Za darmo

Dr. Murek zredukowany

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

I tak ciężko mu było rozstawać się z temi rzeczami, które stanowiły cały jego wieloletni dorobek. Każdą szanował i utrzymywał we wzorowym stanie. Wprawdzie już od kilku dni liczył się z koniecznością stopniowego wyzbywania się garderoby, gdy postanowił jechać do Warszawy, zamyślał sprzedanie wszystkiego, oprócz najniezbędniejszych przedmiotów. Nie przewidywał wszakże, że wyzbędzie się ich zadarmo.

Pocieszał się tylko tem, że spełnia swój obowiązek, że bierze na siebie słuszną karę za lekkomyślną winę, że czyn jego jest dobry, nieprzymuszony, a że wierzył w to, iż dobro posiane daje stokrotny plon, wzrosła w nim nadzieja pomyślniejszej przyszłości.

– Komu Bóg daje obowiązki, – myślał, – temu daje też możność ich wypełnienia.

Dochodziła już dziewiąta, gdy skończył i powiedział:

– No, Karolka może już iść, a jutro przed szóstą rano, proszę wstąpić, żeby to, co zostawiam, ułożyć i zostawić na przechowanie u Żurków. Ja o siódmej jadę.

– Kolację jeszcze panu przyrządzę – rzekła dziewczyna, i nie czekając na zgodę, zabrała się do rozpalania spirytusowej maszynki.

Bułki, trochę kiełbasy i herbata do której kazał i Karolce usiąść, nie zabrały wiele czasu. Dziewczyna jednak nie zabierała się do wyjścia. Posłała łóżko i stanęła pod piecem.

– Na co Karolka jeszcze czeka? – zapytał.

– Ja?… Na nic.

– No, to dowidzenia. Do jutra.

Zdjął marynarkę, i zaczął odwiązywać krawat. Dziewczyna nie ruszyła się z miejsca.

– Czemu Karolka nie idzie! – zdziwił się.

Znowu nic nie odpowiedziała.

– No? – przynaglił ją niecierpliwie.

– Niech pan się kładzie. Ja nie przeszkadzam – bąknęła niewyraźnie.

– Owszem – powiedział stanowczo – przeszkadzasz i proszę iść.

Odwróciła się twarzą do pieca i wodząc dłonią po kaflach, zaśmiała się:

– A jakbym z panem przenocowała, to co?… Tak, na pożegnanie… Co sobie szkodować?…

Murek oburzył się. Pospiesznie naciągnął znowu marynarkę, zburczał ostro dziewczynę i wypchnął ją za drzwi.

Przez całą noc nie mógł zasnąć. Wstał i ubrał się, zanim Karolka nadeszła. Jeszcze raz rozmówił się z Żurkami, domknął walizkę, pożegnał się i ruszył na dworzec. Do pociągu było jeszcze pół godziny. Umyślnie nie wszedł do poczekalni, gdzie zebrało się kilka znajomych osób, widocznie również jadących do stolicy. Nie chciał narazić się na rozmowę i pytania, a wiedział, że nikt z nich do wagonu trzeciej klasy nie wsiądzie. Przyszło mu na myśl, że postąpił źle, nie złożywszy pożegnalnej wizyty Horzeńskim. Właściwie zależało mu tylko na babci. Obiecywał sobie jednak, że z Warszawy usprawiedliwi się listownie nagłością wyjazdu.

Punktualnie o siódmej pociąg ruszył. Korzystając z tego, że sam był w przedziale, wyjął irchowy woreczek, przeliczył pieniądze. Zostało mu niespełna sto dwadzieścia złotych. Sto dwadzieścia złotych i walizka z rzeczami.

Koła niespokojnie zastukały na zwrotnicach, zadudniły na moście i wpadły w równy skandowany rytm.

Rozdział III

Pani Bożyńska spojrzała na siostrzenicę podejrzliwie i wypuszczając nosem kłęby dymu, powiedziała bez nacisku:

– Nie chciałabym cię martwić, droga Niro, ale o tym panu Junoszycu, słyszałam bardzo rozmaite zdania.

Nira podniosła brwi:

– Rozmaite?… Zatem i dodatnie. Cóż, kochana ciociu, to już dobrze. Ludzie o nikim życzliwie nie mówią.

– Tak, kochanie. Jednak dobrze jest wiedzieć przynajmniej coś o człowieku, którego się przyjmuje. Sama rozumiesz, że żadnej z moich przyjaciółek nie wystarczy mgliste określenie: „pan, który robi interesy”. Nazwisko ma przyzwoite, ale na Podolu, o którem wspominał, nikt Junoszyców nie zna.

Nira znowu zerknęła na zegarek i wstała zniecierpliwiona.

– Ach, ciociu, więc poproś go o przedstawienie dowodów osobistych. Powtarzam ci, że u nas przyjmowany był w najlepszych domach. Sama zresztą powiedziałaś, że jest „bardzo dobrze”.

– Nie zaprzeczam.

– A i tu, w Warszawie, nie brak mu stosunków, pierwszorzędnych stosunków. Zresztą, czyż się wprasza do domu cioci?… Jeżeli się nie podoba…

– Nie podoba mi się – przerwała pani Bożyńska – ta żarliwość, z jaką go bronisz.

– Bynajmniej nie żarliwość. Poprostu jestem zdenerwowana. Miał być przed ósmą, a już jest kwadrans po!… Obawiam się, że… przeciąga mu się ta konferencja.

Nim pani Bożyńska zdążyła wypowiedzieć nową uwagę, zjawił się lokaj i oznajmił, że przyszedł pan Junoszyc.

Wszedł swobodnym krokiem, jak zawsze, dystyngowany, w pysznie skrojonym smokingu.

– Pani zechce wybaczyć – zwrócił się elastycznym ukłonem do pani Bożyńskiej – że porywam jej siostrzenicę. Panna Horzeńska była tak rozrzutna, że obiecała mi osłodzić moją starość tego wieczoru i pozwolić mi pokazać się w teatrze w jej zachwycającem towarzystwie.

Mówił po francusku, gdyż w domu tym, o czem wiedział, języka polskiego używała tylko służba i czasem Nira.

– Jestem przekonana – odpowiedziała pani Bożyńska – że nie zostaną później państwo zbyt długo na kolacji.

– Panno Niro – Junoszyc skłonił głowę. – Będzie tak, jak pani rozkaże, ale nie ośmieliłbym się być winowajcą w oczach pani Bożyńskiej.

– Bardzo słusznie – przytaknęła pani Stefanja – mam dziś wieczorem kilka osób na bridżu. I zależy mi na tem, by moja siostrzenica wróciła najdalej o pierwszej.

– Dobrze ciociu – nadstawiła jej policzek do pocałunku Nira.

– Termin będzie ściśle dotrzymany – powiedział na pożegnanie Junoszyc.

Od ogrodu Saskiego powiał wiatr zapachem młodych liści. Chodniki były zapchane tłoczącą się publicznością. Jezdnią mknęła rzeka samochodów. Junoszyc zatrzymał się na rogu i otworzył drzwiczki taksówki.

– Wsiadaj – powiedział krótko i rzucił szoferowi – Hotel Śląski.

Gdy wóz ruszył, Nira chwyciła go za rękę:

– Co ty ze mną robisz? Koki! Co ty ze mną robisz! Przez dwa tygodnie nie napisałeś ani słowa! Myślałam, że oszaleję.

– Oszalałaś naprawdę – odpowiedział gniewnie. – Djabli wiedzą, co tobie może strzelić do głowy!

– A cóż ja zrobiłam? – przestraszyła się.

– Jesteś paradna. Mobilizujesz całą Warszawę. Dzwonisz do wszystkich moich znajomych, podnosisz alarm, narażasz mnie na śmieszność. I wtedy, kiedy ja nie mogę pokazać się we własnem mieszkaniu, bo zależy mi na tem, by myślano, że jeszcze nie wróciłem z Wiednia…

– Koki! Przepraszam, bardzo przepraszam – przytuliła się doń Nira – ale ja tak strasznie, tak strasznie tęskniłam…

– Więc tęsknij na zdrowie, tylko do ciężkiego djabła nie psuj mi moich interesów! Jeżeli…. Jeżeli tak dalej będzie mi nie szło, gotów jestem uwierzyć, że tego pecha, to ty mi przynosisz.

– Koki! – jęknęła.

– Wysiadaj – odburknął.

Taksówka stała przed małym hotelikiem przy ulicy Skośnej. Duży brudny pokój na pierwszem piętrze, pomimo otwartych okien dusił zapachem stęchlizny. W sąsiednim numerze jakaś kobieta wybuchała paroksyzmami kaszlu, w przerwach obrzucając kogoś przekleństwami. Na stoliku rozłożony był papier z resztkami bułek i szynki. Pusta butelka od koniaku, druga do połowy wypróżniona i trzy kieliszki były świadectwem niedawno skończonej przekąski. Na łóżku leżała wspaniała waliza z krokodylowej skóry, na nocnej szafce takiż neseser.

– Musiałeś tu się zatrzymać? – ze zdumieniem zapytała Nira.

– Przecież nie zrobiłem tego dla przyjemności.

– A tam, na Szucha?

– Tam czeka na mnie ten amerykański idjota. Zaśmieci mi całą garsonjerę. Co noc wraca urżnięty w sztok i rzyga na moje dywany. Jeżeli do wtorku nie uzyskam zezwolenia na bezcłowy wwóz tych jego zakichanych maszyn, bydlę pójdzie do prokuratora.

– Ale ty masz szanse? – zapytała Nira.

– Mam?… Guzik mam. – Junoszyc kopnął krzesło, które omal nie wywróciło się. – Mam w kieszeni fałszywą studolarówkę, te dwie walizki i… ciebie. Niezły bagaż, co?

Zaśmiał się, zaklął i wyciągnął się na kanapie. Nira wciąż stała oszołomiona. Nawet nie odczuła obelgi. Jej myśl z wytężeniem pracowała nad jednem: – Jak mu pomóc? Przecie, gdy wyjeżdżał, bez chwili wahania zastawiła swoje futro. Gdyby sprzedała popielice, mogłaby za to sprawić sobie pelerynkę z pięknych srebrnych lisów. Wiosna tego roku była późna i każda przyzwoita kobieta, jako tako dbająca o swój wygląd, nie pokazywała się na mieście bez futrzanej pelerynki, bez dwóch spiętych lub chociażby jednego lisa. Takie efektowne rozszerzenie ramion zwężało biodra, wysmuklało sylwetkę, a owalowi twarzy i głowie dawało niezastąpione tło.

Codziennie, wracając z biura, Nira rozpaczliwem spojrzeniem obrzucała mijane kobiety. W samem biurze na trzydzieści z górą pracownic, ona jedna nie miała nawet najskromniejszego lisa. Prawie wszystkie zarabiały nie więcej niż Nira: dwieście z czemś złotych miesięcznie. Można jeszcze było zrozumieć to u mężatek, lub u tych panien, którym wiek i uroda umożliwiały otrzymywanie drogich prezentów. Były jednak i mocno starszawe, jędzowate paniusie, utrzymujące się wyłącznie z pensji, a i te jakimś cudem umiały tak ułożyć swój budżet, że starczyło im na futra.

Nira o pożyczeniu od ciotki Stefy nie mogła marzyć. I tak ledwie tam wiązano koniec z końcem. Rodzice od lutego zdobyli się na przysłanie pięćdziesięciu złotych. A wiosna, jak na złość ciągnęła się bez końca. Wiadomość o przyjeździe Junoszyca napełniła Nirę otuchą. Była pewna, że interesy powiodły mu się i że nie sprawi mu kłopotu wykupienie choćby tylko popielic. Zabrała nawet kwit lombardowy ze sobą.

Tymczasem on sam jest w najgorszej sytuacji. Z niepokojem przyglądała się jego pięknej twarzy. Wargi ułożył jakby do gwizdania, gładkie wspaniałe czoło zarysowało się lekką brózdą między brwiami.

Im dłużej przyglądała się mu, tem bardziej ustępowały obawy i zwątpienia. Wierzyła, nie, wiedziała, że ten człowiek, że taki człowiek przegrać nie może. Była pewna, że pod tem czołem nieustannie pracuje potężny, precyzyjny mózg, że tysiące myśli przesuwają się niestrudzenie, aż nagle dadzą olśniewające skojarzenie. Jakże dobrze to znała! Wówczas usta rozsuną się w półuśmiech, podniosą się opuszczone powieki i oczy błysną decyzją. Jej nie powie nic, ale już w następnej chwili siada do telefonu, czy do biurka… Zaczyna działać. A później, gdy szeregiem niezawodnych posunięć zrealizuje plan, potrafi całą rzecz tak opowiedzieć…

 

Przysiadła na brzeżku kanapy i delikatnie, wstrzymując oddech, zaczęła wodzić wargami wzdłuż brwi. Zwykle lubił to. I Nirze zdawało się, że tą pieszczotą bierze jakoś bodaj najmniejszy udział w jego myślach. Teraz jednak odsunął Nirę zdecydowanym gestem:

– Daj spokój z tem lizaniem się – powiedział szorstko. – Nie jestem usposobiony. Że też te kobiety nie umieją nigdy wyczuć nastroju!

– Nie wiedziałam, że i od innych musisz tak się opędzać – odsunęła się Nira.

– Muszę.

– Wiem, że mnie zdradzasz – starała się mówić cicho, by nie dostrzegł jej podniecenia.

Junoszyc ziewnął:

– Zdradzam.

– Nie, to niemożliwe! – chwyciła go za ręce.

– Niemożliwe – zgodził się obojętnie.

Przywarła ustami do jego warg.

– Koki, mój Koki – powtarzała wśród pocałunków – ożeń się ze mną, błagam cię, ożeń się! Przecie ja ci nie będę żadnym ciężarem. Będę pracowała. Będę ci pomagała. I przysięgam ci: Nie będę zazdrosna…

Pod pocałunkiem uczuła, że jego usta uśmiechają się. W oczach jednak błysnął gniew.

– Koki… – dodała jeszcze nieśmiało i umilkła.

– Zamęczysz mnie, zanudzisz – odezwał się znużonym głosem. – Już ci dwa razy mówiłem, że nie mogę, nie chcę i nie ożenię się z tobą. Nie cierpię żadnych obowiązków. Poco mi u djabła ciężkiego małżeństwo?…

– Więc mnie nie kochasz! – zawołała porywczo.

– Kocham i co z tego?

– Gdy się kocha, to się chce mieć tego kogoś na własność.

Junoszyc skrzywił się:

– To też i mam ciebie.

– Takie widywanie się ukradkiem – zaczęła, lecz przerwał jej, wpadając w słowo:

– …mnie zupełnie wystarcza. Moja droga, żenić się powinni tacy ludzie, jak ten twój narzeczony… Jakże mu tam?.. Murek. Cóż z nim? Jeszcze jest w Warszawie?

– Ach, nic mnie to nie obchodzi. Jest, zdaje się.

– Dostał jaką posadę?

Nira wzruszyła ramionami:

– Czy ja wiem?! Zdaje się, że wziął się do handlu.

– Do handlu? – zdziwił się Junoszyc. – Na tem to on nic nie zrobi. To cymbał.

Zapukano do drzwi. Numerowy oznajmił, że przyszedł jakiś pan i pyta o pana Junoszyca. Zgodnie z zastrzeżeniem, portjer powiedział, że nikt taki tu nie mieszka, ale ten pan pomimo to kazał „poszukać” i powiedzieć, że ma certyfikat.

Junoszyc zerwał się z kanapy i kazał natychmiast wprowadzić owego pana. Nira musiała stanąć przy oknie i odwrócić się do pokoju plecami. W szybie widziała odbicie małego eleganckiego jegomościa, który szybko wręczył Junoszycowi jakieś papiery. Zamienili przytem kilka krótkich zdań i interesant wyszedł.

Na twarzy Junoszyca nie znalazła żadnej zmiany. Stał i spokojnie przeglądał papiery.

– No – powiedział wreszcie – chociaż to się udało.

– Udało się?

– Phi… drobiazg. Kilkanaście tysięcy. Ale i to dobre. Uniknęłaś przykrej historji. Masz szczęście.

– Ja? – zdziwiła się.

– Aha. Musiałbym cię narazić na towarzystwo tego amerykańskiego szympansa.

– Tego, któregoś umieścił w swojej garsonjerze?

– Tak. No, popraw kapelusz. Jedziemy na kolację do Bristolu. Musiałabyś go zabawić przez kilka dni i natchnąć ochotą do dłuższego pobytu w naszej pięknej stolicy.

– Chyba nie wyobrażałeś sobie, że zgodzę się na taką rolę! Wstydź się, Koki!

– Wstydzę się, ale wyobrażałem – zaśmiał się wesoło.

Zarzuciła mu ręce na szyję: ten jego cynizm działał na nią, jak wzrok węża: przejmował wstrętem i obezwładniał.

Wchodząc na salę restauracyjną przypomniała sobie z dotkliwą wyrazistością brak wymarzonej pelerynki z lisów. Było sporo znajomych Junoszyca, który kłaniał się z tym swoim pańskim wdziękiem naprawo i nalewo. Imponował jej właśnie tym kontrastem świetnej dżentelmenskiej powierzchowności i brutalnej siły wewnętrznej, nie liczącej się z niczem i z nikim. W niektórych spojrzeniach i ukłonach dostrzegała maskowaną niechęć, lub ostentacyjną powściągliwość, lecz wyraźnego lekceważenia nikt nie ośmieliłby się mu okazać.

– A co sobie o mnie myślą – mawiał Junoszyc – to mam w nosie.

Stolik, przy którym siedli natychmiast, został otoczony przez nadskakującą służbę. Wiedzieli, że będą drogie napoje i dania, że kapnie suty napiwek. Na reprezentacje Junoszyc nie żałował pieniędzy.

– Ludzie muszą wiedzieć, że się komuś powodzi – twierdził, – jeżeli mają go szanować.

Przy kawie zapalił cygaro i, przyjrzawszy się Nirze, powiedział:

– To dobrze, że wyglądasz tak… skromnie. Niech wiedzą, że bywam z kobietą z towarzystwa. Jednak przydałoby ci się jakieś futro. Skończę z tym amerykańskim durniem i kupię ci coś ładnego.

Przecie wiedziała, że on sam o tem pomyśli! Jakże mogła go nie kochać!

Do stolika przysiadł się jakiś chudy blondyn w binoklach. Junoszyc przedstawił go półgębkiem i z tego wywnioskowała, że to ktoś podrzędny, tembardziej, że podczas rozmowy nie wymienił też jej nazwiska, co robił chętnie, ilekroć zależało mu na danym człowieku. Z reguły przechodzili przy obcych na pan i pani. Blondyn mówił o jakimś zakwestjonowanym zapisie hipotecznym, o kaucji w związku z dostawami i prosił Junoszyca o zainteresowanie się temi sprawami. Do podobnych rozmów Nira była przyzwyczajona. Ilekroć znaleźli się w kawiarni, czy restauracji, zawsze ktoś się przysiadał do stolika, lub odwoływano Junoszyca do telefonu.

W trakcie rozmowy padło kilka nazwisk, a po jednem z nich Junoszyc zwrócił się do Niry:

– Czy w domu pani ciotki nie bywa prezes Holbein?

– Nie… Chyba nie. Jak on wygląda?

– Bardzo gruby, sepleni i nosi okulary.

– Nie. Napewno nie znam – potrząsnęła głową Nira.

Junoszyc zamyślił się:

– A może ktokolwiek ustosunkowany w Zakładach Przemysłowych „Rono”?… Kto tam jest?…

– Serkowski, Wundt, Jagodziński – szybko podpowiedział blondyn.

Okazało się jednak, że u pani Bożyńskiej żaden z wymienionych nie bywa, i Nira żadnego z nich nie zna. Gdy blondyn pożegnał się i odszedł, Junoszyc zaczął bębnić palcami po stole.

– Brak mi wielu ludzi. Mógłbym sporo fajnych rzeczy przeprowadzić, gdybym bliżej znał takiego naprzykład Holbeina, albo chociażby Jagodzińskiego.

Patrzyła nań wzrokiem winowajczyni. W jego słowach wyczuwała niezadowolenie. Po długiej pauzie Junoszyc nagle zapytał:

– W „Sumienności” niema zmian?

– Nie, przynajmniej ja o żadnych nie słyszałam.

– Wciąż siedzisz w dziale korespondencji?…

– Tak. Mieli mnie przenieść do rachuby, ale okazało się, że moje języki obce są podobno niezastąpione, i dyrektor Lender nie chce mnie puścić.

Junoszyc pogwizdywał pod nosem i niespodziewanie powiedział:

– To nonsens. Marnowanie czasu i możliwości.

– Jakich możliwości?

– Posłuchaj, Niro… Zarabiasz coś trzysta złotych?

– Znacznie mniej.

– Właśnie. Czyś ty nigdy nie pomyślała, że w temże Towarzystwie Asekuracyjnem jest droga do wcale dobrych dochodów?…

– Dla mnie?

– Dla ciebie bardziej, niż dla kogo innego. Jesteś ładna i masz masę wdzięku…

– Dziękuję. – Zarumieniła się tak, jakby nigdy i od nikogo podobnych komplementów nie słyszała. Co prawda, Junoszyc nie mówił ich nigdy. Nawet przed trzema laty, gdy go poznała podczas krótkiego pobytu w Warszawie i gdy starał się ją zdobyć, nie posługiwał się w tym celu prawieniem komplementów. To nie leżało w jego typie. Wiedziała, że mu się podoba. Chciała wierzyć, że ją kocha, lecz on sam o tem nie mówił, ona zaś na tym jednym punkcie nie wyrzekła się wobec niego swoich ambicyj i wolałaby umrzeć, niż dopytywać się o to.

Musiał zauważyć jej rumieniec i zmieszanie, lecz ciągnął dalej tym samym tonem:

– Masz prezencję, formy, umiejętność konwersacji. Na dziesięć metrów pachnie od ciebie arystokracją w najlepszem znaczeniu tego słowa, no, i nazywasz się pierwszorzędnie. Wszystko to razem jest pewnym kapitałem, który można, a zatem trzeba wyzyskać. Jestem pewien, że otrzymawszy twój bilet wizytowy i relację o twoim wyglądzie, żaden mężczyzna nie pomyśli, żeby odprawić cię z przedpokoju. Do głowy mu nie przyjdzie, że jesteś agentką asekuracyjną.

– Więc ty chciałbyś, Koki, bym została agentką? – przeraziła się.

– Chciałbym.

– Ależ to okropna praca… Chodzić po mieszkaniach…

– Popierwsze, nie widzę w tem nic okropnego. To raz. Panie z najlepszego towarzystwa pracują dziś po sklepach. Podrugie, zarobisz na tem pięć razy więcej, niż siedząc w biurze, a pozatem, nie chodzi tu wogóle o pracę, ani o ubezpieczanie od apopleksji różnych pierników, lecz o nawiązanie z nimi znajomości. Niczego więcej. Ot, zwyczajna znajomość, najwyżej lekki flircik. Chodzi o to, by taki facet nabrał nadziei, że z czasem, przy pewnych staraniach może spodziewać się powodzenia u ciebie. Niema starszego mężczyzny, dobrze sytuowanego, któryby się nie skusił taką perspektywą. Znam ich dobrze. Popisanie się romansem z młodą i ładną panną z towarzystwa, toż to więcej warte dla takiego typa, niż wygrana na loterji. No, i popisanie się przed samym sobą. Odzyskanie nadwątlonej wiary we własne męskie uroki.

W miarę, jak Junoszyc rozpalał się do projektu, Nira była coraz zimniejsza. Czuła tu coś obrzydliwego.

– Nie sądzę, – powiedziała – bym swoim sposobem bycia umiała dać komuś wrażenie, że jestem gotowa na każde skinienie palcem.

– Bo i nie trzeba dawać żadnego wrażenia – skrzywił się. – Nie znasz ludzi. Już sam fakt, że taki jegomość widzi ponętny objekt w roli agentki, wystarcza. Będzie przeświadczony, iż kosztem ubezpieczenia się zyska jej skłonność. Każda kobieta, którą warunki ekonomiczne stawiają w zależności od mężczyzny, wywołuje w nim najdalej idące nadzieje. Nie potrzebujesz robić w tym kierunku specjalnych wysiłków. Wystarczy, jeżeli po niejakich certacjach przyjmiesz propozycję przejażdżki samochodem lub kolacji w dobrym lokalu.

– Ale poco?

– Bądź cierpliwa – zmarszczył brwi. – Poto, że przy pierwszej sposobności poznajomisz mnie z takim gościem. „Mój kuzyn, pan Junoszyc”. Oto wszystko.

Nira uśmiechnęła się melancholijnie:

– Nie wydaje mi się to wszystko szczególniej zachęcające…

– A mnie wydaje się bardzo dobrym pomysłem.

– Pozatem wątpię, by dyrekcja zechciała powierzyć mi agenturę.

– O to się nie bój. Zaraz jutro lub pojutrze wpadnę do was i pomówię z twoim dyrektorem.

– Odmówi.

Junoszyc zaśmiał się:

– Bądź spokojna. Mnie nie odmówi. Mam ja na niego pewien haczyk i on o tem doskonale wie.

Przed pierwszą Nira była już w domu. Junoszyc uparł się, by ciotce Stefie dotrzymać słowa. Zjawienie się siostrzenicy pani Bożyńska powitała zadowolonym uśmiechem. Rzeczywiście było kilka osób. W gabinecie grano w bridża. „Piąta wychodząca”, pani Szczaniecka, która z nudów przeglądała już od godziny stare ilustracje (jedna para broniła robra), przyjęła zjawienie się Niry z zachwytem, i Nira musiała ją bawić sprawozdaniem ze sztuki, na której nie była.

Te ciotczyne bridże, powtarzające się po dwa i trzy razy na tydzień, gromadziły najczęściej to samo towarzystwo. Kilka pań z plutokracji i zubożałej arystokracji, wszędobylskich i rozplotkowanych, wypalających moc papierosów i wałkujących plotki publiczne i prywatne, i stosunkowo niewielu mężczyzn. Byli to przeważnie cudzoziemcy, dyplomaci minorum gentium, starsi panowie, reprezentujący różne egzotyczne republiki, kończący w Warszawie swój lekki, błyskotliwy żywot, spędzony smakowicie i dostatnio na koszt owych republik, których obywatele dla dodania blichtru swym przedstawicielom musieli się wyrzec luksusu noszenia butów i używania mydła. Oprócz tych wyszlifowanych starych próżniaków i darmozjadów bywali też i młodzi dyplomaci, początkujący karjerowicze. Ci przez odwiedzanie pani Bożyńskiej zaspokajali swe poczucie obowiązku dyplomatycznego, nawiązując tak zwany kontakt z miejscowem społeczeństwem.

Młodzi mogliby być zabawni, gdyby nie ich ustawiczny strach przed ewentualnością większych wydatków, czy wyższej przegranej w bridża. Nie dorobili się jeszcze przyzwoitych poborów, a ich pensyjki z trudem wystarczały na opędzenie kosztów reprezentacyjnego wyglądu. Pannie Horzeńskiej przyglądali się łakomie, lecz żaden z nich nie ryzykował żadnych awansów. Rewanże za skromne zresztą przyjęcia zbywali kwiatami, lub zaproszeniami na większe herbatki w poselstwach czy ambasadach. Starsi ich koledzy, z tytułu swoich stanowisk, rozporządzali już konkretniejszemi dowodami wdzięczności: mogli sprowadzać wina, perfumy, czy pończochy bez cła.

 

Permanentny bridż ciotki Stefy i zbierające się na nim towarzystwo było podobno przyczyną rozwodu pani Bożyńskiej z mężem. Pan Bożyński nie nazywał przyjaciółek żony inaczej, jak „stare gitary”, przyjaciół „wałkoniami za cudze pieniądze”, a bridża „piekielną katarynką”. Mieszkał na Wspólnej i prowadził w domu biuro pośrednictwa sprzedaży majątków ziemskich przyczem wiodło mu się niezgorzej, dzięki licznym pokrewieństwom i stosunkom w różnych stronach kraju. W każdym razie starczało na wypłacanie renty byłej żonie.

Mieli troje dzieci. Najstarszy Wojciech, na złość matce – jak twierdziła – został inżynierem, i, co gorsza, zamiast wejść do któregoś z pułków kawalerji, uzyskał przydział do saperów. Jego bataljon stał o kilkadziesiąt kilometrów od Warszawy, lecz Wojtek przyjeżdżał rzadko, dość jednak często, by swym wyglądem i desaprobującą małomównością utrzymywać matkę w stanie trwałej niechęci do siebie. Wysoki i zgrabny, ubierał się u jakiegoś małomiasteczkowego krawca i mundur oficerski wisiał na nim workowato. Od czasu zainstalowania się na Królewskiej Niry, która widocznie mu się podobała, zaglądał częściej, lecz nie przestał milczeć, ani nie zaczął dbać o swoją powierzchowność. Nirze kiedyś zwierzył się, że pracuje nad jakimś wynalazkiem, o czem nikt nie wiedział.

Młodsza o dwa lata od Wojtka Krystyna mieszkała z ojcem, dokąd się przeniosła po trzyletniem niefortunnem pożyciu małżeńskiem ze słynnym bokserem Kruszyną. Ich „mezaljans”, w swoim czasie był głośnym skandalem, który Kryśce nie opłacił się zupełnie.

Najmłodsza Mika, niebrzydka mała blondyneczka, o filigranowej figurze i jasno-niebieskich oczach, po skończeniu klasztornej pensji zagranicą, mieszkała przy matce w roli panny na wydaniu. Cicha i anemiczna, tak przez wzgląd na usposobienie, jak i na zdrowie, była rzadkim gościem w salonie, wcześnie kładąc się spać i wcześnie wstając. Rankami chodziła na studja malarskie, wieczory spędzała w swoim pokoju, pełnym sielankowych akwarel i atłasowych poduszek. Nie lubiły się z Nirą i unikały się wzajemnie, chociaż nigdy nie zamieniły nietylko najmniejszego przykrego słówka, lecz ani nieprzychylnego spojrzenia.

Nira nie mieszkała u ciotki darmo. Za pokój i utrzymanie oddawała więcej, niż połowę swej pensji. To dawało jej poczucie niezależności i prawo przyjmowania własnych znajomych.

Nie było ich zresztą wielu. Najczęściej zaglądała nowa przyjaciółka i koleżanka biurowa, pani Lechowska, rozwódka, ocierająca się o żydowsko-polską arystokrację. Nira lubiła ją za jej spryt, dowcip i cynizm. Drugim gościem był Junoszyc, trzecim i ostatnim z częstszych – Murek.

Jego zjawienie się w Warszawie Nira przyjęła, jak klęskę. Jeżeli, wyjeżdżając z domu, nie zerwała z nim ostatecznie, to tylko na kategoryczne życzenie Junoszyca.

– Ani się waż! – mówił. – Zapewniam cię, że to wymarzony mąż dla ciebie. Póki nie znajdziesz innego bubka, ani się waż zrywać z tym Murkiem. Trzeba być rozsądną. Interesy twoich rodziców wiszą na włosku. Mnie mogą djabli wziąć w każdej chwili. Sama to rozumiesz, że musisz mieć jakieś oparcie. A ten Murek wcale nie jest uciążliwy. Co ci to szkodzi?

Mówił jeszcze o tem, że może znaleźć się sam w sytuacji trudnej, w której będzie potrzebował pomocy, że zresztą nikt nie zmusza jej do brania ślubu, a takie nominalne narzeczeństwo ma swoje zalety.

Na wyraźne życzenia Junoszyca wysłała kilka kart pocztowych do Murka, rozgniewała się jednak, gdy przyjechał. Przedewszystkiem na tle Warszawy wyglądał bardzo prowincjonalnie. Podrugie, zjawił się u ciotki podczas nieobecności Niry i przedstawił się, jako jej narzeczony. Wprawdzie ciotka Stefa uznała, że prezentuje się możliwie, a manjery ma lepsze, niż nazwisko, nie powinien był jednak przyjmować zaproszenia na obiad. Mika orzekła, że jest przystojny. Pochlebiało to Nirze, ku jej własnemu zdumieniu. Rzeczywiście, i jej samej wydał się ładniejszy od obrazu, który zachowała w pamięci. Może dlatego, że obraz ten brzydł z dnia na dzień, nie podsycany życzliwością wyobraźni. Murek niewątpliwie mógł się zaliczać do przystojnych mężczyzn. Prawie wysoki, mocno zbudowany, o długiej, kanciastej twarzy i twardych rysach, wywierałby nawet wrażenie bardzo męskiego, gdyby nie różowe kolorki, ciemno-blond przystrzyżone wąsiki i nadmiar tłuszczu. Przypominałby zażywnego kupczyka, gdyby nie jasne i surowe spojrzenie niebieskich oczu.

– Bardzo solidny – zawyrokowała po jego wyjściu ciotka Stefa. – Chociaż przydałoby mu się więcej obycia. W twoich rączkach, Niro, szybko tego nabędzie.

Lecz Nira bynajmniej nie zamierzała zajmować się taką guwernerką. Przeciwnie. Odrazu oświadczyła Murkowi, że nie może mu poświęcać wiele czasu. Biuro, obowiązki towarzyskie, przemęczenie. Dała mu nawet do zrozumienia, że ciotka Bożyńska, ze względu na snobizm własny i bywających u niej osób, nie życzy sobie wizyt narzeczonego siostrzenicy.

– Pan rozumie, panie Franciszku – mówiła Nira. – To nie jest dom mój, dom moich rodziców, gdzie byłam swobodna.

On prostodusznie przyznał jej słuszność i stanęło na tem, że widywać się będą albo na mieście, albo po uprzedniem porozumieniu się telefonicznem u ciotki Stefy. Nira zaś tak umiała za każdym razem sytuację przedstawić, że od jego przyjazdu, to jest w ciągu dwuch miesięcy, widzieli się tylko sześć razy.

I on zdawał się godzić z tym stanem rzeczy. O ile początkowo telefonował z natarczywemi prośbami co dwa, trzy dni, o tyle teraz odzywał się rzadziej, stał się mniej wymagający i dokuczliwy.

Zresztą obecność narzeczonego w Warszawie miała dla Niry i swoje dobre strony. Istniał poważny pretekst do wychodzenia z domu o różnych porach, bez pobudzania podejrzliwości ciotki, która nietyle przez pragnienie rozciągnięcia nad nią moralnej opieki, ile przez ciekawość i ze względów prestiżowych poczuwała się do obowiązku kontroli.

Nira łatwo zbywała wszelkie indagacje:

– Byłam z narzeczonym w cukierni.

W wypadku zaś, gdy dłużej zabawiła w garsonjerze Junoszyca, tłumaczyła się przyjęciem u siostry Murka. Musiała dla świętego spokoju wymyśleć tę siostrę i wydać ją zamąż, za majora weterynarza: prości, ale poczciwi ludzie.

Junoszyc pękał ze śmiechu, słuchając sprawozdań Niry o skromnem, lecz pogodnem życiu owych majorostwa, o ich trojgu rozkosznych dzieci i o tem, jak ciotka Stefa drobiazgowo wypytuje o stosunek Murka do tych maleństw, by wywnioskować, czy będzie dobrym ojcem.

W istocie Nira nie wiedziała nawet, gdzie Murek mieszka. Wspomniał raz o tem mimochodem, że u krewnych na Żoliborzu, a gdy zdziwiła się, że dawniej nie mówił o tem, że ma wogóle krewnych, zbył to powiedzeniem:

– Ach, to bardzo dalecy krewni.

I zmienił temat rozmowy. Ponieważ dla Niry było najzupełniej obojętne, gdzie on mieszka i jaką ma rodzinę, nie przyszło jej nigdy na myśl wracać do tego przedmiotu.

Spotykali się zazwyczaj w niewielkiej cukierence na Miodowej. Przez telefon zapowiadał zawsze, że ma moc rzeczy do powiedzenia, lecz gdy siedzieli naprzeciw siebie przy stoliku, powtarzał w kółko, że ją kocha, że dla takiej miłości warto żyć, że kiedyś będą bardzo szczęśliwi i wlepiał w nią cielęco zachwycone oczy. Nawet o sobie prawie nic nie opowiadał.

Z jego słów wiedziała, że ma „napiętą” bardzo dobrą posadę, a tymczasem pomaga pewnemu adwokatowi. Nie musiało mu się jednak dobrze powodzić. Przychodził zawsze w tem samem ubraniu i tych samych bucikach, dość zniszczonych. Gdy pod koniec marca zrobiło się cieplej, musiał chyba zastawić palto, bo później oziębiło się znacznie, on jednak twierdził, że mu bez palta ciepło, chociaż miał ręce sine.

Wtedy nawet żałowała go trochę. W gruncie rzeczy nie był dla niej antypatyczny. Dawniej, w domu rodziców, gdy po pół roku i dłużej nie widywała Junoszyca, w głębi duszy godziła się na ostateczność zostania jego żoną. Działał nawet na jej rozbudzone, a głodne zmysły, tembardziej, że podniecała je myśl o jego miłości. Pozatem i za tę miłość, choć jej nie ceniła, była mu przecież wdzięczna. Koki miał rację, że kobieta musi zawsze mieć w odwodzie taką miłość, gotową do najdalej idących poświęceń, taki pas ratunkowy. Dawało to poczucie bezpieczeństwa. Jeżeli nie ostatecznego portu, to chwilowej przystani, skąd można znowu rozejrzeć się po życiu.

A Nirze biegło ono skokami z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień. Było to życie podróżne, dorywcze, tymczasowe. Jej młodość wchłaniała zdarzenia, niecierpliwie przepuszczała przez palce prąd czasu, bulgoczący w krętem łożysku, pędzący w niewiadomym celu. W tym nurcie ani się było dna dopatrzeć, ani własnego odbicia.