Za darmo

Z jarmarku

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

69. Żyd-dziedzic

Magnacki dom żydowski. Savoir-vivre i etykieta. Biblioteka starego Łajewa. Rzadki okaz żydowskiego dziedzica

Noc już była w pełni, gdy cała trójka: stary Łajew, jego syn Jehoszua i młody nauczyciel z Perejasławia, przybyła na miejsce. Przejeżdżali obok małych, niskich, ciemnych chatek chłopskich. Minęli duże pole, zwane przez mieszkańców wsi wygonem. Minęli ogromną, otwartą stodołę, pełną siana, słomy i nie wymłóconego jeszcze zboża.

Powóz zatrzymał się przed ogromnym pańskim dworem. Woźnica ledwo zdążył zatrzymać konie, a już wrota otworzyły się jakby automatycznie. Przy bramie stał chłop z obnażoną głową. Nisko kłaniając się przepuścił powóz, który lekko, jak po miękkim dywanie, podjechał pod okazały, chociaż niewysoki, biały dom z dwoma gankami po bokach, kryty, o dziwo, słomą. Tuż za budynkiem rozciągał się sad. W środku dom był tak samo jak na zewnątrz wymalowany wapnem. Umeblowany skromnie i prosto. Dużo okien. Pokoi bez liku. Po nich uwija się cicho, niczym cienie, służba. Wszyscy mają na nogach miękkie pantofle. Nikt nie śmie odezwać się, gdy stary jest w domu. Panuje tu surowa dyscyplina. Tu słychać tylko jego głos. Głos gospodarza. Jego głos rozbrzmiewa jak dzwon.

W pierwszym pokoju przy ładnie zastawionym stole siedziała kobieta. Była to młoda, piękna, wysoka niewiasta. Żona starego Łajewa! Obok niej dziewczyna lat może trzynastu-czternastu. To ich jedynaczka. Prawdziwa kopia matki. Stary przedstawił je nauczycielowi, po czym zasiedli do stołu, do kolacji.

Po raz pierwszy w swoim życiu znalazł się bohater niniejszych wspomnień przy arystokratycznym stole, gdzie spożywano posiłki według ustalonego ceremoniału. Do stołu podaje lokaj w białych rękawiczkach. Co prawda lokaj jest zwykłym szejgecem imieniem Wańka, ale stary ubrał go i wytresował na pański sposób. Człowiekowi, który nie przywykł do mnóstwa talerzy i talerzyków, łyżek i łyżeczek, szklanek i szklaneczek, trudno jest wytrwać przy takim stole bez uchybień wobec wymaganej etykiety. Trzeba się mieć na baczności. Trzeba uważać. Bogiem a prawdą wypada przyznać, że młodzieniec nasz nie miał dotąd pojęcia o tym, że przy stole należy przestrzegać etykiety. W zwykłym domu żydowskim nikt na to nie zwracał uwagi. W zwykłym domu żydowskim je się z jednego talerza. Maczają świeżą chałę w gęstym i tłustym sosie i jedzą rękami. W tak zwanych gospodarskich domach nie mają pojęcia o przepisach traktujących o tym, jak należy siedzieć przy stole, jak posługiwać się łyżką, widelcem czy nożem. W porządnym domu żydowskim wystarczy wiedzieć, że należy zostawić z szacunku kawałek ryby lub mięsa na talerzu. Poza tym można siedzieć, jak się chce, i jeść tyle, ile się chce. Można też dłubać widelcem w zębach. Kto mówi, że gdzieś w świecie obowiązuje jakaś tam etykieta?

Kto i gdzie taki Szulchan Aruch239 napisał? Nasz młody korepetytor nigdy i nigdzie nie zetknął się z takim podręcznikiem. Skupił całą uwagę. Podpatrywał, jak inni postępują. Oczywiste, że w tej sytuacji wielkiej przyjemności z jedzenia nie miał. Trzeba było bez przerwy uważać. A nuż za dużo sobie na talerz nałożył? A może za głośno chłepce zupę albo za mocno pracuje zębami?…

Chwała Bogu, nasz młody nauczyciel i ten egzamin z etykiety zdał celująco. Od stołu jednak po raz pierwszy odszedł głodny. Po tych wszystkich pięknych ceremoniach, po wszystkich sutych potrawach i znakomitych specjałach tęsknił za świeżym kawałkiem chleba ze śledziem i cebulą. Za kartoflami w mundurkach, za porcją kapusty, którą czuje się w żołądku przez całą dobę. Sporo czasu minęło, nim przyzwyczaił się do reżimu pełnego ceregieli. Na razie musiał, jak to się mówi, powtarzać pacierz za panią matką, musiał trzymać fason i broń Boże nie zdradzić się ze swoimi demokratycznymi skłonnościami i proletariackimi nawykami. Jednym słowem, powinien być taki, jak wszyscy w tym domu. Gwoli prawdzie należy podkreślić, że od pierwszego dnia pobytu u Łajewów odnoszono się do niego jak do równego sobie, jak do swojego. Chłopak z dobrego domu, jak by nie było. Tak zawyrokował stary. Zrobił to publicznie. W obecności młodego nauczyciela stwierdził, że chłopak z dobrego domu, a takim jest przecież młody nauczyciel, zasługuje na to, aby traktować go nie inaczej, jak kogoś z dobrej rodziny.

Zaczęło się od tego, że dostał oddzielny pokój. Skromny, ale ze wszystkimi wygodami i z najlepszą obsługą. Miał tam sporo wolnego czasu i mógł robić to, co chciał. Lekcja z uczennicą zajmowała mu jakieś dwie, trzy godziny dziennie. Pozostały czas mógł wykorzystać dla siebie. Mógł w tym czasie czytać książki lub pisać. A czytał wszystko, co mu wpadło w rękę. Stary Łajew sam lubił dużo czytać i nie żałował pieniędzy na zakup nowych książek. A że czytał wyłącznie po hebrajsku, to nic dziwnego, że jego biblioteka składała się w większości z książek hebrajskich. Jidisz nie był jeszcze wtedy w modzie. Kalmen Szulman, Mapu, Smoleński, Mandelkern, Gotlojber, Jehalel, Icchok Ber Lewinzon, Mordechaj Aaron Ginzburg, Icchok Erter, doktor Kaminer, Chaim Zelig Słonimski, oto nazwiska pisarzy, które zdobiły bibliotekę wiejskiego magnata, dziedzica Łajewa. Wszystkie te książki znał stary Łajew niemal na pamięć. Lubił z nich przytaczać cytaty. Stale i wciąż rozprawiał na ich temat. Miał niezwykły talent do opowiadania różnych rzeczy swoimi słowami. Rzekłbym, że był to znakomity orator. Miał ogromne poczucie humoru. Jego opowiadania trzymały w napięciu. Człowiek o wielkim doświadczeniu, miał wiele do opowiadania. Mógł mówić godzinami i zawsze ciekawie. Nie tylko opowiadał. Poetyzował, tworzył, malował. Jego słowne obrazy pełne były barw. Gdziekolwiek przebywał, nawet wśród mnóstwa ludzi, słychać było tylko jego głos. Jego i nikogo więcej.

Był to w ogóle rzadko spotykany typ człowieka. Oryginał pod każdym względem. Żyd, ale niepodobny do innych Żydów. Wyrósł i wychował się w pobożnej rodzinie żydowskiej, w żydowskim mieście Bogusławiu. Aż dziw bierze, jak mógł w tych warunkach wyrosnąć taki okaz. Skąd u Żyda bogusławskiego żyłka dziedzica? Skąd się u niego wzięła miłość do ziemi i zamiłowanie do pracy na roli? Warto popatrzeć na niego, gdy wczesnym rankiem, ubrany w długie błyszczące buty z cholewami, aksamitną, długą do kolan marynarkę, stoi przy młockarni i dowodzi pracownikami wrzucającymi snopy do maszyny lub tymi, którzy pracują przy wialni albo przy rzeszotach. Był wszędzie. Sam doglądał wszystkiego. Był przy orce, siewie, pieleniu, wykopkach, żniwach. Przy sprzęcie240 zboża, przy koniach, wołach, krowach. Myślę, że gdyby kiedyś zaszła potrzeba pokazania innym narodom wzoru i przykładu Żyda-dziedzica, właściciela dóbr ziemskich i prawdziwego rolnika, to najlepszy byłby stary Łajew. Chrześcijanie otwarcie przyznawali, że u tego Żyda można i trzeba się uczyć, jak prowadzić gospodarstwo, jak rządzić ekonomicznie, jak bardziej wydajnie uprawiać ziemię i jak obchodzić się z pracownikami. Wszyscy bez wyjątku chłopi ze wsi przepadali za nim. Nie bali się go, ale i mieli dla niego szacunek. Oni go po prostu lubili. Lubili go za to, że traktował ich jak ludzi, że obchodził się z nimi jak przyjaciel, jak ojciec. Od poprzednich polskich dziedziców chłopi nigdy czegoś takiego nie zaznali. Godzi się nadmienić, że starsze pokolenie mużyków241 nie zapomniało jeszcze smaku pańszczyzny. Wielu chłopów nosiło na swoich plecach ślady chłosty. A tu tymczasem obchodzą się z nimi jak z ludźmi, a nie jak z bydłem. Poza tym żywili do gospodarza ogromne zaufanie. Rzadko kto we wsi był w stanie zliczyć do dwóch. W rachunkach całkowicie polegali na starym Łajewie. Byli pewni, że ich nie oszuka.

Trudno sobie wyobrazić, jak potoczyłaby się historia narodu żydowskiego i jaką rolę odegralibyśmy w życiu ekonomicznym i politycznym kraju, gdyby nie te niektóre osławione wremiennyje prawiła242 wprowadzone przez ministra Ignatiewa. Ustawy te zabraniały Żydom osiedlać się na wsi, nabywać ziemię lub ją dzierżawić i uprawiać. Mówię o tym dlatego, że tacy gospodarze, jak na przykład Łajew, nie należeli w tych okolicach do rzadkości (podobnie zresztą w innych rejonach strefy osiedleńczej). Żydzi bogusławscy, kaniowscy, spalscy, Żydzi z Rżyszczewa, Złotopola, Taraszczy i Humania osiedlali się na wsiach i w małych miasteczkach. Wydzierżawiali większe lub mniejsze majątki, brali w arendę243 folwarki pańskie i dokonywali tam cudów. Z ruin i złej, zaniedbanej ziemi potrafili stworzyć prawdziwy raj. Nie ma w tym, co mówię, żadnej przesady. Powyższą opinię usłyszał autor tych wspomnień z ust słynnego rosyjskiego dziedzica Wasyla Fiodorowicza Symerenki, z którym stary Łajew pozostawał w bliskich stosunkach handlowych. Z tymże Symerenką będziemy jeszcze mieli okazję się spotkać. Słowem, macie przed sobą typ Żyda-dziedzica, Żyda-rolnika, który zrządzeniem złego losu zniknął, niestety, z areny dziejów na długie, długie lata.

 

70. Życie na wsi

Wieś Zofiówka. Autor poznaje okolicę. Trzech dobrych Żydów. Nauczyciel i uczennica stają się sobie bliscy niczym brat i siostra. Wśród książek, w polu i u sąsiadów

Wieś, do której sprowadzony został autor tej opowieści, należała do hrabiego Branickiego. Nazywała się Zofiówka. Szolem przybył tu w charakterze nauczyciela. Przyjechał na krótko, a został na zawsze. Tu znalazł swój drugi dom rodzinny. Tu, jak się przekonacie, znalazł swoje szczęście i tu zapadła ostateczna decyzja w sprawie jego dalszego życia. Tymczasem jako korepetytor spędził na wsi niemal trzy lata. Te trzy lata trzeba zaliczyć do najlepszych, najpiękniejszych i najszczęśliwszych w jego życiu. Można powiedzieć, że była to prawdziwa wiosna jego życia. Wiosna we wszystkich jej przejawach. Tu miał okazję bliżej poznać przyrodę, boży świat i bożą ziemię. Ziemię, z której wszyscy wyszliśmy i do której wrócimy. Tu dostrzegł, zrozumiał i poczuł, że nasze miejsce jest na łonie natury, a nie tam, w mieście. Tu doszedł do wniosku, że jesteśmy częścią składową wielkiego świata przyrody, że zawsze tęskniliśmy i będziemy tęsknić za matką-ziemią. Zawsze kochaliśmy i nigdy nie przestaniemy kochać otaczającego nas świata. Wieś pociągała nas zawsze i myślę, że tak już to pozostanie. Sądzę, że mój wielkoduszny czytelnik wybaczy mi ten krótki wstęp. Gdy powracam do wsi, trudno mi powstrzymać się i zataić moje uczucia z nią związane. A teraz, gdy już wyjawiłem je, przechodzę do opisania tej wsi. Chcę dać dokładny obraz szczęśliwego wiejskiego życia.

Nasz nauczyciel spał w dużym, jasnym pokoju, przy zamkniętych okiennicach. Obudziwszy się wczesnym rankiem, jednym pchnięciem otworzył okno wraz z okiennicą. Snop światła wdarł się do pokoju. Wraz z nim napłynęło ciepłe od słońca powietrze. Miało w sobie zapach rezedy zmieszanej z miętą i aromat przeróżnych zielsk, których nazw nawet nie znamy. Rośliny te zasiał kiedyś hrabia Branicki. Obecnie rosną one dziko wraz ze zwykłym burzanem i pokrzywą. W połowie lata zielska osiągały taką wysokość, że nauczyciel i uczennica w czasie spaceru tonęli po prostu w ich gęstwinie. Rośliny sięgały im po szyję. Mogli doskonale bawić się w chowanego.

Raptownym otwarciem okna Szolem spłoszył rozgdakaną kurę i jej rodzinę. Wnet jednak powróciła i zaczęła grzebać w śmietniku, dając przy tym lekcję swoim pisklętom, jak należy szukać i wybierać to, co nadaje się do jedzenia.

Poranna toaleta i mycie nie zabiera dużo czasu. Jest jeszcze wcześnie. Gdy jednak Szolem wychodzi ze swego pokoju, nie zastaje już nikogo. Stary Łajew od dawna jest już w gumnie244, skąd dochodzi warkot młockarni. Jego żona zajęta przy indykach, gęsiach, kaczkach i innym ptactwie domowym. Prawdziwe królestwo drobiu. Z szerokich pól woły ciągną powolutku wozy ze zżętym zbożem. Gołym okiem można dostrzec widniejące w dali łany pszenicy. Sporo już skoszono. Sterty związanego w snopy użątku leżą na polu. Wiele zagonów lśni jeszcze zielenią i kołysze się w podmuchach lekkiego wiatru. Za łanami zboża w równych rzędach zielenią się liście buraków. Wśród nich w rzadkich odstępach, pojedynczo, rosną słoneczniki. Wysokie, w żółtych czapach niby żołnierze na warcie. Ptaki lubią słoneczniki. Wydziobują z nich, jedna po drugiej, białe jeszcze, ale już słodkie pestki. Za buraczanym polem szumi młoda gęsta dąbrowa, zwana Turczyną. W czasach, gdy majątek należał do magnatów, chodziło się do lasu na polowanie. Teraz należy on do Żyda, bezbronne zające i Bogu ducha winne ptaszki mogą zatem spać spokojnie. Żydzi nie polują. W inny sposób korzystają z dobrodziejstw lasów. Stary Łajew wywiózł z lasu sporo drewna, z którego zbudował stodoły i stodółki, magazyny i magazynki, spichlerze na zboże i obory dla krów i wołów, stajnie dla koni, wozów i sań.

Lekcje odbywały się zaraz po śniadaniu. Potem nasz korepetytor odbywał spacer po ogrodzie. Czasem sam, a czasem razem z uczennicą. Trudno powiedzieć, kiedy ogród jawił mu się w najpiękniejszej krasie. Czy w okresie świąt Szawuot, gdy drzewa były w rozkwicie, czy też wtedy, gdy porzeczka zaczęła się czerwienić, a agrest żółcić. A może znacznie później, pod koniec lata, gdy jabłka spadały z drzew i spóźnione okrągłe śliwki błyskały wśród gałęzi. O każdej porze roku ogród zachwycał swoim powabem i wdziękiem. O każdej porze roku nauczyciel ze swą uczennicą odkrywali w ogrodzie coś nowego. Może to być agrest. Nie szkodzi, że jeszcze zielony i kwaśny jak ocet. Fraszka, że przy zrywaniu można sobie pokłuć palce. Zrywają te owoce, które są największe, te, które zwisają w dół prześwietlone przez słońce. Cóż dopiero, gdy porzeczki napełniają się czerwonym sokiem i mienią się kolorami tęczy w promieniach słońca! Proszą się po prostu, aby je skosztować. Kiść po kiści. Kosztują więc, próbują, aż zęby cierpną. To samo powtarza się z czereśniami, wiśniami i innymi owocami, dojrzewającymi w różnych porach. Prawda, są to owoce, które można kupić również w mieście. Można je z łatwością nabyć za pieniądze. Nie mają jednak wtedy tego smaku i tego zapachu. Zwłaszcza gdy się je zrywa wprost z drzewa w towarzystwie miłej dziewczyny; w towarzystwie dziewczyny, dla której jesteś miły, drogi, kochany jak własny brat…

I nie mogło być inaczej. Przecież jej ojciec i matka traktowali młodego nauczyciela jak własnego syna. W ich stosunku do własnych dzieci i do Szolema nie było żadnej różnicy. Korzystał więc ze wszystkich dobrodziejstw zamożnego domu. Opływał w dostatki. Nie znał, co to bieda. Nie miał żadnych kłopotów pieniężnych. Nikt w tym domu nie wiedział, co znaczy pieniądz. Nie chodzi o to, że nie było tam pieniędzy. Wprost przeciwnie. Pieniędzy było w bród, ale oprócz starego Łajewa nikt nie znał ich wartości. Nikt nie odczuwał ich braku. Wszystkiego mieli pod dostatkiem. Jadła, napojów, odzieży i powozów do podróży. A wyjeżdżało się z fasonem! Na każdym kroku służący. Mieli do swojej dyspozycji ludzi i konie o każdej porze dnia i nocy. Gdy zajeżdżali do wsi, chłopi zdejmowali przed nimi czapki i nisko się kłaniali. Prawdziwi wysoko urodzeni hrabiowie nie mogli czuć się swobodniej.

Z roboty stary Łajew wracał cały pokryty pyłem, słomą i ostami. Zdejmował wtedy wysokie buty z cholewami, mył się dokładnie i natychmiast zmieniał się nie do poznania. Zupełnie inny wygląd. Siadał przy biurku i zaczynał przeglądać pocztę dostarczaną codziennie przez umyślnego chłopaka, który wyprawiał się po nią konno do stacji Baranie Pole. Po przejrzeniu poczty Łajew wołał nauczyciela i kazał mu odpisywać na listy. Szolem wykonywał zleconą pracę bardzo dokładnie. Ze starym rozumiał się w pół słowa. Tajniki korespondencji miał w małym palcu. Stary nie miał w zwyczaju dwa razy powtarzać tego samego. Chciał, by go pojmowano w lot, jeszcze nim dokończy zdania. Sam pracowity, cenił tych, którym praca się paliła w rękach.

Po załatwieniu korespondencji siadano do stołu. Rzadko bywało, aby przy stole nie było osób spoza kręgu domowników. Do wspólnego posiłku siadali często goście. Byli to sąsiedzi, dzierżawcy albo kupcy, którzy przyjechali po pszenicę, owies, jęczmień lub inne zboża. Przy stole panowała ostra dyscyplina. Nikt nie odważył się podnieść głosu. Tylko stary grzmiał jak dzwon. Nigdy nie brakło mu tematów. Na każdą okazję miał stosowną przypowieść, właściwy przykład i trafne powiedzonko pobudzające biesiadników do śmiechu lub refleksji. Nie było drugiego, który by z równym talentem umiał opowiadać, naśladować i parodiować. Robił to z genialną wprost precyzją. Jednak w świecie Żydów uchodził Łajew za co najmniej osobliwego człowieka. Ot, cudak w móżdżek kopnięty. Mimo to kupcy lubili z nim handlować. Bowiem jego słowo było święte. Jeżeli nawet zapłacili za zboże trochę drożej, to z całą pewnością nie żałowali tego. Nie wchodziły tu w grę jakieś z góry ustalone zasady. Wynikało to po prostu z wrodzonej uczciwości Łajewa, który nie znał krętactwa i fałszu. W środowisku kupieckim taki człowiek uchodzi zwykle za wariata, a mimo to wszyscy kupcy chcieli z nim prowadzić interesy, nie zaś z kimś bardziej „normalnym”.

Po posiłku pozostają przy stole tylko stary Łajew i jego goście. Toczą się wtedy konkretne rozmowy, załatwia się sprawy handlowe. Młody korepetytor zabiera się do lekcji z uczennicą. Studiują, piszą, ale głównie czytają. Czytają wszystko, co popadnie. Bez wyboru, bez systemu, bez z góry narzuconej koncepcji. Najczęściej czytają powieści. Czytają utwory największych klasyków: Szekspira, Dickensa, Tołstoja, Goethego, Schillera, Gogola. Wraz z nimi czytają również najgorsze, kiczowate powieścidła: Eugeniusza Sue, Xaviera de Montépin, Acharda Van Badena i wielu innych francuskich pisarzy bulwarowych. Naczytawszy się do syta, wychodzą w pole popatrzeć na pracę żniwiarzy. Na widok zboża układanego w snopy ogarnia ich chętka, aby zakasać rękawy i też zabrać się do pracy. Okazuje się jednak, że stać z boku i obserwować, jak inni koszą i zbierają, jest znacznie łatwiej, aniżeli samemu schylać się, kosić i zbierać. Od patrzenia człowiek się nie męczy i nie dostaje odcisków na dłoniach. Za to nabiera apetytu.

Po powrocie do domu sięga się więc po zsiadłe mleko i czarny razowy chleb. Po czym następuje przechadzka po ogrodzie. Można też kazać Andriejowi zaprząc powozik i wyruszyć na objazd dzierżaw i arend. Do Guzyfki, Krytohorbów i Zakuteńca. Można też pojechać do Baraniego Pola, do naczelnika poczty, pana Malinowskiego. Wszędzie człowiek spotyka się z serdecznym przyjęciem, uważany jest za miłego gościa. Na stole samowar i konfitury. U Malinowskiego znajdzie się zaraz butelka wódki, którą naczelnik poczty kieliszek po kieliszku sam wypija do dna. Malinowski to goj, który uwielbia gorzałkę. A jeśli nie do Malinowskiego, to można wpaść do Dodiego, ekonoma, który mieszka na tym samym podwórzu co gospodarz. Tam, u Dodiego, w jego małym mieszkaniu jest zawsze wesoło. A to, co możesz zjeść u Dodiego, tego nie dostaniesz w domu Łajewa. Na przykład młody czosnek ze szczawiem. To jest specjał małżonki gospodarza. Albo solone ogóreczki prosto ze słoja i ziemniaki w mundurkach. Słodkie głąby kapusty, którą żona ekonoma poszatkowała na kiszenie. Można się napić kwasu jabłkowego, który smakuje jak napój bogów. Pani domu była uszczęśliwiona tymi wizytami. Jednak szczęśliwszy był Dodi. Wprost w siódmym niebie. Sam Dodi jest zresztą indywidualnością zasługującą na specjalny rozdział, poświęcony tylko jemu.

71. Ekonom Dodi

Człowiek natury. Stary Łajew czyta historię o Piotrze Wielkim i Dodi w trakcie czytania zasypia. U ekonoma w mieszkaniu. Bohater pisze powieści, romanse i dramaty, a nad własnym romansem nie zastanawia się wiele

Ekonom Dodi był potężnym chłopem, można rzec atletą. Nie tyle ze względu na wzrost i wagę, ile z powodu swojej wspaniałej budowy. Była to bardzo solidna postać. Płowowłosy, o małych oczkach, z lekka zezujących. Bary – stal, pierś – żelazo, ręka – młot. Nie każdy koń chciał go nosić na grzbiecie. Gdy siadał na konia, to jakby przyrósł do niego. Nie wiadomo, gdzie kończy się koń, a zaczyna Dodi. Przed Dodim wszyscy chłopi mieli pietra. Truchleli na widok jego ręki, chociaż rzadko robił z niej użytek. Chyba w sytuacji bez wyjścia. Wówczas, gdy słowa nie odnoszą skutku. Wystarczyło, że ktoś szepnął: – Idzie Dodi – a wszyscy chłopi i chłopki zajęci paplaniem zabierali się w mig do przerwanej pracy. Dodi nie marnował czasu na czczą gadaninę dydaktyczną. Brał w ręce sierp albo łopatę lub chwytał za pług i własnym przykładem pokazywał, jak należy pracować. Oszukać go nie było łatwo, a ukraść coś – niemożliwe. Za kradzież karał surowo. Nie popuszczał też pijakom. Co innego jeden kieliszek, co innego w miarę. Uchlać się jednak i urządzać skandale? Co to, to nie! Nie ręczył wtedy za życie pijaka.

 

A teraz wyobraźcie sobie, że ten Dodi, chłop na schwał, przed którym drżeli ze strachu wszyscy chłopi we wsi, gdy stawał przed obliczem Łajewa, zmieniał się nie do poznania. Malał jakoś i cichł. Cichszy od wody i niższy od trawy. Ręce spuszczone, oddech wstrzymany. Prosty żołnierz stojący przed generałem lub marszałkiem nie wykazuje więcej szacunku i lęku. Jako młody chłopak Dodi przybył na wieś i został już na zawsze. Rósł, dojrzewał i wciąż wspinał się wyżej, aż stary Łajew awansował go na ekonoma. Uczynił go inspektorem nad wszystkimi gospodarstwami. Tu na wsi Dodi ożenił się, uzyskał stałe miejsce pracy, oddzielny domek z własnym ogrodem. Miał swoją mąkę, swoją słomę, drewno opałowe, kilka mlecznych krów i dorobił się dzieci. Słowem, stał się gospodarzem pełną parą. I mimo to Dodi nigdy nie odważył się w obecności starego Łajewa usiąść choćby na chwilkę. Raz tylko zdarzyło mu się coś takiego i zapamiętał ten wypadek na całe życie.

Wydaje mi się, że już zwróciłem waszą uwagę na fakt, iż stary Łajew lubił każdego pouczać, uświadamiać i dzielić się tym, co wiedział. Pewnej długiej nocy zimowej Dodi stał przed nim jak zwykle wyprostowany niczym struna i składał raport ze stanu powierzonych mu gospodarstw. Po złożeniu meldunku czekał na rozkaz odejścia. Stary jednak był dobrze usposobiony i chciał trochę pogadać. Już nie o gospodarstwie, ale o sprawach ogólnych. Zaczął od sąsiadów Polaków, by potem przejść do sprawy Polski. Mówił o polskim powstaniu. Od Polaków przeszedł do Rosjan. Rozwodził się nad Piotrem Wielkim. Na stole akurat leżał podręcznik Rosji w hebrajskim przekładzie Mandelkerna. Stary Łajew otworzył książkę i zaczął tłumaczyć Dodiemu całą historię Piotra Wielkiego po żydowsku. Czytając, polecił Dodiemu zasiąść na krześle. Dodi jednak nie odważył się. Wtedy stary powtórzył polecenie. Nie było wyjścia, więc usiadł przy drzwiach pod ściennym zegarem. Głowa Dodiego nie była przyzwyczajona do takich lekcji. Ponadto siedząc na wysokim wygodnym krześle powoli popadł w drzemkę. Oczy mu się kleiły. Ukołysany monotonnym głosem starego ostatecznie zasnął głęboko. Zostawmy na razie Dodiego. Niech sobie śpi spokojnie, a tymczasem poświęcę kilka słów wielkiemu zegarowi ściennemu. Był to stary gruchot. Inwalida, który już dawno wysłużył swoje. Mógłby już sobie od lat spoczywać na strychu, wśród innych starych gratów. Cóż z tego, gdy Łajew miał dziwną słabość do staroci. Na przykład do starego lustra, które odbijało dwie twarze naraz, lub do starej komody, z której niezwykle trudno było wyciągnąć szufladę. Na jego biurku stał niezmiennie od wielu, wielu lat kałamarzyk w dawnym stylu – szklany bucik i czarna drewniana miseczka napełniona piaskiem. Za żadne skarby Łajew nie chciał zamienić tego starego kałamarzyka na nowoczesny, porządny kałamarz. Nie chodziło tu rzecz jasna o skąpstwo. Stary nie był wcale skąpy. Przeciwnie, jeśli kupił coś, to musiało być w najlepszym i najdroższym gatunku. Po prostu ciężko mu było rozstać się z antykami. Tak się rzecz miała również z zegarem, który stale wymagał zwiększania wagi. Co pewien czas przybywał mu nowy ciężarek. Zanim wybił godzinę zanosił się ochrypłym kaszlem niczym wiekowy starzec chorujący na astmę. Ale gdy już zaczął bić, to bił jak dzwon kościelny. Bim! Bom! Było go słychać na dworze! Teraz możemy wrócić do Dodiego. Dodi śpi, a stary czyta dzieje Piotra Wielkiego i jego żony Anastazji. Nagle zachciało się zegarowi wybić godzinę dziewiątą. „Pali się” – pomyślał Dodi. W mig zerwał się i krzyknął: – Wody! – Stary przeraził się. Odłożył książkę o Piotrze Wielkim i spojrzał na słuchacza przez okulary. Tego spojrzenia Dodi nie zapomni do grobowej deski.

Nasz korepetytor lubił Dodiego za jego sposób bycia, za jego dobroć. Był przekonany, że ten człowiek natury nigdy w swoim życiu nie skłamał. Jego wierność i przywiązanie do chlebodawcy i jego rodziny nie znały granic. A ponieważ Szolem był traktowany przez Łajewów jak własne dziecko, Dodi rozciągał swoje przywiązanie i na niego. Uznał go za członka rodziny i gotów był za niego skoczyć w ogień. W oczach Dodiego wszystko, co miało styczność z rodziną Łajewów, uchodziło za coś wzniosłego. Rodzina ta stała w jego oczach wyżej od innych ludzi. Wprost uwielbiał ją. Z tego uwielbienia korzystał też nauczyciel. W gorące dni lata albo podczas długich wieczorów zimowych korepetytor lubił ze swoją uczennicą wpaść do domu Dodiego. Tam, w małym domku, gdzie ręką można było dosięgnąć sufitu, młodzi czuli się lepiej niż u siebie. Jedzenie u Dodiego miało smak niebiańskich potraw. Latem wspaniały był kwaśny szczaw z młodym czosnkiem. Cudowne kartofle w mundurkach z solonymi ogórkami, z kapustą. Były tysiąc razy lepsze od najlepszych smakołyków serwowanych w domu Łajewów. Cóż dopiero mówić o ciastkach i skwarkach małżonki Dodiego! Dzień, w którym wypiekała ona ciasto albo topiła smalec, był prawdziwym świętem. Wyobrażacie sobie? Gorące ciasto wprost z pieca! Świeże, tłuste skwarki, które rozpływają się w ustach jak owa manna, którą Żydzi jedli na pustyni.

Najczęściej gościli u Dodiego zimą. Wtedy, kiedy drzewa opatulone są w biel i wyglądają jak nieboszczycy odziani w śmiertelne całuny. Wieś traci zimą swój powab, a natura bogactwa typowe dla okresu letniego. Wtedy nie pozostaje nic innego, jak tylko wpaść do dobrze ogrzanego mieszkania Dodiego i delektować się smakołykami jego żony Pesi. Na dworze panuje przeraźliwa cisza. Śniegu pełno. Wokół pusto. W sercu narasta smutek. Dusza pełna niepokoju. Chyba że od czasu do czasu każe się Andriejowi zaprząc konie do sań i urządza się przejażdżkę z jednego folwarku do drugiego. Trzeba wdziać wtedy kożuch, nakryć nogi ciepłą skórą baranią, a w każdym folwarku czeka już na stole samowar. Pijemy gorącą herbatę i jedziemy dalej.

Jednak i zima ma swoje zalety. Jest wówczas sporo czasu na czytanie i pisanie. W ciągu tych prawie trzech lat pobytu na wsi nasz bohater napisał o wiele więcej, aniżeli później w ciągu dziesięciu lat, gdy był już znanym pisarzem. Nigdy potem już mu się tak lekko nie pisało. Całymi nocami tworzył długie wzruszające powieści, wstrząsające dramaty, skomplikowane tragedie i zawiłe komedie. Pomysły sypały się jak z rękawa. Wyobraźnia tryskała jak fontanna. Dlaczego i po co to wszystko pisał? Tego pytania nigdy sobie nie zadawał. Ledwo zdążył zakończyć jakieś „dzieło”, natychmiast czytał je swojej uczennicy. Oboje byli zachwyceni. Święcie przekonani, że jest to arcydzieło. Nie na długo jednak. Gdy tylko uporał się z następnym utworem, poprzednie arcydziełko natychmiast blakło. Było słabe w porównaniu z najnowszym, prawdziwym arcydziełem… Najlepszym miejscem dla niego był piec. I tak poszedł z dymem niejeden tuzin powieści i niejedna dziesiątka dramatów.

Co do tego, że nauczyciel zostanie pisarzem, młodzi nie mieli wątpliwości. Mówili o tym nieprzerwanie. Puszczali wodze swojej fantazji. Snuli plany różnych nowych utworów, zapominali o własnych planach. Nigdy o tym nie mówili. Nikomu z nich nigdy nie przyszło na myśl, aby wyznać swoje uczucia albo zastanowić się nad losem własnego romansu. Słowo „romans” było widocznie zbyt szablonowe, zaś słowo „miłość” zbyt banalne dla określenia tego uczucia, które powstało i zawiązało się w ich sercach.

Było to uczucie spontaniczne, naturalne. Nie mogło być inaczej. Czyż mogło przyjść do głowy bratu, aby wyznać miłość swojej siostrze? Obawiam się, że nie będziemy dalecy od prawdy, jeśli powiemy, że ludzie stojący z boku, ludzie postronni, znacznie więcej od nich wiedzieli, zdawali sobie sprawę, i co więcej – mówili o romansie tych dwojga młodych ludzi. Byli za młodzi, za naiwni i zbyt szczęśliwi. Na ich niebie nie było najmniejszej plamki. Znikąd nie spodziewali się sprzeciwu i co najważniejsze nigdy o tym nie myśleli. W ciągu trzech lat znajomości nie dopuszczali do siebie myśli o rozstaniu choćby na chwilę. A jednak dzień rozłąki nastąpił. Na razie nie na zawsze, ale na krótki okres czasu.

Na czas, kiedy bohater niniejszych wspomnień musiał stanąć do poboru.

239Szulchan Aruch (Szulchon Oruch) – komplet przepisów religijnych oraz poradnik dobrych obyczajów ułożony w XVI w. przez Josefa Karo. [przypis tłumacza]
240sprzęt – tu: koszenie i zwózka. [przypis edytorski]
241mużyk (ros.) – chłop. [przypis edytorski]
243arenda – dzierżawa. [przypis edytorski]
242wremiennyje prawiła (ros.) – tymczasowe zasady. [przypis edytorski]
244gumno – budynek, gdzie składowano zboże przed wymłóceniem. [przypis edytorski]

Inne książki tego autora