Za darmo

Słowo o bandosie

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa
—–

Kto przeczytał nieustraszonemi oczyma dzieje końca Rzeczypospolitej, ten wie raz na zawsze, czem była i jakie przyniosła owoce przemoc możnowładzcy. A przecie od tego samego, na czem się wszystko skończyło, od przepłacania na sejmikach ciemnych, pijackich band przez żądnych władzy magnatów, po upływie stulecia z górą miało się zacząć.

Znowu przepłacanie ciemnych band motłochu dla zduszenia „ducha leżącego pod męką ciał”… Przybyło tylko, czego przed wiekiem nie znano – dziennikarstwo. Słowa: „Polska, ojczyzna, naród, kraj, społeczność” – poczęły służyć do tego celu, żeby snobizm ciemnego tłumu mógł być podżegany skutecznie, a interesy magnatów i bankierów osłonięte sztandarem. Przez pewien odłam dziennikarskiego motłochu święte wyrazy zostały shańbione i pozbawione wewnętrznej treści. Zbezczeszczone zostały najtkliwsze dźwięki popowstaniowego języka, dostojnej mowy, w szkole milczenia zahartowanej, jak płytka stal, chowanej na piersiach, jak ryngraf.

Nazwy idei nie to w niej dziś znaczą, co znaczyły i co znaczyć powinny. Należałoby stworzyć nowe Słowo, nowy ornat i nową mitrę dla niezniszczalnych idei.

Lecz któż może posiąść tę moc? Kto się poczuje na duchu, żeby skinieniem szpady zniweczyć bezwład wewnętrzny. Nie – wolę dusz? Żeby przemówić? Do kogo mówić? Słuchacz – to Walgierz Udały. Jakież i czyje słowo podźwignie jego senną głowę, zgnuśniałą prawicę? Któż mu każe, żeby łachman swój zwlókł i wstał z barłogu, jak duch?

Nie zrozumiany został przez to pokolenie ten, co po promieniach uczucia wstępował w niebiosa i na serca wyzywał Boga, czterykroć nowator, niepokojący świat aż do zgonu. Jego siwa, bodze – podobna głowa opatrzyła się oczom, lecz jego święta w ludzkości dusza, jego lwia wola obca jest i wydziedziczona z posłuchu. Czy został wchłonięty przez plemię ów drugi, nieustraszony Warneńczyk w przestworach ducha, co roztrącał przez życie mieczem mękę ciał i okazał, jak duch korzysta z mogił? Ich mowa, złożona z płomiennych języków słania się, jak błędny ogień nad bajorem dwudziestomilionowego narodu.

Do kogo przemówią wielkie żywoty, godne pióra Plutarcha albo Carlyla, nieznane dzieje trudów Hoene-Wrońskiego, Worcela, Nabielaka, Libelta, Trentowskiego, Konarskiego, Rufina Piotrowskiego, Gustawa Erenberga, Aleksandra Krajewskiego, Szwarcego i tylu innych, których pokryła noc niepamięci? Jaki został ślad po tych, którycheśmy mieli szczęście pośród siebie widzieć, po Maryanie Bohuszu i Bolesławie Hirszfeldzie, Synach nieśmiertelności? Rzucali w otaczające bajoro wszystkie wybuchy ognistej woli, która ich trawiła, wydarli ze siebie z korzeniem dusze, a oddawszy je na karm żarłocznej ciemności, pokonani przez rozpacz, w tajemnicy zadali sobie mężną śmierć. Do kogo przemawia wysokie słowo Stanisława Witkiewicza i Stanisława Wyspiańskiego?

—–

Przemówi do nich napewno „polityk”, gdy cuda sprytu, podpatrzone przez dziurkę od klucza w pruskich urzędach policyi i galicyjskich cyrkułach przyniesie na te piaski i nauczy skrytobójców, jak „bratnią krew przelewać”. Trafi do dusz, gdy o tych swoich dokonanych czynach i gigantycznych zamysłach wygrania „wojny domowej” w publicznej mowie, z bajeczną genialnością zda sprawę. Przemówi do nich pierwszy z brzegu kauzyperda postępu czy reakcyi, byleby umiał migotać znanemi frazesy, byleby zapewnił, że on za wszystkich wszystko „załatwi”, a społeczność polska będzie miała nietknięte dochody, umiłowany bezwład, spokój od nowatorów, wybory, karnawał i operetkę.

Przemówi do nich poliszynel wiecowy, podniecający na tle rozwartych kloak wyborczych tłum katolicki na tłum żydowski i tłum żydowski na katolicki, byleby umiał sprawić ten skutek, żeby wola karyerowicza stała się wolą biednego i ciemnego pospólstwa.

—–

Spuścił krzyżak czarną przyłbicę i wywlókł z zanadrza puginał. Zadał w nieokryte piersi polskiego chłopa cios nieomylny. Oparł się o ziemię rolnik poznański i ku nam spogląda, nim wyda krzyk swój śmiertelny.

A u nas – żebranina u drzwi szlachetnego cudzoziemca o kość litości, o odczepne, dobre słowo, – gadanina wiecowa i rezygnacya, dyrektywa dusz naszych.

Wyciąga po nocy poszukujące dłonie i ciężko wzdycha w ciemnej niewiedzy ocknięty lud po chałupach mazowsza, podlasia, małopolski. W zapadłych wioszczynach pracują młodzi chłopi, przedzierzgnięci w obywateli, z mozołem ponadsilnym zakładają szkółki, tworzą czytelnie, borykają się za bary z mrokiem i głupotą otoczenia.

Przepływa przez zaułki Warszawy, Łodzi, Zagłębia rozbity, złamany lud. Zdruzgotane są święte nadzieje. Ileż sumień zaprzedanych! Był popyt na znikczemnienie, jest teraz podaż. Jak szczelny włok, coraz szerzej rozszerza się ciemność ducha w głębi bezdomnego pogłowia.

Coraz głębiej, aż do ostatniej granicy przechodzi pęknięcie przez serca samotne, które trwogi nigdy nie znały. Patrzyły na zawodność każdego z widziadeł ducha, a teraz mają poznać ostatnie polskie rozczarowanie, przed którego stwierdzeniem truchleje słowo.

Tylko egoizm nie stracił pewności siebie. Wdziewa teraz najuroczyściej biały swój płaszcz, nakłada biret. Wstąpiwszy w środek aktu straszliwej tragedyi, wskazuje laską na skira podłości w ciele ludu. On to jeden zdawna przewidział. Teraz mu się nareszcie zdarzyła sposobność zemsty na „przeklętem pokoleniu” męczenników. Gdy dziś wygniłemi oczyma nędza nic nie widzi, a chuda jej ręka wyciąga pustą sakwę ku temu, kto ją napełni, jego pięknomówne usta jedynie plują w trup męczennika kołysany od wichru.