Za darmo

Przedwiośnie

Tekst
iOSAndroidWindows Phone
Gdzie wysłać link do aplikacji?
Nie zamykaj tego okna, dopóki nie wprowadzisz kodu na urządzeniu mobilnym
Ponów próbęLink został wysłany

Na prośbę właściciela praw autorskich ta książka nie jest dostępna do pobrania jako plik.

Można ją jednak przeczytać w naszych aplikacjach mobilnych (nawet bez połączenia z internetem) oraz online w witrynie LitRes.

Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

— Nie mogę! Z żalem, z najserdeczniejszym żalem, kochany panie Sewerynie... Nie mogę! Zwłaszcza dwu ludzi! Nie mogę! — jęczał przewodnik.

Radził poczekać na następny eszelon, który wtedy a wtedy pod takim a takim przewodnikiem ma nadejść. Tamten może będzie miał mniej ludzi, może będzie mógł przyjąć. Seweryn Baryka poniżył się do próśb najniższych. Błagał. Skamlał. Zaklinał. Rzucił się do rąk inżyniera Białyni. Zapłakał okropnym starczym płaczem... Nic to nie pomogło. Nie mogło pomóc. Daremne były prośby i certacje. Białynia tłumaczył szeptem, na ucho, że przecie łatwiej jest im zaczekać, nieco zaczekać, na następny pociąg, niż skazywać jego, Białynię, rodaka, dobrego znajomego, ba! przyjaciela, na utratę życia. A życiem — życiem! — swym odpowiada — itd. Cezary nie słuchał perswazji. W sposób ostry i gruby oświadczył, że ojciec jego dłużej czekać nie może — że żyją tu od tygodni jak troglodyci[166], czekając właśnie na możność wyjazdu — a gdy ta możność nadchodzi, każą im czekać! Jakże tu czekać! I na co? Czy na nową odmowną odpowiedź? Czemuż to inni mogą jechać, a oni żadną miarą nie mogą? Białynia znowu począł tłumaczyć, że nie tylko oni dwaj, lecz i inni z Charkowa. Zgłaszały się setki i setki petentów, a odmówił, gdyż...

Do certujących się podszedł z tyłu jakiś człowiek, również podróżny, jadący tym samym pociągiem. Przysłuchiwał się rozmowie w milczeniu. Gdy Białynia jeszcze bardziej stanowczo, kategorycznie, właśnie wskutek grubych argumentów młodego Baryki, odmawiał — tamten pociągnął Seweryna za kurtkę i popchnął go ku końcowi pociągu. Sam przemówił do inżyniera Białyni:

— Śmierć? Śmierć za zabranie tych dwu?

— Śmierć! — krzyknął inżynier.

— Śmierć — możliwe — wszystko możliwe. Ale ich zabrać musimy.

— Ja ich nie biorę! — wołał głośno Białynia. — Nie biorę! Nie biorę!

— Toteż nie ty ich bierzesz, tylko ja. Zwalisz winę na mnie. Jeżeli się wykryje, zwalisz winę na mnie. Ty o niczym nie wiesz, pierwszy raz słyszysz — znat’ nie znaju, wiedat’ nie wiedaju[167] — ja ich pod sekretem, w tajemnicy przed tobą zabrałem. Ja za nich łbem odpowiadam: kwita.

Białynia zakotłował się na miejscu, zatupał nogami, zapiszczał od niezbitych argumentów, ale tamten drugi — chudy, wysoki, przygarbiony — popędził przed sobą Baryków. Kazał im przeleźć pod wagonami na drugą stronę i sam przelazł na czworakach. Potem biegli we trzech, chyłkiem, co tchu, aż na sam koniec ogromnego szeregu milczących wozów. Przy ostatnim wagonie ów czarny wgramolił się na stopień wiszący kędyś wysoko nad ziemią, z trudem niemałym odryglował zamek i odciągnął drzwi zasunięte, skrzypiące zjadliwie na mrozie. Wezwał obydwu niecierpliwym rozkazem:

— Pchajcie się na sam spód. Pod tułupy! Leżcie cicho i żeby waszego ducha nie było słychać! Dalej!

Ojciec i syn wwindowali się wzajem między jakieś cuchnące kożuchy i przypadli na nich. Czarny zasunął drzwi, zaryglował i zeskoczył. Wkrótce potem pociąg szarpnął się gwałtownie. Bufory poczęły obijać się o siebie, a koła, skrzypiąc, obracać na szynach. Seweryn Baryka przycisnął do serca rękę syna:

— Jedziemy! — wyszeptał.

— Jedziemy...

Wysoki, czarny jegomość nie zapomniał o dwu ludziach z jego łaski zamkniętych w towarowym wozie z kożuchami. Zaraz podczas pierwszego postoju, gdy zatrzymano się na czas pewien, przyniósł im czajnik z gorącą wodą, nieco cukru zawiniętego w strzęp gazety, kawał chleba, a nadto podał garnczek z rozgotowaną kaszą. Posilali się w milczeniu, a starszy Baryka wpadł w rozczulenie. Prawił mistycznie o jakiejś ręce, która popycha ku ich pomocy tego wysokiego i chudego rodaka. W istocie — jakkolwiek by tam było — czarny zjawiał się co czas pewien z czajnikiem i garnkiem, w którym było zawsze coś posilnego. Zalecał szeptem, żeby się dobrze ukrywać, gdyż rewizja może się zjawić niespodzianie. Czasem w szczerym polu między zaspami pociąg staje i zaczyna się taniec rewizyjny. Przeglądają papiery i rzeczy, a wszelkie złocidła, pierścionki, ślubne obrączki, nie mówiąc już o zegarkach, ulegają gruntownej konfiskacie. Źle również widziany jest ryż, a nawet kasza jęczmienna.

Ojciec i syn zakopywali się w kożuchy, zwłaszcza że tęgie zimno trzymało. Cezary odsypiał swe charkowskie czuwania. Sewerynowi nie służył zapach baranich tułupów. Chory nie mógł powstrzymać piekielnego kaszlu, który notabene[168] mógł ich zgubić. Toteż na stacjach i podczas przypadkowych postojów, w momentach przewidywanych rewizji, wciskał głowę w futra i formalnie dusił się, żeby tylko nie kaszlać[169]. Wyjechał z Charkowa w gorączce, toteż w zamkniętym wozie bez powietrza a w nieznośnym fetorze skór źle wyprawionych zapadał coraz bardziej. Jak na złość pociąg wciąż stawał i tkwił na miejscu dla dokonania przez maszynistę wiadomych poprawek w lokomotywie. Cezary był w rozpaczy, gdyż na ten stan rzeczy nic nie mógł poradzić. Ilekroć zjawiał się pilny a tajemniczy samarytanin z garnczkiem i czajnikiem, ilekroć było prosić o radę i pomoc, kładł palec na ustach, trwożnie nadsłuchiwał i zalecał ciszę, cierpliwość i ostrożność.

Pewnego dnia przyszedł z drugim, starszym człowiekiem. Wdrapali się obadwaj[170] do wnętrza wozu. Ów stary przysiadł się, a raczej przyłożył do Seweryna, rozpiął na nim przyodziewek i przez słuchawkę począł badać płuca. Wnet jednak przerwał badanie i schował do kieszeni swoją słuchawkę. Oczy obydwu samarytan były smutne. Serce Cezarego zatrzęsło się od przerażenia i strasznej, bezsilnej boleści. Co miał począć? Co poradzić? Jak ratować? Miałże wysiąść z tego wozu i iść niosąc na ramionach ukochanego? Pytał się tamtych dwu, dobrych współbraci, lecz nic mu nie mogli odpowiedzieć. Czarny przybiegł jeszcze po odejściu lekarza i przyniósł jakiś cierpki i gorzki napój w szklaneczce. Ściskał w ramionach młodzieńca, bezsilnego w swej męczarni. Gdy się drzwi za nim zamknęły i zostali znowu sami, Cezary objął ojca ramionami, przyłożył się, przytulił i marzył, że tak oto przeleje weń swe zdrowie, przesączy w ten sposób krew swoją pulsującą w jego żyły zeschnięte i wypędzi zeń tajemniczą niemoc. Seweryn był rozpalony. Głowa jego miotała się po kudłach baranich. Szeptał z jękiem:

— Nie zostawajmy tutaj! Jedźmy! Nie wywłócz mię na ziemię! Dojedziemy! Już niedługo! Już bliżej niż dalej!

Zasypiał i nagle budził się z jakimś krzykiem, który syn pocałunkami uciszał. Mówił mu w rozżarzone usta tysiące pociech i zaklęć nadziei. W pewnej chwili Seweryn Baryka podźwignął się na legowisku, jakby mu sił nagle przybyło. Objął Cezarego za szyję i mówił mu tak samo w usta:

— Pamiętasz? Takeśmy się wierszy francuskich uczyli. Pamiętasz, Czaruś?... Gdybym nie dojechał... Gdybym musiał tutaj zostać... Ty tu nie zostawaj! Nie zostawaj! Jedź tam! Sam zobaczysz... Przekonasz się... Ja tak nic nie wiedziałem, nie rozumiałem. Dopiero jakem z legionami przeszedł poprzez tę ziemię, dopiero jakem wszystko zrozumiał... Takem nic nie rozumiał, jak ty teraz. I patrz, co się ze mną dzieje. Taki straszny los...

Zacichł na długą chwilę i znowu mówił:

— W Warszawie idź do jednego człowieka, który się nazywa Szymon Gajowiec. Człowiek tam znany. Dopytasz się. Powiesz mu o nas. Był w przyjaźni z mamą i ze mną. On się tobą zajmie, on ci wszystko powie. Nazywa się — Szymon Gajowiec...

Obalił się na posłanie i zasnął. Lecz sen jego był niespokojny, pełen jęku i szlochów. Cezary, który siedział nad ojcem pogrążonym w agonii, a nic mu poradzić nie mógł, przeżywał jakby śmierć własną. Pociąg w przestrzeni pomykał niby w krainę śmierci. Nieszczęśliwy podsunął ręce pod głowę śpiącego ojca, ażeby mu ulżyć w cierpieniu. Zmorzony męką duszy, zapomniał się od krótkiego snu. Zdawało mu się, że nie zamykał oczu. Lecz dosyć długo trwał ten jego sen. Po ocknieniu Cezary nie słyszał już charczeń, świstów i jęków w piersi ojcowskiej. Gdy ucho jego przypadło do rzężącej przed chwilą piersi, nie usłyszało już bicia serca ani oddechu. Długo leżała bezsilna głowa nad pustynią straszliwą, która się przed nią rozchyliła. Długo trwało przeraźliwe zdumienie, iż usta przemawiające przed chwilą stały się kamieniem obojętnym już na wszystko, cokolwiek by się zdarzyło, obojętnym aż do skończenia świata. Cezary nie wiedział wcale, jak długo jechał przez pola śniegami okryte i przez wody lodami okute, wskroś lasów i ugorów, pustych i niemych jako piersi jego ojca. Nie mógł wyciągnąć rąk spod nieruchomej głowy, jakby ją lody okuły i zamroziły mrozy swą mocą. Zapragnął usnąć tak samo, ażeby się nie rozstawać z tym pątnikiem, który ze swoim celem dalekim rozstać się musiał. Nie mógł ani płakać, ani jęczeć, ani wyć, ani krzyczeć wniebogłosy, choć krzyk, jęk i głuche wycie miał w sobie.

 

Kiedyś, po krótkim czy długim skostnieniu w boleści, usłyszał, że drzwi odsuwają się ze zgrzytem i że bardzo zimne powietrze do wnętrza wionęło. To czarny przyszedł znowu ze strawą. Nachylił się nad Sewerynem Baryką i trzymał przez czas pewien rękę na jego sercu. Podźwignął Cezarego i zakrzyknął nań grubo, żeby z tej nory wychodził. Młody wyszedł pospiesznie. Zimno go owionęło. Tamten narzucił na jego ramiona kożuch pierwszy z brzegu, drzwi zasunął i kazał iść za sobą. Weszli do przedziału tak przeładowanego ludźmi, pełnego mężczyzn, kobiet i dzieci, iż powietrze było tam równie zepsute, jak w wagonie z kożuchami. Bezimienny przyjaciel poszeptał coś z ludźmi gwałtownie i namiętnie. Rozsunęli się nieco, ustąpili i Cezary znalazł wolne miejsce na ławce. Z zamarzniętego okna sączyła się struga wody. Wiatr przewiewał. Mnóstwo oczu patrzyło z ciekawością na młodego przybysza. On poczuł się w tym tłumie zbiedzonych, udręczonych od niespania i głodowych niewywczasów, wśród rozczochranych kobiet, brudnych dzieci i ponuro spoglądających mężczyzn stokroć gorzej niż w samotności. Chciał wyjść. Prosił „czarnego” oczyma, żeby go puścił do ojca. Lecz tamten, uwijający się wciąż w tłumie, nie pozwolił. Kazał czekać. Więc Cezary czekał. Pociąg trząsł się, z łoskotem bił swymi kołami w końce szyn, przechylał się i podrywał do szybszego biegu.

Nad wieczorem tegoż dnia stanął na dłużej. Przechodziła wskroś wagonów nowa rewizja. Żołnierze szarpali manatki, przeglądali garnki i miski z żywnością. Z trwogą podawano sobie wiadomość o stopniu ich gwałtowności. Gdy mieli wejść do przedziału, gdzie był Baryka, wyprowadzono go do sąsiedniego, a stamtąd po schodkach do budki brekowego[171], który go wepchnął poza siebie i zakrył swym olbrzymim kożuchem. Po upływie pewnego czasu, na skinienie towarzyszów przedziału, Cezary musiał znowu wyjść i zająć swe miejsce.

Gdy pociąg nie odchodził z tego postoju — zaniosło się bowiem na długi remontik — bezimienny przyjaciel wywołał Cezarego na dwór. Dwaj ludzie obcy stali na końcu pociągu. Sierota podszedł do nich i zobaczył, że wyciągają z wozu zwłoki jego ojca. Zawinęli je w płachtę. A nim zawinęli, pozwolili mu jeszcze zacisnąć powieki nad zagasłymi oczyma, do zimnych rąk i do zimnych ust przywrzeć ustami. Potem złożyli ciało na marach i mieli je dokądś odnosić. Cezary podniósł oczy błagalne na czarnego przyjaciela, żeby mu pozwolił iść za ojcem. Zobaczył wtedy, że tamten pod rozpiętą kapotą ma białą koszulę na sobie. Usłyszał jak przez sen łacińskie wyrazy: Dies illa, dies irae...[172]

Z rozczarowaniem, z odrazą pomyślał, że „czarny” to ksiądz. Tamten przeżegnał zwłoki i przez chwilę modlił się nad nimi pochylony. Potem dał tragarzom znak. Do Cezarego zwrócił się z szorstkim zapytaniem:

— Zostajesz tutaj?

— Dokąd niosą mego ojca?

Ksiądz wskazał ręką miasteczko, widne jeszcze w mroku, i daleką w jego głębi spiczastą wieżę kościelną. Rzekł cicho:

— Przy tym kościele będzie sobie leżał. Lepiej mu przecie będzie tam niż tutaj w rowie.

— Pójdę za nimi!

— A więc zostajesz tutaj?

Cezary załamał ręce. Nie wiedział, czy tu zostaje.

— Pociąg zaraz odejdzie. Zostajesz tutaj?

— Pójdę za nimi!

Lecz tamten objął go twardym ramieniem i potaszczył do pociągu. Coś mu tam mówił. Cezary nie rozumiał, ogarnięty przez rozpacz. Obejrzał się jeszcze raz i w nadciągającej ciemności dojrzał dwu ludzi dźwigających na noszach kształt człowieczy. Za chwilę jechał znowu.

Długo wlókł się pociąg naładowany ludźmi do cna, choć z niego raz w raz ktoś przyzostawał na przydrożnych cmentarzach miasteczek. Im bliżej było do kresów polskich, tym rewizje były cięższe i sroższe. Nareszcie rozeszła się wśród podróżnych wieść radosna: granica! Zanim jednak ludzie wymizerowani i storturowani w wagonach od tylu tygodni ujrzeli upragnione budynki kresowe, niemało ich jeszcze nadręczono. Pociąg stał w polu. Drzwi od wagonów były zamknięte. Czekano w tym ruchomym więzieniu na zmiłowanie się nieubłaganych władców.

Cezary obserwował ciekawe zjawisko, iż ci wszyscy ludzie, jego sąsiedzi z najbliższych ławek, bynajmniej nie fabrykanci, nie bankierzy ani magnaci, lecz najzwyczajniejsi i dobroduszni zjadacze chleba tudzież kaszy jaglanej, na którą zarobili własnymi rękami — drobni dorobkiewicze i mizerni karierowicze, urzędnicy i pracownicy prywatni — byli jakby wyjęci spod wszelkiego prawa właśnie tam, w kraju, gdzie tyle się nasłuchał o prawach człowieka uciśnionego i wyjętego spod prawa. Do dzikiej furii doprowadziła go tyrania najzwyklejszych pospolitaków i żołdaków, którzy, nie wiadomo za co i w jakim celu, gnębili uchodźców do Polski z satysfakcją, z nienasyconą przyjemnością, z jawnym wylewem zwyczajnej nacjonalistycznej zemsty. Można było zrozumieć gniew na burżujów, rodaków uciekających z Rosji przez Baku w świat szeroki, lecz ta gruba i okrutna przemoc okazywana gościom, przychodniom, wędrowcom, którzy właśnie wynosili się do siebie — dziwiła i napełniała gniewem. Patrzał na twarze oficerków komenderujących, na rewidentów i sołdafonów[173] trzymających straż przy drzwiach i pierwszy raz w życiu zobaczył nie tylko oczyma, lecz duszą czującą — tyranię, o której mu ojciec mówił tyle razy.

Ale po wszystkich udręczeniach i po najobrzydliwszych trwogach, zwłaszcza kobiecych — iż nie wypuszczą, iż każą cofnąć się, iż zamkną wagony, zawrócą pociąg z ludźmi i odwiozą wszystkich z powrotem do Charkowa — po licznych plotkach i istnych klechdach, które strach płodził, a do niebywałych rozmiarów wydymała głupota — oto roztworzono drzwi wagonów. Ludzie zgarnęli, co tam jeszcze taszczyli ze sobą, ponieśli na ręku dzieci, powlekli słabych i chorych. Pędzili z wrzaskiem i szlochaniem, popychając się, wyprzedzając jedni drugich — jakimś rozmokłym gościńcem, ku domom widniejącym tuż obok. Biegnąc coraz szybciej, jakby ich kto gonił, modląc się, płacząc i śmiejąc się razem, doskoczyli do sztachet, za którymi stało kilku żołnierzy w szarych, podniszczonych rogatych czapkach. Kobiety stare i słabe chwytały się dygocącymi palcami za balasy owych sztachet, mężczyźni, zmordowani drogą, całowali słupy w tym płocie. Wszyscy popychali się i bili, torując sobie i swoim przejście w tłumie, kotłującym się jak zbiorowisko topielców dosięgających wybrzeża. Brama była otwarta i tam za koleją przepuszczano.

Przyszła wreszcie kolej i na Cezarego. Nie miał ci żadnych papierów, gdyż wszelkie dokumenty zostały w skradzionej walizce. Szedł na oślep. On może jeden w tym tłumie nikogo nie witał a wszystko żegnał i zostawiał za sobą. W ostatniej chwili, gdy już miał bramę przekroczyć, inżynier Białynia wetknął mu w rękę jakiś papier, czyjąś legitymację. Oficer polski przyjął papier od Baryki, obejrzał i tuż na stoliku przybił pieczęć. Przychodzień minął bramę. Wszedł do Polski, kraju swoich rodziców.

Tłum ludzki mijał budynki stacyjne i kierował się w stronę miasteczka, którego murowane i drewniane domki widać było niezbyt daleko. Cezary szedł również do tego miasta. Po udręce, zgnieceniu i braku powietrza w przedziałach pociągu, oddychał teraz powietrzem szerokim, olbrzymim. Wyciągał ręce do tego szerokiego powietrza, do ziemi nieznanej, jakby wolność swoją obejmował w posiadanie. Mijał ohydne budynki, stawiane, jak to mówią, psim swędem, z najtańszego materiału, kryte papą, którą wiatr poobdzierał, a zimowe pluty[174] podziurawiły doszczętnie. Chcąc całe to oppidum[175] objąć jednym spojrzeniem, wyszedł za ostatnie domostwo.

Przepływała tam rzeczka, w stromych brzegach wijąca się wśród niziny. Śniegi już stajały i pierwsza trawka, szczyk rzadki, bladozielony, rozpościerać się poczynała nad bystrą wodą. Po tej to ledwie widocznej runi tańczyli na bosaka chłopcy–nędzarze przygrywając sobie na ustnej harmonijce. Bose ich stopy migały nad błotem, które już zdołały ubić na dogodne do tańca klepisko. Przedwiośnie zdmuchnęło już z dachów bud najbliższych lód i śnieg — ogrzało już naturalnym powiewem południa wnętrza, które długa i ciężka zima, wróg biedaków, przejmowała śmiercionośnym tchnieniem. Pourywane rynny, dziurawe dachy, spleśniałe ściany kryła już ta nieśmiertelna artystka, wiosenka nadchodząca, pozłotą i posrebrzeniem, zielenią i spłowiałością, barwami swymi, które rozpościera nad światem. Usiłowała osłonić nikłymi swymi kolory to wstrętne widowisko, które na jej tle pełnym wieczyście nieśmiertelnego piękna ludzie rozpostarli: miasteczko polsko–żydowskie. Cezary patrzał posępnymi oczyma na grząskie uliczki, pełne niezgruntowanego bajora, na domy rozmaitej wysokości, formy, maści i stopnia zapaprania zewnętrznego, na chlewy i kałuże, na zabudowania i spalone rumowiska. Wrócił na rynek, obstawiony żydowskimi kramami o drzwiach i oknach zabryzganych błotem przed miesiącami, a i przedtem nie mytymi od kwartałów.

„Gdzież są twoje szklane domy? — rozmyślał brnąc dalej. — Gdzież są twoje szklane domy?...”

Część druga — Nawłoć

Dotarłszy do najrdzenniejszej Polski, bo do stolicy — Warszawy — ani po drodze, ani w tym mieście Cezary Baryka nie znalazł szklanych domów. Nie śmiał o nie nawet nikogo zapytać. Zrozumiał, że zmarły ojciec boleśnie zeń przede śmiercią zażartował sobie. Jednak — być może pod wpływem tej tak naiwnej legendy, a być może pod wpływem głównego jej bohatera, „kuzyna Baryki”, Cezary postanowił wstąpić na medycynę w Warszawie. Nie miał swych bakińskich papierów, lecz po egzaminie dość pobieżnym został przyjęty i począł chodzić na wykłady. Z zapałem krajał truposze, uczył się osteologii[176], chemii, botaniki itp. Zawarł nowe znajomości z „Polakami” i dość sobie w tych nowych ludziach podobał[177], choć go nieraz swą „nieszczerością” ranili. Pod względem materialnym wiele mu pomógł znajomy ojca nieboszczyka, pan Szymon Gajowiec, bardzo wysoki urzędnik w nowo kreowanym Ministerium Skarbu, dał mu bowiem nieetatową posadę w swym biurze i nastręczył bardzo korzystne lekcje języka rosyjskiego w sferach wyższej oficerii, pochodzącej z „Galicji”. Ów pan Gajowiec szczególnie rozpytywał się o matkę Cezarego, którą znał był bardzo dawno w mieście Siedlcach. Po wielekroć kazał sobie powtarzać o niej wszelkie szczegóły, wszystkie perypetie jej niedoli i śmierci.

 

Cezary z nadzwyczajną dokładnością wszystko to opowiadał temu nieznajomemu człowiekowi, a tamten z wytężoną uwagą wszystkiego słuchał — ba! — słuchał ze łzami w oczach, a raz nawet, w trakcie opowieści o ostatnich dniach męczeńskich, gorzko zapłakał. Cezary nie mógł się domyśleć, czemu to tak jest, czemu ten jegomość, który jego matki nie widział od lat tylu, odkąd kraj porzuciła, tak się jej losem przejmuje i wzrusza. Ale pan Gajowiec, sztywny i wytworny biurokrata, stary kawaler, pedant i zimny służbista, sam mu to wytłumaczył, gdy tak pewnego razu sam na sam rozmawiali. Przyznał się w sposób spokojny i zimny, jakby mówił o finansowej sprawie, bez cienia afektacji, wstydu fałszywego i fałszywej czułości, iż za dawnych swych lat kochał matkę Cezarego. Ją jedną kochał w swym życiu. Był wówczas biednym urzędniczkiem w siedleckiej „Pałacie”, toteż nie mógł się równać z ojcem Cezarego, który nagle z Rosji przyjechał, otoczony nimbem powodzenia. Wydano ją za lepszego konkurenta — nic dziwnego... Któż by, jacy rodzice mogli byli odrzucić podobną partię? Pojechała jako młoda panienka, a oto teraz imię tylko z niej zostało. Pan Gajowiec sucho zapewnił Cezarego, iż nigdy nie uścisnął ręki jego matki, iż jej słowami nigdy swych uczuć nie wyznał. Raz... pewien list... ale to nie należy do rzeczy i nie wpłynęło na sprawę jej postanowienia.

Toteż nie ma w tym nic złego, iż synowi o tym mówi, bo przecie i jej samej już nie ma. Nie ma już — żal się Boże! — nawet rywala. Został tylko on, Cezary, cień i podobizna „panny Jadwigi”, a ma oczy kubek w kubek do matki podobne. Pan Gajowiec chętnie z Cezarym rozmawiał. Zamykali się częstokroć sam na sam i godzinami wspominali o umarłej. Nie było szczegółu, wzmianki, wersji, anegdoty, która by nie interesowała starszego pana, skoro dotyczyła zmarłej. Nie było tematu z nią złączonego, który by nużył słuchacza. Cezary znajdował również szczególną rozkosz w tych rozmowach o matce. Zdawało mu się nieraz, iż tak samo jak pan Gajowiec widzi ją młodziuteńką, śliczną, wesołą, że ją poznaje jako pannę Jadwigę, pannę Jadzię, w której do szaleństwa, do obłędu kocha się pewien młokos z „Pałaty” i mówi jej wciąż o tym rozmarzonymi oczami. To była nowa postać matki, nowy jej obraz, nowe przemienienie się bolesnej starej kobiety, która go obsługiwała, kijem się podpierając. Tak to z panem Gajowcem kochali się obadwaj[178] na nowo w widmie panny Jadwigi.

Ani ta znajomość — ani nowe życie — ani studia w uniwersytecie — nie trwały długo. Wybuchła wojna z bolszewikami. Cezary wstąpił do wojska, jak wszyscy jego koledzy z fakultetu. Nie pałał ci on entuzjazmem do wojaczki, ani myślowo i przekonaniowo pragnął wojować z Sowietami, ale musiał iść w obawie niesławy. Ów snobizm wojenny silniejszy był niż przekonania i sympatia dla tamtej strony. Pan Gajowiec, jedyny teraz quasi[179]–opiekun i duchowy ojciec, nie powstrzymywał ani odmawiał, choć pozbycie się młodego przyjaciela było dla niego klęską nad klęskami. W ciągu jednej sekundy zdecydowali tę sprawę. Cezary wyruszył „w pole”. „Pole” było niedaleko, tuż pod Warszawą. Widać je było niemal, gdyż dymy płonącego Radzymina[180] ukazywały się oczom z wysokiego pobrzeża, na którym wznosi się Warszawa. Słychać było huk armatni, dobrze Cezaremu znajomy. Oto teraz znowu rozlegał się ten głos przeklęty nad jego samotnością i pracą nowo rozpoczętą! Znowu zaczynało się to samo, co było w Baku! Tu jednak przyłączyły się elementy inne, nowe, decydujące.

Pewnego razu, gdy wojska bolszewickie minęły już spalone miasteczka i docierały niemal do przedmieść Warszawy, a całe to miasto było w ruchu, w biegu, w skoku, w jakimś locie wszystkich na wszystkie strony — gdy dudniało[181], jak bęben, od automobilów ciężarowych, od przeciągającej artylerii, dźwięczało od kroku wojsk maszerujących w rozmaite strony, Cezary po musztrze wszedł do kawiarni mieszczącej się w ogrodzie, ażeby napić się szklankę wody sodowej. Stoliki były pozajmowane. Obsiedli je panowie i obsiadły panie, przeważnie semickiego pochodzenia. Była to plutokracja miasta Warszawy, która nie poszła śladem najgrubszych w tym zawodzie, nie dała jak tamci drapaka, gdzie pieprz rośnie, lecz pozostała na miejscu. Panowie ci nie rozmawiali już po cichu o tym, co się dzieje. Mówili głośno, może nawet odrobineczkę za głośno — po prostu z krzykiem. Spierali się — już tylko pomiędzy sobą — o to, jak też zachowywać się będą po wkroczeniu do Warszawy owi nie znani tu jeszcze bolszewicy. Jedni z tych panów przewidywali, iż wszystko będzie dobrze, ułoży się, da się zrobić. Nie takie rzeczy dawały się zrobić, da się zrobić i ta afera. Dlaczego nie ma się dać zrobić? Przypominali ową doskonałą formułę jakiegoś spryciarza[182], iż osioł obładowany złotem wejdzie do najbardziej niedostępnej fortecy. Inni wyrażali obawę, iż mogą być nieprzyjemności, grube kawały.

— To są barbarzyńcy! — ciskał się pewien pan, grubas w drogich kortach, bawiący się brelokami swej dewizki, leżącymi na jego brzuchu — to są łobuzy! — dodawał rozglądając się dookoła nie bez pragnienia, ażeby Sarmaci rdzenni, lecz robaczywi i ułomni, tu i tam tulący się pod cieniem suchotniczych kasztanów, widzieli, jak on się w takiej chwili, w takiej chwili! ciska.

Antagonista oponował. Łagodnie, z flegmą. Nazywał swego interlokutora[183] „po prostu sceptykiem”. Twierdził, że to są przesady, plotki, a nawet kalumnie. Spór, teoretyczny w swej istocie, zaostrzał się. Panowie dysputowali głośno, jak u siebie w domu. Zdawało się nawet, że sobie nawymyślają albo się nawet pobiją. Tymczasem wszystko się pogodnie skończyło.

Zgodzili się na jedno:

— Zobaczymy...

— Zobaczymy! Dziś, jutro zobaczymy. Nie życzę panu, żebyś pan na własnej skórze doświadczył, jacy to dobrodzieje.

— Dziękuję za życzenie. Spełni się na pewno. Wszystko będzie dobrze.

— Jesteś pan niepoprawnym optymistą!

— Jestem człowiekiem, który patrzy i rozumie, co się dookoła niego dzieje.

— Żebyś pan sobie tylko nie potrzebował zakrywać oczu!

— Powiedzieliśmy przecie obadwaj[184]: — zobaczymy...

— Dobrze: zobaczymy!

Cezary nie dopił swojej szklanki. Wojna między Polską i Rosją sowiecką, zmierzając do pomniejszenia tych obszarów, na których istniała już władza chłopów i robotników, nie była dla niego upragniona. Miał przecie działać w tym kierunku, żeby zmniejszyć, a nawet zniweczyć już uzyskane zwycięstwo robotników. Wahał się w sobie, iż zdradza sprawę robotniczą. Lecz to, co słyszał w kawiarni, targnęło nim jak żywa zniewaga. Nie chciał być widzem podobnym do tych panów. W chwili tej właśnie powiedział sobie, iż nie będzie oczekiwał na wypadki. Nie! Nie dopuści, żeby ci dwaj „zobaczyli”, iż wszystko pójdzie po ich myśli!

Drugim motorem, który go popchnął, był powszechny entuzjazm. Szli wszyscy, wszyscy, wszyscy. Jak na bal, jak na zamiejską wycieczkę. Jeszcze nie widział w swym życiu takiego zjawiska jak ten entuzjazm Polaków.

Pewnego dnia słyszał na zburzonym moście żelaznym nad Wisłą mowy robotników i przywódców robotniczych[185] wzywające do walki na śmierć i życie — nie z burżuazją, jak zawsze w mowach robotniczych — lecz z tym najeźdźcą, który kraj nadchodzi, łupi i zamienia w ruinę, niosąc czerwone sztandary. Patrzał, jak chłopcy niedorośli wylatywali spod ręki matek, i czytał w dziennikach opisy, jak po bohatersku ginęli. Chciał zobaczyć własnymi oczyma tę sprawę, za którą szli w pole nadstawiać piersi mężczyźni i wszystka młodzież — szli spokojnie, wesoło, przy huku bębna. Chciał dowiedzieć się, co naprawdę kryje się w samym rdzeniu tego ich entuzjazmu, jaka idea zasadnicza, jaka siła, jaka wewnątrz skręcona sprężyna rozpręża się i popycha ich do dzieła. No, i co ta siła jest warta.

Gdy pierwszy raz po przeszkoleniu na placu musztry, które trwało dosyć długo, wyruszył wreszcie, przebył most na Wiśle, minął Pragę i znalazł się ze swą kompanią na końcu przedmieścia, oficer prowadzący ten oddziałek — młody marsowy satrapa, jakby połknął stu generałów — kazał stanąć. Na szosie radzymińskiej, która już wybiegała w szczere pole, kłębił się olbrzymi tuman kurzu, żółta zawierucha sięgająca wysoko pod niebo. Nie wiadomo było, co to się tam kryje w środku tej niezmiernej kurzawy.

Młodzi żołnierze stali z bronią u nogi. Za nimi grupa jakichś połamanych cywilów, ciężarowe automobile, chłopskie wozy — wszystko wstrzymane w swym ruchu i biegu, zbite w jedną masę. Nareszcie dostrzeżono, że w wielkim pyle jest jakiś ośrodek, ciemny rdzeń. Niewiele minęło czasu, aliści ukazał się ów rdzeń tajemniczy. Była to olbrzymia, wprost niezmierna bolszewicka kolumna — lecz już jeńców. W długich do samej ziemi szynelach, ciężkich i grubych, w papachach na spoconych głowach, boso przeważnie lub w buciorach najrozmaitszego pochodzenia brnęli ci młodzi zdobywcy świata pod strażą małych i niedorosłych żołnierzy polskich, którzy tu i tam idąc z karabinami na ramieniu srogo pokrzykiwali na tę nieskończoną watahę, szóstkami idącą w jarzmo po radzymińskiej szosie. Zdumienie było tak wielkie i powszechne, iż wszyscy widzowie zamilkli i długo wpatrywali się w ten obraz niesłychany. Szli i szli zdrożeni jeńcy mijając mały oddziałek, w którym się mieścił Cezary Baryka.

Aliści z ostatniego przydrożnego domku, z niskiej przedmiejskiej sadyby, wściekle odmalowanej na kolor niebieski, gdzie mieścił się szynczek, ostatni pocieszyciel dla opuszczających miasto i pierwszy wielkiej stolicy na tej szosie zwiastun — wytoczyła się jejmość niska a pękata, gruba jak komoda. Długo przypatrywała się mijającym szóstkom bolszewickich żołnierzy. Aż nie mogła wytrzymać: podparła się w boczki, wyskoczyła przed front jeńców i jęła wygrażać im pięściami. Jak opętana od diabła, miotając się tu i tam, krzyczała:

— Przyszedłeś Warszawę zdobywać, śmierdziuchu moskiewski, jeden z drugim?...

Dawno cię tu nie widzieli, mordo sobacza? Jużeś naszych zwyciężył?...

Idziesz zasiadać w kucki na złotej sali w królewskim zamku?...

Jeńcy spoglądali na tę przykrótką wiedźmę z powagą, a nie bez obawy w oczach. Nie wiedzieli przecie, do czego taka poczwara może zachęcać żołnierzy z karabinami u nogi. A nuż do rzezi? Babsko miotało się przed szeregiem, coraz głośniej wywrzaskując:

— Co to za mordy astrachańskie, moje państwo kochane! Jakie to mają cylinderki morowe, ciepłe na tę porę! E — franty! A dopiero buty na nich — klasa! Jakimi to ślepkami na nas kłapią! A buzie jakie to poczciwe! Każdy jakby z dzbanuszka wylizał. A wszystko, moje państwo kochane — z głodu.

Przedefilowała przed kolumną jak generał idąc w stronę Radzymina — zlustrowała szeregi i znowu zawrzeszczała:

— Żarłbyś jeden z drugim własne guziki od portek, żebyś je tak miał, jak nie masz, kałmuku z krzywymi ślepiami! Boś nawet jeszcze do noszenia portek nie doszedł. Kiszki ci się skręcają, boś cztery dni w gębie nic nie miał. Dobrze ci tak, świnio nieoskrobana! Nie chodź w cudzy groch, bo to nie twój, świński ryju, tylko cudzy. Rozumiesz mię, jeden z drugim?

Ostatnie zapytanie wykrzyknęła najgłośniej, jakby w oczekiwaniu odpowiedzi. Gdy zaś nikt nie odpowiedział, a szeregi szły dalej za szeregami, wyjaśniła tajemnicę groźnego pytania:

— Żebym tak miała z parę koszyków ziemniaków, jak nie mam, tobym nagotowała w łupinach i dała wam w korycie żreć, świnie wygłodniałe!... Nie mogę, moje państwo kochane, patrzeć na te głodne ryje. No, nie mogę!

166166 troglodyci — ludzie pierwotni, z epoki jaskiniowej.
167167 znat’ nie znaju, wiedat’ nie wiedaju (ros.) — zwrot przysłowiowy; sens w poprzednich słowach tekstu polskiego.
168168 notabene (łac.) — dosłownie: „dobrze zauważ”; używane w znaczeniu: „warto zaznaczyć”.
169169 kaszlać — dziś popr.: kaszleć.
170170 obadwaj — dziś popr.: obydwaj.
171171 brekowy — hamulcowy; jeden z funkcjonariuszy w pociągu.
172172 Dies illa, dies irae (łac.) — Dzień ów, dzień gniewu; początkowe słowa (w porządku przestawionym) średniowiecznego (XIII w.) hymnu kościelnego o Sądzie Ostatecznym; w liturgii katolickiej hymn pogrzebowy.
173173 sołdafon (ros.) — żołdak.
174174 pluta — plucha, pogoda charakteryzująca się dużą ilością opadów różnego rodzaju.
175175 oppidum (łac.) — miasto.
176176 osteologia — część anatomii obejmująca naukę o kościach.
177177 dość sobie w tych (...) ludziach podobał — popr. upodobać sobie w kimś.
178178 obadwaj — dziś popr.: obydwaj.
179179 quasi (łac.) — niby.
180180 Radzymin — miasteczko oddalone 18 km od Warszawy, miejsce walk w dniach 11–14 VIII 1920 r.
181181 dudniało — dziś popr.: dudniło.
182182 formuła jakiegoś spryciarza — tradycja przypisuje ją królowi Filipowi Macedońskiemu (359–336 p.n.e.)
183183 interlokutor (z łac.) — rozmówca.
184184 obadwaj — dziś popr.: obydwaj.
185185 mowy robotników i przywódców robotniczych — chodzi tu o działaczy prawicy Polskiej Partii Socjalistycznej.