Za darmo

Dr. Murek zredukowany

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– Po kim się mam czego spodziewać? – powtórzył Murek.

– Nie po obcych przecie – spojrzała mu w oczy – nie po wrogach. Tylko po swoich. Pan… pan jest synem chłopa? Tak?

– Tak.

– Zazdroszczę tego panu – westchnęła – moi rodzice żyli z cudzej pracy, a pan nie ma na sobie tej plamy.

– Jakto plamy? – zdziwił się szczerze.

– To przecież jasne. Cóż może być podlejszego, niż pasorzytowanie na cudzym trudzie, na cudzym pocie. Wyzysk! A ktoż ma większe prawo do upomnienia się o należne mu miejsce na świecie niż ten, który przez szereg pokoleń był haniebnie wyzyskiwany! To jest najlepszy dyplom szlachecki!

Murek zastanowił się:

– Powiedzmy. Ale mała stąd satysfakcja. Upoważnia najwyżej do zdychania z głodu.

– W ustroju kapitalistycznym i faszystowskim tak.

– A pani jest komunistką? – zapytał.

Zmarszczyła brwi i odpowiedziała śmiało:

– Jestem i nie myślę zapierać się tego. Zwłaszcza przed panem.

– Dlaczego zwłaszcza?

– Bo już oddawna chciałam pana poznać i pomówić z panem o tych sprawach. Przepisywałam pański życiorys i jestem przekonana, że to karygodna zbrodnia, że pan się marnuje. Syn chłopski, jednostka z wyższem wykształceniem, z charakterem. Potrzeba takich ludzi. Czy pan nigdy nie interesował się ruchem komunistycznym?

Murek zaśmiał się:

– Owszem, ale nie ucieszy to pani, bo o tyle interesowałem się, że czytując sprawozdania z procesów, uważałem, że zbyt małe kary sądy nasze komunistom dają.

Machnęła ręką:

– Ach, nieuświadomienie. To tylko świadczy o tem, że nie znał pan ideologji komunistycznej. Czytał pan Marxa?

– Nie.

– Ani Lenina?… Nawet żadnych broszur?… No widzi pan! Jakże pan mógł ustosunkować się mądrze do wielkiej idei, nie znając jej fundamentalnych podstaw. Jednak prawda ich i główny sens jest oczywisty, dla każdego trzeźwo myślącego człowieka.

– Jakaż to prawda? – zapytał poważnie.

– To, że wszystko, co jest na świecie, cały dorobek, wszelkie bogactwa, wszystko to powstało z pracy. Zatem winno należeć do tych, co pracują, nie zaś do pijawek, pasorzytów i darmozjadów. Świat jest własnością ludzi pracy, jest ich własnością wspólną. I tylko oni mogą stanowić prawa i obyczaje, tylko oni mogą rządzić, tylko oni mogą korzystać z tego, co wyprodukowali. Oni, to znaczy my. Pan i ja, a pan bardziej, niż ja.

Murek słuchał z natężoną uwagą. Nieraz i dawniej obijały mu się o uszy takie poglądy, lecz wówczas niejako automatycznie umieszczał je w przegródce z napisem: „Frazesy i utopje demagogji wywrotowej”. Teraz zaś każde słowo znajdowało w nim oddźwięk. Kosicka przytem mówiła z zapałem i z mocnem przeświadczeniem. Mówiła o braterstwie ludzi pracy, o równości, o sprawiedliwości powszechnej. Mówiła o prawie własności, które jest największem bezprawiem. O szczytnych celach walki w imię realizacji ideałów, o poświęceniu najzacniejszych i najlepszych, którzy w podziemiach pracują nad przygotowaniem nowego ustroju, który ogarnie całą ludzkość, zjednoczy wszystkich, wykluczy wojny i wyzysk i trwać będzie wiecznie. Mówiła o szczęściu budowania jasnej i pięknej przyszłości, o potężnej organizacji ludzi ideowych…

Urwała dopiero wtedy, gdy szczęk klucza w drzwiach wejściowych oznajmił powrót Miki.

Panna Bożyńska stanęła w progu i nie mogła opanować wrażenia, jakie wywarł na niej niespodziewany widok Murka. Zaczerwieniła się i powiedziała dość bezsensownie:

– Już poznaliście się?

I nieśmiało wyciągnęła rękę do Murka:

– Więc jednak pan nie gniewa się na mnie?…

– Za cóż miałbym się gniewać – spokojnie odpowiedział Murek.

Panna Kosicka zerwała się.

– Przyrządzę herbatę.

Mika nie dosłyszała tego i nawet nie spostrzegła dyskretnego wycofania się przyjaciółki.

– I nie ma pan do mnie żalu? – zapytała cicho.

– Skądże? Za co?

– Myślałam… Tak długo pana nie było… Ja wiem, że postąpiłam brzydko, nielojalnie, że panu dałam te wycinki z gazet… I że przedtem ukrywałam przed panem swoje nazwisko. Ale sama nie wiedziałam, co robić. Bo tak: gdybym powiedziała panu, że jestem kuzynką Niry, zapytałby pan o nią, a nie chciałam kłamać. Ja oddawna wiedziałam, że ona wyjechała z tamtym ohydnym człowiekiem. Ale gdybym otworzyła panu oczy na tę sprawę, mógłby pan mnie posądzić o to, że ja kłamię, bo mi na tem zależy. Gdy jednak było już w pismach… Pan nie ma pojęcia, jak mnie bolało to, że pan jest haniebnie oszukiwany przez istotę, która nigdy, słyszy pan, nigdy nie była warta jednego pańskiego palca. Ale byłam w rozpaczy, że pan mi nie daruje…

Mówiła szybko, tak jakby oddawna ułożyła sobie, co mu ma przy pierwszem spotkaniu powiedzieć. Jej oczy wciąż zmieniały wyraz od niepokoju i obawy, aż do czułości i gniewu. Wyglądała jakoś dziecinnie.

– Przeciwnie, winienem pani wdzięczność – bąknął Murek.

Wzięła go za rękę:

– Co tam…

– Ale powinien pan ją wyrzucić całkiem z pamięci. Ona nie zasługuje na to, by o niej myśleć.

– Przejdzie – machnął ręką.

– Tak, tak, przejdzie. I już nie mówmy o tem. Tyle jest na świecie rzeczy dobrych i pięknych. Mój Boże, czy pan wie, że ja codzień, codzień wystawałam tam, pod naszym daszkiem! Tak długo pana nie było!…

– Wogóle nie było mnie w Warszawie.

Mika szeroko otworzyła oczy:

– Wyjeżdżał pan?

– Tak.

– Ale… ale… nie zagranicę?

– Nie.

– Mój Boże! – zaśmiała się. – Co mi do głowy może przyjść. A gdzież pan był?

– Za pracą.

Weszła panna Kosicka. Przyniosła tacę z herbatą. Nakrywając stół, poruszała się dziwnie nerwowo i kanciasto. Wyglądała jakoś nieproporcjonalnie, wąskie ramiona, szeroka i płaska w biodrach, krótkie nogi. Była pomimo niedużego wzrostu ciężka i przysadzista. Miała wąskie, brzydkie usta, czarne, krótko obcięte włosy, rysy niesymetryczne i ostre, tylko oczy piękne, prawie czarne, poważne i wyraziste.

– Przegryziemy trochę – oznajmiła rzeczowo. – Jest po dwie bułki na osobę.

– Wiesz, Marjetko – zwróciła się do niej Mika. – Pana Murka nie było w Warszawie, wyjeżdżał na robotę.

– A dokąd? – zapytała Kosicka.

– Na kolej. Do uprzątania śniegu – odpowiedział Murek.

– Śniegu?… Już chyba od miesiąca niema śniegu.

– Tak, ale ja później musiałem przycupnąć w jednej wiosce, bo szukali mnie.

– Kto?

– Policja.

– Co pan mówi! – przestraszyła się Mika.

– Czegóż od pana chcieli?…

Murek wzruszył ramionami:

– Ach, była tam taka awantura, strzelanina. No, i mnie uważali za jednego z inspiratorów.

– Jakto? – krzyknęła Kosicka. – Przy stacji Majdanowo?

– Tak.

– W końcu lutego?

– Zgadza się – potwierdził Murek.

– I pan w tem brał udział?…

Uroczyście wstała i wyciągnęła doń rękę:

– Niech pan pozwoli, że uścisnę pańską dłoń.

Murek uśmiechnął się:

– Nic takiego nie zrobiłem.

– Jakto nic! Wystąpił pan w obronie wyzyskiwanych ludzi, w obronie bezrobotnych, z których chciano za nędzne dniówki wyciągnąć resztkę sił. Winszuję panu!

Zwróciła się do zdumionej Miki:

– Widzisz? Ja się nigdy nie mylę w sądzie o ludziach. Wiedziałam, że pan Murek odnajdzie w sobie ten instynkt proletarjusza. Wystarczył mi jego życiorys i ta charakterystyka, którą słyszałam od ciebie.

Murek zmarszczył brwi:

– Żaden instynkt, proszę pani. Poprostu chcieli nam obniżyć dniówkę.

– Tak?… A o tem wcale w gazetach nie pisano. Łajdacy! Zwalono wszystko na agitatorów komunistycznych.

– Żadnych komunistów tam nie było – zapewnił Murek.

– A ja panu mówię, żeście wszyscy byli, jeżeli nie członkami partji, to wyznawcami jej ideologji. Niechże pan nam opowie, jak się to odbyło naprawdę, bo gazetom za grosz wierzyć w tych rzeczach nie można. Więc?…

– Pozwól-że panu zjeść! – żałośnie upominała się Mika.

– Ach, przepraszam.

– Nic, mogę jeść i gadać – uśmiechnął się Murek.

I zaczął opowiadać poporządku, jak to było, jak werbowano w Warszawie na jednych warunkach, a później chciano narzucić zwerbowanym już na miejscu inne. Zmniejszyć dniówkę, albo wprowadzić akord. Praca była rzekomo mało wydajna. A jakże mogła być wydajna, skoro ludzie nie mieli sił… Niektórzy już od dwuch lat głodowali, kawałka uczciwej posilnej strawy nie widzieli! Jakże miała iść robota, kiedy śnieg w dziurawe buty właził, a nad człowiekiem wciąż tylko pokrzykiwano, żeby prędzej!

Opowiedział o licznych zatargach, o pobiciu inżyniera, o poobiedniem przemówieniu i wreszcie o samej strzelaninie. Opowiedział, jak przyjechała policja i jak zaczęto szukać Trzewika.

– A mnie właśnie przezywano Trzewikiem. Tedy dałem nura. Ciemno było, śnieg padał gęsto, ślady zasypał. Błądziłem przez noc, a rankiem doszedłem do pewnej małej wioski, gdzie i przesiedziałem kawał czasu.

– A w wiosce nie szukali?

– Jakoś nie. Zato tu po domach noclegowych szukali. Dlatego nie mogę tam nocować.

– I gdzież pan sypiał? – ze łzami w oczach zapytała Mika.

– Różnie. Po stajniach, a teraz w szopie przy składzie desek.

– Zaszczują człowieka – potrząsnęła zaciśniętemi pięściami panna Kosicka. – Zaszczują, jak psy!

– I czemuż pan do nas nie przyszedł? – z wyrzutem powiedziała Mika.

Murek skrzywił się:

– Tegoby jeszcze brakowało. Paniom…

– Zaraz, doktorze – przerwała rzeczowo Kosicka. – A czy policja zna pańskie nazwisko?

– Wogóle?

– No nie, czy wie o tem, że Trzewik spod Majdanowa, to pan?

– Skądże może wiedzieć. Tam nazwiska nikomu nie są potrzebne.

– I do listy przy werbunku nie podawał pan swojego?

– Podałem: Trzewik.

– To doskonale. Zaraz, zaraz. To niepodobieństwo, by pan tułał się, jak pies po stajniach i szopach. Niech pan chociażby kątem gdzie zamieszka.

Murek zaśmiał się:

– Za kąt też trzeba płacić.

Kosicka bębniła palcami po stole:

 

– A chce pan dostać stałą i godną pana pracę?

– Pewno.

– No, to doskonale. Doskonale. Ja mam do pana zaufanie. Odrazu wprawdzie niepodobna, ale jestem przekonana, że wkrótce rzecz będzie załatwiona.

– Byłbym pani wdzięczny – bez wiary powiedział Murek.

– Zatem musimy się umówić – tonem dyspozycji rzekła Kosicka. – Niech pan zaraz jutro przyjdzie na róg Grzybowskiej i Żelaznej. Wieczór, godzina ósma punkt. Ja tam przyjdę. Zrobione?

– Zrobione.

– No, to cieszę się, a teraz dowidzenia. Muszę już iść i tak pewno się spóźnię.

Kosicka spojrzała na zegarek, podała Murkowi i Mice rękę i wyszła.

– Tak się boję, – odezwała się Mika, – że ona pana wciągnie do tych swoich komunistycznych konspiracyj.

– Jestem przekonany, że o to chodzi – kiwnął głową Murek.

– I pan, panie Franciszku, wstąpiłby do komunistów?

– Zobaczę – odpowiedział po chwili namysłu. – Zresztą, dlaczego nie miałbym wstąpić?… Im więcej nabieram doświadczenia, tem lepiej widzę, że tam moje miejsce. Mam być łachem nikomu, ani sobie niepotrzebnym, niechże przydam się do czegoś…

– Ale to niebezpieczne.

– A moje obecne życie?…

Mika oparła łokcie na stole i splotła palce pod podbródkiem. Przypominała małą dziewczynkę w szkole. Dłuższy czas wpatrywała się w Murka, aż powiedziała:

– Ale przyrzeknie mi pan, że nie będzie się narażał?

– Dlaczegóż mam się narażać? – zdziwił się. – I dlaczego pani mam to przyrzekać?

Na twarz Miki wystąpiły rumieńce:

– Ach, ja nie śmiem… Ja nie uzurpuję sobie żadnych praw… Mój Boże! Czyż nie wolno mi pana lubić?…

– Nie warto – powiedział szorstko.

– O, nie!

– Nie warto, bo nic już po mnie nie przyjdzie.

– Jak komu…

– Ani pani, ani żadnej kobiecie. Pod tym względem każda znalazłaby we mnie tylko gorycz.

Spojrzał na Mikę i przedewszystkiem uświadomił sobie, że jest ona kuzynką Niry, że pochodzi z tamtego środowiska, że wywodzi się z rodziny, z warstwy, której on całą duszą nienawidzi, której zaprzysiągł zemstę.

Wprawdzie do samej Miki, od pierwszego już spotkania poczuł sympatję, wprawdzie wydawała mu się prosta i dobra, subtelna i szczera, ale przecie stokroć więcej widział niegdyś w innej zalet… I wszystkie okazały się kłamstwem, obłudą, podłem oszustwem.

Nie! Należy wystrzegać się tych kobiet, wychowanych w zgniłej atmosferze, w hipokryzji i w zakłamanych konwenansach. Od dziecka uczą je udawania, nieszczerości i fałszu. Jak najdalej od nich, jak najdalej. Może mężczyźni z tego samego, co one środowiska, umieją im zajrzeć do wnętrza, ale on, Franciszek Murek, nie potrafi rozgryźć tych lalek, nie potrafi i nie chce.

– O czem pan tak się zamyślił? – zagadnęła Mika.

– Et, o niczem…

– Nie powie mi pan?…

– Panno Miko – odkaszlnął, – choćbyśmy nie wiem jak długo rozmawiali, to i tak nie porozumiemy się…

– Dlaczego? – zaprotestowała.

– A dlatego, że pani myśli innemi kategorjami, a ja innemi. Pani jest z innej gliny, a ja z innej. Oto, co! A kiedy zdarzy się, że tacy dwoje zejdą się, to w końcu okaże się, że i tak nie są dla siebie. Poprostu mówię i proszę mi tego za złe nie mieć. Sama pani wie, że inaczej tych rzeczy dzisiaj już sądzić nie mogę.

– To jest nieprawda! – powiedziała z przekonaniem.

– Na własnej skórze ją poznałem, tę nieprawdę – zaśmiał się ironicznie.

– Popierwsze, wszyscy ludzie są z jednej gliny. A podrugie, są źli i dobrzy. Że pan doznał bolesnego zawodu, to jeszcze nie racja, nie racja dla człowieka rozumnego, by wszystkich taką miarą sądzić. Jedno doświadczenie nie mówi o wszystkiem.

– Zawiele sił trzebaby mieć na powtórki. A i życia nie starczyłoby. Nie, panno Miko. Otwarcie pani mówię, że lubię i ja panią. Okazała mi pani wiele życzliwości, ale niechże to będzie dosyć. I tak oboje będziem myśleli o sobie wzajemnie jak najlepiej. Byłoby może inaczej, gdybym ja panią, a pani mnie naprawdę poznała.

– Ja pana tak dobrze znam! – zawołała. – Tak dobrze!

– Bajki – machnął ręką. – Ot, krowę można poznać, bo ona zawsze je to samo, nic się w niej nie zmienia. A człowiek zmienia się, i to tak, że czasem sam siebie nie poznaje.

– Ależ, panie Franciszku – połapała się Mika. – Ja przecież niczego od pana nie żądam. Czy nie wolno mi lubić pana?… Wolno. Więc będę… A chyba w tem też niema nic złego, że chcę od czasu do czasu pana widywać?

– Zapewne – przyznał niezdecydowanie.

Oboje mieli zwarzone humory i rozmowa nie kleiła się. Murek posiedział jeszcze kwadrans i pożegnał się, obiecując sobie nie przychodzić tu więcej.

Do wieczora dnia następnego zajęty był myślą o spotkaniu z Kosicką i snuł na ten temat domysły.

Na rogu Grzybowskiej i Żelaznej stawił się punktualnie o ósmej. Długo rozglądał się, usiłując w tłumie dostrzec sylwetkę panny Kosickiej. Nastały już ciepłe wieczory i ulice pełne były ludzi, fajerantujących, już przebranych po pracy, choć nie tak elegancko, jak w dni świąteczne. Najwięcej było młodzieży, wałęsającej się grupkami, osobno flanujących dziewcząt, roześmianych i piskliwych. Starsi mężczyźni przemykali się pojedyńczo i w milczeniu, mimochodem zaglądając przez otwarte drzwi do narożnej knajpy, gdzie, jak zwykle w poniedziałek, w dzień bezgotówkowy dla całej robotniczej ludności, panowały pustki. Przed jaskrawemi reklamami kina na przeciwnym rogu roiły się liczne gromady wyrostków. Środkiem jezdni z ciężkim turkotem sunęły zapóźnione ładowne wozy i gęsto dzwoniąc, sunęły tramwaje pełne żydów.

Murek uczuł czyjeś dotknięcie na łokciu i usłyszał krótkie:

– Chodźcie.

Kosicka nie tracąc czasu na powitanie, ruszyła naprzód w stronę Chłodnej. Po chwili skręcili w Krochmalną, gdzie było prawie pusto, a potem na lewo na Wronią i weszli do bramy niedużej, szarej kamienicy. W drugiem podwórzu, gdzie leżały od lat zapewne nagromadzone tu smutne resztki starych samochodów, weszli po zewnętrznych schodach, przylepionych do ściany domu, na drugie piętro. Z niewielkiej i brudnej sionki kilkoro drzwi prowadziło w różnych kierunkach. Kosicka zapukała mocno do środkowych.

– A kto tam? – rozległ się zwewnątrz spokojny męski głos.

– Z magla, po koszyk – odpowiedziała Kosicka.

Drzwi otworzyły się i znaleźli się w małej kuchence. Przy płycie wysoka chuda dziewczyna gotowała coś w dużym garnku. Dwoje małych dzieci bawiło się na podłodze. Mężczyzna, który drzwi otworzył, niski, krępy szatyn o małych, przenikliwych oczach, zlustrował Murka krótkiem spojrzeniem i kiwnął głową, by weszli do sąsiedniego pokoju. Tu wyciągnął do Murka szeroką rękę i powiedział:

– Witajcie, towarzyszu!

Rękę miał twardą, spracowaną, a głos ciężki, niski. Mógł mieć pięćdziesiątkę. Od pierwszego wejrzenia wzbudził w Murku zaufanie i estymę. Wyglądał na człowieka silnej woli, bezwzględnego i nawskroś porządnego.

W pokoju stało szerokie łóżko, szafa, wózek dziecinny i kilka wiedeńskich krzeseł. Okna były szczelnie zasłonięte.

– Siadajcie – gospodarz podsunął im krzesła i zwrócił się do Murka: – Towarzyszka Kosicka opowiadała o was. Wyście byli pod Majdanowem?

– Byłem.

– I chcecie z nami pracować?

– Tak myślę – po chwili wahania odpowiedział Murek.

– Tu nie można myśleć. Trzeba wiedzieć. Trzeba czuć potrzebę wejścia do partji. Trzeba rozumieć, że walka ze zgniłą burżuazją, z wyzyskiem kapitalistycznym, z gnębicielami proletarjatu może być przeprowadzona tylko przez komunistyczną partję. Trzeba zdawać sobie sprawę z tego, że jest głupotą nie stanąć do szeregu, skoro się ma świadomość swego klasowego interesu, skoro jasne jest, że jednocząc się w zwartą całość, zyskuje się siłę i moc, a bez partji zostaje się tylko wiórem, którym wiatr pomiata. Trzeba pojmować swój obowiązek wobec wielkich i biernych mas, trzymanych w nędzy i ciemnocie, obowiązek wyrwania ich z wiekowej niewoli. Trzeba te masy ukochać i pragnąć zdobyć dla nich prawa ludzkie, zrabowane przez spasioną burżuazję, przez gangrenę warstw posiadających. Zdobyć te prawa nawet wbrew woli tych mas, żyjących pod nieustannym terrorem, w strachu i upodleniu. Trzeba czuć w piersiach żar tej wielkiej idei i wolę ratowania siebie i swoich braci, budowania dla siebie i przyszłych pokoleń nowego sprawiedliwego ustroju.

Umilkł, lecz nie spuszczał wzroku z oczu Murka, a po dłuższej pauzie zapytał:

– Czy chcecie z nami pracować?

– Chcę – poważnie odpowiedział Murek.

– A wiecie, że w szeregach komunistycznych przestrzegana jest bezwzględna karność?

– Wiem.

– Literatury nie znacie?

– Nie.

– Dam wam, towarzyszu, adres. Zgłosicie się tam jutro. Do towarzysza Liczki. Powiecie, że skierował was Krótki. To mój pseudonim partyjny. Wy do samej partji odrazu nie możecie być przyjęci. Musicie najpierw przejść okres przygotowawczy i zostaniecie zaliczeni do sympatyków. Gdzie mieszkacie?

– Nigdzie – odpowiedział Murek. – Dawniej po domach noclegowych, teraz, gdzie się da.

– Bez roboty?

– Bez. Już od półtora roku.

Krótki zamyślił się.

– A co umiecie?

– Jestem prawnikiem.

– Wiem – machnął ręką. – Ale z rzemiosła?… Nic?… To gorzej. No, to się jakoś zrobi. Wszystko wam jedno zatem, do której dzielnicy was przypisać?

– Wszystko jedno.

– Dobra. Przydzielimy was do komitetu Wola 2. Będziecie wobec tego komunikować się nie z Liczką lecz z Podsiadłym. Musicie zapamiętać, bo pisać i notować nie wolno: towarzysz Podsiadły. Znajdziecie go w lokalu Związku Zawodowego Bednarzy przy Mozyrskiej pod czternastym.

– Towarzysz Podsiadły, Mozyrska 14. Związek Zawodowy Bednarzy – powtórzył Murek.

– Tam potrzeba ludzi – ciągnął Krótki. – Podsiadły będzie już poinformowany o was.

– Dziękuję.

Z pełnej szacunku miny, z jaką Kosicka wpatrywała się w Krótkiego, Murek domyślił się, że ten z wyglądu rzemieślnik musiał zajmować w partji wybitne stanowisko i był jakąś znakomitością. Mieli widocznie jeszcze coś poufnego do omówienia, gdyż poprosili Murka, by zaczekał w sąsiedniej kuchni. Oprócz kobiety przy płycie i dzieci, siedzieli tu teraz jeszcze trzej mężczyźni i w milczeniu palili papierosy, widocznie oczekując audjencji u gospodarza.

Wyszła Kosicka, przywitała się z owymi trzema i skinąwszy na Murka, otworzyła drzwi do sieni. Przed wyjściem z bramy rozejrzała się na obie strony.

– No i jak? – zapytała. – Jak, nowy towarzyszu?

– Dziwnie jakoś – odpowiedział. – Nigdy nie brałem udziału w żadnej konspiracji… Ten Krótki to musi być tęgi działacz?

– O, tak. Trzeba bliżej go poznać, by należycie to ocenić.

Jednakże wbrew nadziejom i wbrew zamiarowi zbliżenia się do Krótkiego, Murkowi przez dłuższy czas nie było sądzone z nim się spotkać.

Nazajutrz zgłosił się pod wskazany adres. Niewielki, kilkupokojowy lokal Związku Zawodowego nie wyróżniał się niczem specjalnem. Szyldzik na drzwiach, nigdy nie myte okna, zabłocone podłogi. W większej salce odbywało się posiedzenie, obok w małym pokoiku stał duży stół, zawalony gazetami. Wejście Murka nie zwróciło niczyjej uwagi. Zaczepił jednego z kilkunastu kręcących się tu i rozmawiających grupkami robotników.

– Czy zastałem towarzysza Podsiadłego?

– W sekretarjacie, tam – wskazał zapytany na zamknięte drzwi.

Zapukał i wszedł.

Przy biurku siedział chudy młodzieniec w jasnem eleganckiem ubraniu i segregował pliki papierów. Na wyciągniętych nogach miał tylko skarpetki. Żółte półbuciki stały obok.

– Ja do towarzysza Podsiadłego – niepewnie odezwał się Murek.

– Jestem. A czego? – Spojrzał nań obojętnie młody człowiek.

– Nazywam się Murek. Przysyła mnie Krótki.

Podsiadły ożywił się:

– A! Wiem, wiem. Siadajcie towarzyszu. Za chwilę wam służę. Muszę znaleźć jedną rzecz dla Zarządu. O jest… Zaraz wrócę.

Wybiegł nie nakładając butów, po minucie wrócił:

– Otóż – zaczął – nie będę wam długo zawracać głowy. Musicie przedewszystkiem zaznajomić się z literaturą podstawową. Dam wam wszystko, co mam pod ręką.

Mówiąc to, odsunął szafę, za którą na półkach umieszczonych we wnęce muru leżały stosy książek. Wybrał kilkanaście broszur i podał Murkowi.

– Macie i uważajcie: nie robić na marginesach żadnych notatek, podpisów, ani znaków. Przez to najłatwiej wpaść. W razie czego trzeba powiedzieć, żeście tę bibułę znaleźli na ulicy.

– Rozumiem.

– A teraz tak: we środy i w piątki tutaj o ósmej wieczór odbywają się zebrania. Pogadanki, dyskusje, referaty. Trzeba na to przychodzić. Policji nie włazić w oczy, bo chociaż zebrania te odbywają się pod całkiem legalnym pozorem kółka samokształceniowego przy Związku, trzeba unikać wzbudzenia podejrzeń. Na wszelki wypadek wystawię wam legitymację związkową.

Wyciągnął z szuflady niebieski blankiet, wypisał na nim imię i nazwisko Murka i przyłożył pieczątkę.

 

– I jeszcze jedno – odezwał się po namyśle. – Będę miał z wami, towarzyszu, kłopot. Z tą pracą. Skąd ja dla was wezmę posadę? Wiem, że do Fabryki Tapet w przyszłym tygodniu będą potrzebować robotników placowych. Mamy tam swoich ludzi. Dałoby się was wkręcić, ale skoro jesteście wykształconym człowiekiem, możebyście przeczekali, aż znajdzie się coś odpowiedniejszego?

Murek wzruszył ramionami:

– Mnie tam wszystko jedno. Aby z głodu nie zdechnąć. Roboty się nie boję.

– Tem lepiej, towarzyszu, tem lepiej. Jednak pomyślę o was. No, lecz przedewszystkiem pamiętajcie, że partja nie zostawia swoich na łasce losu, ale też i nie przebacza tym, którzy mają język zadługi. Rozumiecie?

– Ja tam do gadatliwych nie należę.

– To i dobrze.

– Z własnej woli przychodzę – podkreślił Murek, – bo kiedym zdecydował się, nawet nie wiedziałem, że przez partję mogę dostać pracę.

– Wiem, wiem. To też jestem przekonany, że wkrótce zostaniecie przyjęci do partji.

Od tego dnia Murek każdą wolną chwilę poświęcał studjowaniu otrzymanych broszur. Były tam prace popularne, przeznaczone dla półinteligentów, jak: „Dlaczego zostałem komunistą”, „Zbrodnie ustroju kapitalistycznego”, „Rewolucja październikowa”, „Wodzowie proletarjatu”, życiorysy Marxa, Lenina i Stalina. Były jednak i studja poważne gruntowne, chociaż synoptycznie ujęte o materjalistycznem pojmowaniu dziejów, o historji ruchu robotniczego, o kolektywizmie, o ustroju sowieckim, o konieczności walki klasowej i inne.

Był to dla Murka świat całkiem nowych pojęć. Aż dziwił się, że żadne z nich nie wywoływały w jego umyśle automatycznego sprzeciwu i tłomaczył to sobie dość prosto. Widocznie poglądy te musiały w nim tkwić potencjalnie, a uświadomieniu ich sobie, stała na przeszkodzie gruba warstwa narzuconych przez wychowanie i otoczenie wyobrażeń i przekonań cudzych.

Światopogląd socjalistyczny dziś wydawał mu się tak uderzająco logiczny, tak sprawiedliwy i mądry, że tylko tępym konserwatyzmem mózgów ludzkich mógł objaśnić fakt, że dotychczas nie zatryumfował na całej ziemi. Bo przecie trudno byłoby uwierzyć we wszechmoc nielicznej warstwy kapitalistów i faszystów. Ich władanie we wszystkich krajach jest skutkiem nieświadomości klasowej mas pracowniczych.

Dawniejszy szacunek dla tak zwanych sfer wyższych zamienił się w nim nie tylko w nienawiść, lecz i w pogardę. W pogardę zarówno dla świata Niry, jak i dla tych wojewodów, ministrów i dygnitarzy, którzy teraz z dystansu nowej orjentacji Murka wyglądali, jak puste kukły.

Trawiąc przy lekturze długie godziny na rozmyślaniach, Murek nieraz wracał wspomnieniami do swoich dawnych sądów, ocen i planów życiowych. Właściwie mówiąc, powinien był dziękować losowi za pokrzyżowanie tak niedorzecznych marzeń, jak małżeństwo z Nirą Horzeńską. Ogarniało go obrzydzenie na myśl, że do śmierci byłby związany z istotą do gruntu nędzną. Bo gdyby Nira nawet nie popełniła tych łajdactw, jej natura musiała być do nich zawsze gotowa. Natura płytka, pozbawiona kryterjów etycznych, żądna użycia. I cóż dawało jej tytuł do lekceważenia takiego człowieka, jak on? Człowieka prostego i zwyczajnego, ale wyższego od niej i całego jej środowiska, wykształceniem, uczciwością i pracą. I on, ślepiec, myślał wtedy, że to jemu wielką łaskę robią, oddając mu za żonę istotę bez żadnych wartości.

Bo i kultura tych ludzi była w najlepszym wypadku tylko kulturą towarzyską, co nie przeszkadzało wynikaniu przy okazji najbrutalniejszych awantur.

Zapewne i w tamtej sferze istnieją ludzie prawdziwi, ludzie, którym snobizm i dziecinna wiara w wyższość swego urodzenia nie odebrały poczucia zdrowego sensu. Znał wśród nich mężczyzn obdarzonych wiedzą i umiejętnością myślenia, kobiety uczciwe, ludzi umiejących sięgać swemi zainteresowaniami poza małpi ogródek swego życia towarzyskiego, zajmujących się sprawami społecznemi, ekonomicznemi, pracujących i ceniących pracę. Takich jednak uważał za stosunkowo rzadkie wyjątki, które ani nie rehabilitowały reszty, ani nie mogły usprawiedliwić jej pasorzytniczej egzystencji, którą kiedyś rewolucja zniszczy i zetrze z oblicza ziemi.

Na ten właśnie temat wygłosił Murek pierwszy swój referat na jednem z zebrań w Związku. Miał dość materjału przykładowego, „małpi ogródek” znał z autopsji, a jego gwałtowna nienawiść i wstręt do burżujów, były tak sugestywne, że nietylko zwykli słuchacze, lecz i towarzysz Podsiadły, gratulowali mu wykładu. Jednak instruktor, młody komunista, zwany towarzyszem Piotrem, wysunął dość poważne zastrzeżenia:

– Waszemu ujęciu kwestji – powiedział, – muszę postawić istotny, podstawowy zarzut. Wyście potraktowali rzecz negatywnie. Potępiliście małpi ogródek, ostrzegliście towarzyszy przed fałszywym blichtrem burżujskiego życia, udowodniliście, że burżuje żyją w obłudzie, w egoiźmie, w ciemnocie gorszej nieraz, niż analfabeci, że należy unikać nietylko małżeństwa, lecz i znajomości z osobnikami z ich świata. Aleście nie dali programu pozytywnego. I to wasz błąd, towarzyszu. Istotnie, wielu proletarjuszom imponuje burżuazja, jeszcze więcej jest takich proletarjuszek, co w swej głupocie marzą o wyjściu zamąż za hrabiego, czy dyrektora. Takiej gęsi nawet do głowy nie przyjdzie, że wymarzony burżuj jest najczęściej gorszym chamem, niż zwykły robociarz. Otóż należało wskazać wyraźnie, że świadomy człowiek pracy, że czynny komunista wręcz powinien żyć życiem proletarjatu, że jest jego obowiązkiem założenie rodziny wespół z kobietą ze swego środowiska i wychowanie dzieci w komunistycznej atmosferze idei i pracy. Czyż nie mam racji, towarzysze?

Wywiązała się ożywiona dyskusja, a chociaż zabierali w niej głos i przeciwnicy poglądu towarzysza Piotra, Murek w duchu podzielał jego zdanie bez zastrzeżeń.

I dlatego właśnie przypomniała mu się Karolka…

Takie przeniesienie abstrakcyjnej tezy na konkretny objekt spoczątku wydało się Murkowi niedorzeczne. Może z tej przyczyny, że kiedyś, gdy spowodu Karolki męczyły go wyrzuty sumienia, umiał wynaleźć tysiące argumentów, które go usprawiedliwiały i sam w nie uwierzył. Teraz jednak pod wpływem nowych przemyśleń zaczęło się w nim rodzić przeświadczenie, że pierwszym, zdecydowanym krokiem w przyszłość powinno być zadokumentowanie prawdziwej łączności z tą klasą, do której należy i chce należeć, dla której dobra i wydźwignięcia spod burżuazyjnej przemocy pragnie pracować.

Jakże wstąpić w to nowe życie z balastem krzywdy wyrządzonej dobrej, uczciwej dziewczynie, krzywdy dotychczas nie naprawionej dlatego jedynie, że pokrzywdzona jest prostą chłopką, że nie potrafiłaby dochodzić swoich słusznych ludzkich praw? Tych właśnie praw, w których obronie, on, Franciszek Murek, występuje.

Myśl o tem coraz głębiej zapuszczała korzenie, aż wplotła się tak trwale, tak nierozłącznie w rozważania Murka, jak dawniej o Nirze, która miała stanowić integralną część życia doktora praw i urzędnika, posuwającego się planowo i zgodnie z pragmatyką służbową po szczeblach drabiny rang, aż ku dygnitarstwu.

Teraz mógł już regularniej wysyłać Karolce pieniądze na utrzymanie synka. Dostał pracę.

Po kilku tygodniach od rozmowy z Krótkim, przekonał się, że ci ludzie nie rzucają obietnic napróżno. Najpierw dano mu robotę, jako brygadziście placowemu w dużej fabryce na Pradze, gdzie delegatami robotniczymi byli sami komuniści. Praca była lekka, gdyż polegała właściwie tylko na dozorowaniu, ale i zarobek niewielki, i rzecz czasowa, na sześć tygodni.

Natomiast później został przyjęty do warsztatów kolejowych w charakterze pisarza. Tu tygodniówka nie była większa, lecz zajęcie stałe, a przytem nie wyłącznie zarobkowe. Miał już do spełnienia zadanie, nałożone nań przez partję. Mianowicie, w warsztatach kolejowych, stanowiących nader ważną placówkę robotniczą i mogącą w razie strajku odegrać poważną rolę, dotychczas wpływy komunistyczne były bardzo słabe.

Należało umiejętnie i stopniowo prowadzić agitację tak, by nie wzbudzić podejrzliwości zwierzchników. Dla uśpienia ich czujności, Murek musiał rygorystycznie wypełniać swe nieskomplikowane zresztą czynności i zdobyć opinję wzorowego pracownika.

Do agitacji w warsztatach nastręczały się codziennie liczne okoliczności. W myśl drukowanych instrukcyj, które Murek przestudjował sumiennie, należało wyzyskiwać każde niezadowolenie poszczególnych robotników. Pretekstów było moc: drożyzna, niesprawiedliwy ton, śruba akordowa, wady Ubezpieczalni, arbitralność zwierzchników, ich dostatni tryb życia i t. d. A z drugiej strony perspektywy ustroju sowieckiego: prawdziwa równość, radosna praca, otwarta droga dla każdego biedaka do sławy i zaszczytów.