili jej majątek i zwłaszcza ojcu nie umiała tego przebaczyć. Dręczenie jego sumienia i dumy uważała za jedną z największych swoich przyjemności.

Po tem wszystkiem była w doskonałym humorze. Jednak wieczorem na dancingu nie odkłoniła się Czubarkiewiczowi, co przyprawiło o wściekłość Junoszyca. Przy stoliku nie mógł zrobić jej awantury. Byli w większem towarzystwie. Zaprosił ją więc do tanga i podczas tańca szeptem zwymyślał od ostatnich. Broniąc się, próbowała kłamać, że Czubarkiewicza i jego ukłonu nie dostrzegła, lecz Koki „umiał ją na pamięć” i wobec niego kłamstwa były bezsilne.

– Jak on mnie zna – myślała z zachwytem i z tym rozkosznym strachem, z którym zawsze słuchała jego brutalnych gróźb.

Tym razem burza nie rozpętała się nadobre: siedzieli na dancingu do późna, a wczesnym rankiem Junoszyc wyjechał do Gdańska. Często jednak drobne scysje między nimi nabrzmiewały do rozmiarów groźnych. Dochodziło do gwałtownych scen, do spięć i wyładowań, po których świat był, jak las po przejściu nawałnicy, wilgotny od łez deszczu, pełen drobnych spustoszeń i pokaleczonych gałęzi, lecz bogatszy świeżością, jaskrawszy słońcem i zielenią, nalany sokami nowego życia, bujnego i nasilonego.

Dlatego Nira, chociaż bała się tych huraganów, nie starała się nigdy uciekać przed niemi. Może pożądała ich nawet. Nie tylko w świadomości szczęścia, które po nich nastąpi, lecz i dla nich samych. Lubiła niebezpieczeństwo. Podniecało ją, napinało jej nerwy, dawało intensywny smak gwałtownej powszedniości codziennej. A właśnie taki mężczyzna, jak Junoszyc, był nieustającem niebezpieczeństwem. Milczał, a zdawało się, że głos jego odezwie się groźnym pomrukiem, uśmiechał się, a spod uśmiechu w każdej chwili mógł błysnąć gniew, głaskał, a nigdy nie było wiadome, czy jego palce nie zacisną się gwałtownym skurczem.

Gdy wyjeżdżał i nie widywała go po kilka dni, nieraz leżąc w swoim pokoju, przywoływała wyobraźnią jego nastroje, słowa, mimikę. Przecież „znała go”, a jednak była w tem jakaś zasadnicza luka, bo nigdy przewidzieć nie mogła, jak w tym, czy innym wypadku postąpi.

W domu pani Bożyńskiej bywał teraz częściej. Ciotka Stefa pogodziła się z jego „niewyraźną” pozycją społeczną. Grywał w bridża, bawił panie. Na Nirę z reguły jak najmniej zwracał uwagi, ograniczając się do kilku głośnych szarmanckich komplimentów, któremi umiejętnie podkreślał, że taki starszy pan, jak on, nie może niestety liczyć na żaden przychylniejszy sąd w oczach takiej cudownej istoty, jak ona. Wyznaczał sobie wyraźną rolę niefortunnego i zrezygnowanego adoratora, surowo karcąc wszelkie próby Niry, która bodaj czemkolwiek, wbrew rozsądkowi chciałaby jednak pochwalić się przed ludźmi tem, że należy do niej.

W środku sierpnia Junoszyc musiał wyjechać na dłużej do Moskwy. Przeprowadzał jakąś kombinację z futrami i wiele sobie po niej obiecywał. Jego nieobecność wytworzyła w dniu Niry wielką próżnię. Spoczątku wypełniała ją wysiadywaniem w kawiarniach z panią Lechowską. Zawsze kilka osób przysiadało się do nich i Nira w ten sposób poznała paru interesujących panów. Wkrótce jednak i Lechowska wyjechała na urlop. Trzeba było długie godziny spędzać w domu. Jak na złość nawet Wojtka nie było, miał manewry, czy coś w tym rodzaju. Ciotka wyjechała do krewnych na Pomorze. Meble w salonie zaciągnięto białemi pokrowcami i wyglądało to, jak w poczekalni u dentysty.

Z nudów Nira zbliżyła się do kuzynki. Mika miała swoje dobre strony. Była doskonale wychowana, czy też takie miała usposobienie, dość, że nie starała się nigdy wtrącać do spraw ciotecznej siostry, jak zresztą i do czyichkolwiek, nie wyłączając matki i domu. Natomiast i o sobie mówić nie lubiła. Nawet o takich sprawach, jak suknie, kapelusze, czy drobiazgi toaletowe. Z konieczności rozmawiały o rzeczach obojętnych. O malarstwie, o stylach, o znajomych, o technice ubezpieczeń. Dla wszystkiego Mika miała grzeczne i umiarkowane zainteresowanie, gdy jednak temat zbytnio zbliżał się do jej osobistego życia, umiała zręcznie się wycofać. Nira naprawdę nie wiedziała, co o niej sądzić. Naogół wolała uważać ją za niewinną gąskę, zdarzało się jednak, że nabierała najgorszych podejrzeń. Wówczas dopatrywała się w kuzynce wyrafinowanej obłudnicy, świętoszki, sprytnie ukrywającej swoje grzechy. W gruncie rzeczy, skąd można było wiedzieć, co Mika robiła całemi dniami na mieście, wychodząc z kasetą lub ze szkicownikiem?… Wprawdzie wciąż rosły stosy jej obrazków, ale ich treść świadczyła o zupełnie dziwacznych upodobaniach autorki. Przeważały tu widoczki z ubogich dzielnic, wykrzywione płoty, brudne kramiki, grupki uliczników, stragany zawalone rupieciami, chabety w zniszczonych dorożkach, sylwetki wszelkich obdartusów, słowem całe to świństwo, do którego Nira czuła wrodzony wstręt, to śmietnisko życia, o którem nie chciałaby wogóle nic wiedzieć.

Któregoś dnia Mika powiedziała przy obiedzie:

– Widziałam dziś kogoś, łudząco podobnego do twego narzeczonego.

– Ach – poruszyła kącikami ust Nira. – Nie odznacza się on zbyt oryginalną powierzchownością.

– Nie zupełną masz rację. Zresztą tylko w pierwszej chwili odniosłam takie wrażenie, a pana Murka widziałam tylko raz.