Za darmo

Popioły

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Narożna izba

W nocy 30 czerwca, po zupełnym opuszczeniu Sandomierza przez Austriaków, którzy go na mocy kapitulacji 19 czerwca posiedli, Rafał Olbromski, książę Gintułt i żołnierz Michcik cichaczem wymknęli się z miasta. Właśnie mieli je zająć Kozacy, przeprawiający się na łodziach zza Wisły. Michcik, przebrany w mundur ułana Dziewanowskiego, zdobył gdzieś w mieście konia-chabetę i wystarał się o lepszego dla Rafała. Ułański płaszcz, związany między kulbakami koni, służył za łoże dla ciężko chorego księcia. Wyjeżdżali nad ranem przez Krakowską Bramę. Dość już było światła, żeby Rafał mógł dojrzeć, co się stało z miastem. Ani śladu palisad! Wszystko zrównane z ziemią i spalone na stosach. Doły i rowy pracowicie pokopane – zawalone, szańców ani śladu. Przez chwilę czuł w sobie gniew, gniew najbardziej ludzki, na widok ogromnej pracy zniweczonej bez śladu. Ale zmiażdżył go w sobie młotem potężnej myśli:

– Teraz do Tarnin!

W skok zjechali z góry. W mieście bezpańskim, bezbronnym i spalonym nikt ich tej nocy o hasło nie pytał. Zorza ranna, szerząca się nad rozdołem Wisły, dawała widzieć zgliszcza wszędy, ziemię zjeżdżoną armatami, stratowane zboża. Pomknęli ku Samborcowi co pary w koniach, żeby przed jasnym dniem wjechać między pola, w wąwozy. Słońce wschodziło, kiedy za Goryczanami wzięli się na prawo w wąwozik i wjechali w mylne i wąskie drogi. W dali, w dali na wzgórzu widać było Tarniny. Konie jeźdźców weszły w koleje i ocierały się bokami. Wyżej przytroczyli płaszcz i podnieśli chorego. Twarz miał koloru ziemi, oczy szkliste. Słowa bez związku snuły się w jego poczerniałych wargach. Rafał marzył jak o szczęściu, żeby nareszcie, bez szwanku dopaść do domu. W Sandomierzu nie było gdzie trzymać rannego. Szpitale pełne były oficerów i żołnierzy, w prywatnych domach panowała nędza i trwoga. Przylgnęło zresztą do nich obudwu jakieś echo podejrzenia, które towarzyszyło każdemu ich krokowi. W ciągu straszliwych dni kapitulacji, wyjścia sił polskich w stronę Zawichosta i panowania austriackiego w mieście, Rafał zgłębiał swoje położenie. Jakże się to stało, że z oficera pełnego nadziei, stojącego u szczytu powodzenia, przeistoczył się niemal w zdrajcę, w podkomendnego, który niweczy samowolnie rozkazy swego generała? Jakże się to stać mogło, że zamiast krzyża zasługi zarobił sobie dobrowolnie na sąd polowy i prawdopodobnie na haniebną śmierć? Sam to uczynił, o dziwo… Wraca oto znowu w progi domowe nie jak zwycięzca i bohater, o czym tyle lat marzył, lecz jako wymazany z list pułkowych… Sam to uczynił… Myślał o tym patrząc na zboża rodzime, falujące jak daleko oko sięgnie, na niwy sandomierskiej pszenicy, czarne, zroszone… Skowrończy chór dzwonił pod niebem… Mgły poranne wstawały z parowów.

Za Chobrzanami wzięli się w lewo ku Koprzywnicy. Z prawej i lewej strony drogi zboża były pogniecione, wbite w ziemię przez pułki konnicy idącej pod Połaniec. Z nadzwyczajną pieczołowitością jeźdźcy zbadali lasek sosnowy na wzgórzu, czy w nim aby nie czai się patrol austriacki. Ale las był pusty, pełen tylko woni żywicznej, błękitnej mgły i poświstu zięb. Co siły w koniach zjechali w dolinę Koprzywianki i zbliżyli się do miejsca. Ogród rodzinny przed oczyma Rafała! Cały w gęstym obłoku… Środkiem jego biegnie w dół, po zboczu góry, aleja wiśni łutówek. Wszystka rubinowa od niezmiernej masy owocu, wszystka skąpana w barwie, nad wszelkie słowo uroczej. Wilgi wykrzykują w gęstwinach starych wiśni o spękanej korze, o liściu miękkim i miłym jak włosy kobiece, sroki i wrony na szczytach drzew wyjadają już pracowicie od wczesnego rana, nim ludzie na dobre się zbudzą, niezrównany owoc. Cień jeszcze w sadzie, czad od tysiąca nocnych zapachów, mrok pod okapami wielkich jabłonek, przy pniach grusz, których owoce już ciągną gałęzie ku ziemi. Chmiel dziki wyrósł bujnie, nieznany oczom Rafała dziwaczny przybysz rozwlókł się po zmurszałych balasach płotu i zarzuca nici swe na gałęzie sąsiedniej jodły. Dzikie drzewa wyrosły na podziw. Młody modrzew buja wierzchołkiem w lazurze nieba, a lśniące liście klonu, ciemne liście włoskiego orzecha poranny wiatr przegina. Z głębi, z rozdołu, zapachniały grzędy truskawek. Tam, jeszcze dalej, gęstwina malin nieprzebyta, wielki jałowiec, urwisko i czub starego brzostu…

Szybko wjechali po wzgórzu, obok dwu wypróchniałych siostrzyc-wierzb, na dziedziniec. Już w ganku siedział na drewnianym zydelku stary pan Olbromski w swej wyszarzałej bekieszy i odwiecznej rogatywce. Ujrzawszy z nagła jeźdźców zerwał się na równe nogi z najoczywistszym zamiarem wykonania przezornej rejterady. Ale już było za późno. Zstępował tedy ze stopni z brwią namarszczoną, zły i srogi. Czapkę na głowie ręką miętosił, niby to z gotowością do ukłonu. Piorunem oka przeszywał przybyszów. Ale naraz w zgrzybiałej, jakoby pleśnią pokrytej twarzy coś błyśnie… Kurcz stuli usta… Szlocha starzec na piersi synowskiej jak dziecko…

Krzyk powstał w całym domu. Poczęły wychylać się kobiece figury, wyległa służba. Oto matka… Staruszka, babinka, ledwie ją można poznać… Twarz cała w zmarszczkach i fałdach, oczy wypełzłe ledwie patrzą. Zofka! Ogromna kobieta, na pół ubrana, przy nadziei, w jakim ósmym miesiącu.

Wszyscy ledwie mieli czas ochłonąć z uniesienia na widok Rafała, a już w zdumieniu słuchali wieści, że mają dać gościnę rannemu księciu Gintułtowi. Gwałt powstał w całym domu, bieganie, znoszenie pościeli do izby narożnej, niegdyś Rafałowej, wołanie służby i rwetes nie do opisania. Na dworze przy koniach, za progiem, został jeno sam Michcik. Odziany w mundur ułana zabitego na sandomierskim placu – wyglądał jak stary wiarus. Oczy jego niespokojnie oblatywały okolicę, pola, wąwozy. Księcia wniesiono do izdebki i ułożono na czystej, wysoko zasłanej pościeli. Otwarte okno wpuściło do stancji woń różaną. On leżał z przymkniętymi oczyma, na pół przytomny, patrzący w jeden kąt. Czoło miał jednostajnie, nieodmiennie zmarszczone, jakby nad tą samą wciąż myślą głęboko, głęboko się biedził. Dawno niegolony, siwiejący zarost oblókł wargi, policzki, podbródek i uczynił z niego starca.

Wszyscy wyszli w nadziei, że chory będzie spał. Chciano niby obmyślić dla tak wielkiego gościa posiłek jak najlepszy, najbardziej leczniczy; chciano powziąć wiadomość o wszystkim na raz, a w gruncie rzeczy usiłowano tylko bez przeszkody patrzyć w Rafała. Staruszkowie obstąpili syna z dwu stron, zagarnęli pod światło okna. Wycierają do sucha oczy, żeby jak najlepiej widzieć, nastawiają ogłuchłe uszy, żeby zaś czego ze słów nie uronić… Drepcą na miejscu, podglądają…

Tymczasem Zofka minęła powtórnie w sposób sekretny sień prowadzącą do izby rannego. Uchyliła drzwi, zajrzała przez szczelinkę. Leżał tak samo ze zmarszczonym czołem, z zagryzioną wargą, wszystek w jedną jakąś myśl okuty jak w kajdany. Wsunęła się za drzwi bez szelestu, wtuliła w kąt wedle pieca. Patrzy weń, patrzy, napatrzyć się nie może… Przed rokiem wydali ją za mąż za konkurenta, za przyjezdnego kawalera, za sąsiada, który stanowił dla niej partię. Myśli sobie teraz o tym. Była narzeczoną, uszyli jej wyprawę, sprawili huczne wesele z muzyką i tańcami, był ślub, oczepiny, przenosiny. Wszystko jak sen. Teraz jest w ciąży… I dopiero w takiej chwili zjawia się przed nią jej „książę”… Tenże to jest człowiek, którego we snach i radosnych jawach dziewiczych widywała? Toż to jest marzenie jej spełnione? Książę leży w tej izbie, gdzie tylekroć o nim po nocach śniła.

Czemuż stało się tak właśnie, a nie inaczej?…

Wtem struchlała ze wstydu! Zmarszczki żelazne na jego czole zaczęły się rozchodzić, rozpływać jak chmury od łagodnego wiatru pod słońcem. Uśmiech, niby jutrzenka daleka, zajaśniał na ustach i twarz rozwidnił. Tylko oczy zostały szkliste i nic niewidzące. W całym obliczu odbiło się ukojenie, spłynęła na nie łaska ciszy i błogosławiony chryzmat pociechy. Zgrabiałe, bezwładne ręce zsuwają się ku sobie, palce jednej dłoni zaplotą bez sił na palce drugiej… Obiedwie przycisną piersi ciężko dyszące. Usta szepcą wyrazy, które w ucho Zofki padają wyraźnie, jasno, kwieciście. Zda się jej przez chwilę, że rozumie wszystko, co szeptają do siebie te wargi, że to już dawno słyszała, że wie doskonale…

Powtórzył te słowa, powtórzył drugi raz i jeszcze:

 
Ad Rosam per Crucem,
ad Crucem per Rosam!
In ea, in eis
gemmatus resurgam…
 

Przytuliła się do ściany i przemieniła w cień nic niewiedzący, a przecie wierny aż do ostatniego kroku…

Wtem poza domem rozległ się przeraźliwy krzyk. Zofka buchnęła we drzwi. Rafał biegł na dwór wdziewając po drodze czapkę i zapinając rzemienne pasy uzbrojenia. Michcik wskazywał w oddali, po drugiej stronie rozdołu Koprzywianki, austriacką konnicę i piechotę, które wolno zmierzały w tę stronę. Skoczyli obadwaj do koni. Ale zarówno koń Rafała jak Michcika był zgrzany, robił bokami i dymił się jeszcze z trudu. Stary Olbromski dreptał za synem przynaglając go do pośpiechu. Oczy starca padły na zbiedzone konie obudwu jeźdźców. Coś począł krzyczeć… Pobiegł nagle ku stajni rozkazując:

– Michcik! Michcik! Dawaj tu szkapy… Żywo!

Obadwaj z Rafałem pośpieszyli za starcem. On tymczasem trzęsącymi się rękoma rozwarł drzwi stajenne takim ruchem, jakby ze siebie wyrywał wnętrzności. Wołał:

– Wałacha gniadego pod panicza! Sobie tę siwą klacz zabieraj! Żywo! Nie stój! Tyś to mi syna Piotra zratował… Przepinaj siodło… Żywo! już ich widać…

Michcik okiełznał przepyszne konie, wyhodowane pod pańskim okiem, w ciemności, wypielęgnowane na chlebie i owsie, a chabety, na których przybyli, wprowadził w grodze. Rafał zapinał popręgi. Za chwilę siedzieli na siodłach.

Wparli ostrogi w boki biegunów.

– Michcik! – krzyczy jeszcze starzec. – Bógże ci zapłać… Broń mi chłopca!…

Usłyszeli za sobą dziadowskie łkanie, ujrzeli wyciągnięte z ganku ręce.

Wypadli z podwórza olbrzymimi susami w wąwozik kole cmentarza, stamtąd na płaszczyznę i w zielone, jasne, szerokie pola. Ku Klimontowu! W konie! Lecą jak ów ranny wicher na skrzydłach wiatronogich koni, ścigani dalekim krzykiem austriackim… Aby jeno do lasów góreckich! aby jeno do lasów!

 

Pod Łysicą

Po stracie miejsca przy boku generała Sokolnickiego wskutek zajść podczas szturmu Sandomierza Rafał powrócił jak niepyszny do swego pułku i na dawne miejsce. Tylko dzięki szybkości wypadków, jak kapitulacja i wymarsz załogi sandomierskiej do Puław, udało mu się wyjść niepostrzeżenie z całej afery bez sądu, degradacji i gorszych następstw.

W dniu 4 lipca, kiedy wszystkie siły polskie wyruszyły z Radomia na południe w ślad za ustępującym nieprzyjacielem, Olbromski na czele kilkudziesięciu ułanów ze swego szwadronu szedł na szpicy przedniej straży kawaleryjskiej w Świętokrzyskie Góry od strony Kunowa. Minął szybko Bodzentyn, przez który dopiero co przeciągnęła znaczna siła austriacka, i wkroczył ostrożnie w lasy. Zrazu wziął się na prawo przez wieś Psary, ażeby uniknąć głównego gościńca, gdzie mógł łatwo zetknąć się z maruderami Mondeta. Chłopi okoliczni zawiadomili go, że wojsko austriackie poszło gościńcem i że zabiegając mu drogę spoza góry Strawczanej tym łatwiej może się zetknąć z siłami i być zaskoczonym w lesie. Ruszył tedy wolnym gościńcem wprost na Wzorki i Świętą Katarzynę.

Mżył letni deszczyk-kapuśniaczek. Chłodne łąki w smugach i gozdach leśnych jeszcze nie były pokoszone całkowicie. Dopiero gdzieniegdzie pachniało siano przewiędłe. Jeszcze się słały po łąkach najczarowniejsze leśne smółki, kosaćce, jaskółki i koniczyny. Śniade dymy rzadkich, dżdżystych obłoków wałęsały się nisko po lasach, po łańcuchu gór, po puszczy zbójeckiej. Łysica rozwinęła przed jadącym oddziałkiem żołnierzy swoją granatową delię, utkaną jasnymi kępami buków. Tam i sam wzbijały się ku górze powłóczyste smugi chmur jakoby dech żywy, idący w niebo ze świętych buków. Ciągnęły się blisko mokre tumany między korami przedawnych jodeł, ukazując zdumionym oczom ich tytaniczne kolumny i rozpostarty ponad nimi czarny strop z koron wielkolasu.

Im bardziej się zbliżali do góry, tym bardziej pachniała knieja. Stanęła przed oczyma jej głębia wewnętrzna, jej gleba dziwna, pełna wypłukanych kamyków porosłych rdzą, rudzizną i zielonkowatą pleśnią, jej pochyła górska ziemia, którą we władzę wzięły olbrzymie korzenie. Naokoło stanęły odziemki jodłowe, pokryte barwą przyćmionego srebra. Z północnej strony zwisły na każdym kożuchy mchów twardych i suchych o barwie jaspisu, kosmate i potargane brody a kłaki. W wilgotnym wietrze zachodnim zagrały szerokie igły spławów, rozkołysały się chwianiem rytmicznym, poczęły przeginać ogromne piętra gałęzi, a szyszki wzniesione do góry wylały tajemnicę swej woni. Zięby po gęstwinach poświstywały…

Oddziałek konny wyminął leśnictwo na Wzorkach, wioskę tejże nazwy leśną, zbudowaną w głębi puszczy, siedlisko ludzi krzepkich jak jodły i twardych jak buki. Grunt był ku górze coraz twardszy, złożony z krwawego, łamliwego kamyka. Ukazał się w ciemnicy jodłowej wyniosły, czworograniasty słup wieży klasztoru i białe jego mury. Tuż za kuźnią i za gospodą klasztorną był wysoki parkan ogrodu.

Olbromski zaczaił za murowanicą oberży i kuźni, stojącymi naprzeciwko siebie, część swego oddziału i podzielił go na dwie partie. Jednej kazał iść dalej drogą aż przed kościółek, a sam na czele drugiej postanowił zbadać niepostrzeżenie dziedzińce klasztorne, czy w nich nie ma Austriaków. Zsiadł z konia i to samo kazał uczynić dziesiątkowi jeźdźców. Jedenasty został przy koniach ukryty za oberżą. Na dany znak przez trębacza miał z końmi w las uciekać na lewo, aż do wskazanej polanki. Rafał na czele swoich przeskoczył przez wysoki z daszkiem parkan tuż za oberżą i znalazł się w ogrodzie.

Gdy tam wszedł, opuściła go chęć patrolowania, badania, poszukiwań… Stanął w cichej altance z dzikich drzew na końcu ogrodu i na chwilę dał wolność duszy. Ujrzał jak gdyby dzieciństwo swoje, śnił o sobie widomy na jawie sen. Był tu w tym ogrodzie małym dzieckiem, a wszystko, wszystko doskonale zapamiętał… Strumień świętego Franciszka, który jest głównym rodzicem Czarnej Nidy, biegnie przez ogród z gwałtem swych małych wód, z siłą i gniewem małych pian. Tam oto spada srebrzystym snopem z drewnianej rynny wprawionej w ogrodowy mur, tu dudni, jak gdyby wpadał w głębinę pustej stągwi, tam z szelestem i szemraniem biegnie przez ogród pod białymi mostkami, pomiędzy korzenie śliwin i grusz, które słodkie jego wody wypijają. Dopadł drugiego muru i znowu ujęty w rynnę, wyciosaną w półpniu świerkowym, puszczony został na wolność.

Spomiędzy drzew, w wylotach owocowych alejek, widniały białe mury. To, co niegdyś tak uderzyło wyobraźnię dziecięcą niezwykłością swoją, uderzało i dziś z tą samą siłą…

Klasztor! Z podziwem, zdumieniem i dawnym lękiem patrzał na owo ziszczone wspomnienie dzieciństwa. Te same szare skarpy rozkraczone, wyrażające niesłychany wysił, moc, chłopskie podsadzanie się ze wszej potęgi. Te same kamienie, co od zwietrzenia już to stały się czarne i okryte rdzą jak żelazo, już zlasowane, powlekły się białą, niezniszczalną polewą i stały podobne do kafla wiecznotrwałego. Nad skarpami ściany zimne i wysokie, z małymi pod dachem oknami. Zła myśl nieci uśmiech, kiedy się duma mimo woli nad owym celem, który kazał okienka zakonnic umieszczać tak wysoko. Zła myśl przewija się i sama siebie zawstydzając chyłkiem wbiega kędyś w gęste zastępy owocowych drzew, między rabaty kwiatowe, gdzie wysmukłe lilie o strzępiastych i rozprysłych płatkach kielichów, o brunatnych pylnikach i lepkim, żółtawym soku, wylewają odór czystości. Plamy wilgotne w narożnikach muru niby cień wiecznie obecny czyha na białość wapiennych ścian, podobnie jak szyderstwo czyha na zachwyt, podobnie jak tłusta drwina czyha na dziewiczość uniesienia. Blaszane rynny przy dachu, przyrząd tak niezwykły w tych stronach… Albowiem w tych stronach nieznane jest jeszcze nic, co by było wymysłem ku udogodnieniu życia. Wszystko tu jest jeszcze jak za Chrobrego króla, jak za króla Krzywousta albo Mnicha. Pierwszy tu obraz domu murowanego z kamienia przyniosły mniszki za Bodzanty, kościelnego księcia i łowcy, miłośnika tych puszcz dzikich. Drogę, która w te miejsca prowadzi, mniszkom należy zawdzięczyć, i cudny sad w dzikim boru, na kamienistym, zimnym gruncie. Im należy zawdzięczyć okrzesanie wioskowego ludu po siołach, tępienie przez szeregi wieków świętokrzyskiego zbójectwa, im założenie pierwszych sadów przy leśnych izbach, uprawę warzyw po lechach, naukę tkania szmat z wełny i haftowania lnianych chust.

Żołnierze przebiegli prędko ogród i wydostali się na obszerny dziedziniec. Stajnie klasztorne i podwórza były puste, ale wzdłuż płotu znać było ślady popasu konnicy. Na środku jeszcze się tliły ogniska obozowe. Schwytali w stajni parobka i powzięli szybką wiadomość, że w nocy, nad samym rankiem, stało w klasztorze wojsko niemieckie piesze i konne, że oficerowie kazali sobie dać jeść w refektarzu, a potem wszystko poszło ku Kielcom, ino gdzieś po drodze tęgo strzelały.

Zbadawszy wszystko dokładnie Rafał poszedł na spotkanie drugiej połowy swych sił, która miała czekać przed kościołem. Zmierzał przez wirydarzyk między murem odpolnym a ścianą kościoła. Gruszki tam rosły osłonione od wiatru i wygrzewały się w cieple zacisza. Biała brzoza uderzała długimi splotami gałęzi w żelazne pręty kościelnego okienka. A okienko, okienko… Wydłubane w murze niewiarogodnej grubości, półokrągłe u góry, zaplecione tarniną kraty. Istna strzelnica przeciwko Jadźwingom…

Nagłe wspomnienie oblało duszę… Toż przez to okienko wdarł się ciemną nocą złodziej-świętokradca, kraty porozginał i wyrwał, złupał nożem spróchniałą szafkę cyborium i ukradł kielich złoty. Drżą jeszcze w uszach straszliwe sylaby słów kapelana, kiedy w niedzielny dzień stoi na niskiej ambonie i opowiada ludowi z górskich wsi o tym, co się stało w świątyni. Blady, ze zwieszoną na piersi głową, usta sobie stułą zakrywa… A stuła mu w ręku drży.

Lud wszystek wzdycha i szlocha. Gdy księżyna wskazał z drżeniem na okno i wyłamane kraty, wszystkie się oczy na to okno obrócą, wybladłe milczenie zalega ciżbę. Oto rozwija sukienkę kielicha i pokazuje, że święte komunikanty złodziej w nią zawinął i na ołtarzu porzucił. Wtedy ów jęk i trwoga…

Lud pada na twarz i boi się wszystek, a grube mury kościoła w posadach swoich drżą. Któż by się zdziwił, któż by wyrzekał, gdyby sklepienie zwaliło się wówczas i wieża leżących przytłukła? A później, a później… Kapelan po mszy wynosi monstrancję i intonuje pieśń, a sam przez świętą Hostię patrzy w tłum. Jest głuchoniema wiara w tym tłumie, że w takiej chwili kapłan wszystkie zbrodnie ludzkie widzi jak na dłoni. Ale milczy, milczy aż do grobu. Widzi oto w tej chwili człowieka, co kraty wyłamał i święte komunikanty w sukience kielicha rzucił, widzi go jasno przed sobą, ale palcem wskazać nie może…

Serce struchlałego dziecka łomoce pod mundurem ułana i niewymowna trwoga żelaznymi obcęgi ściska piersi, gdy wchodzą tłumem szumnym w progi kościoła. Jakże wydaje się niski i mały! jakże ubogi i ciasny! Wszystko w nim z grubaśnego kamienia, mur wszędzie prostacki, krzywy.

Przy wejściu kropielnica, wydłubana w głazie kwarcytu. W głębi, pod amboną, pomnik rycerza śpiącego w zbroi, wykuty przed wiekami w pięknym włoskim marmurze, a teraz poczciwie i pracowicie zabielony wapnem i zabielany rokrocznie z troskliwością na każde Godnie Święta.

W miejscu szumnego napisu pod leżącą postacią rycerza znać w wapnie wgłębienia liter, co żadną miarą nie dały się zabielić… Sic transit gloria mundi…

W ołtarzu wyzłocony posążek świętej Katarzyny, która trzyma w ręce koło swego męczeństwa i królewski miecz. Tak jej niegdyś tego złotego miecza zazdrościły dziecięce oczy!…

Nad ołtarzem znowu dwa okienka – strzelnice. Fioletowy smętek osiadł na starych, sczerniałych obrazach. Słychać w ciszy jakowyś szept… Jest to może ćwierkanie piskląt w gniazdach jaskółczych, a może szelest owej brzozy, co o kraty kościelne włosy swe zielone czesze.

Żołnierze poklękali w środku kościoła, oficer siadł w ławce i zatonął w marzeniu, we wspomnieniach. Podniósł oczy – i drgnął. W szerokim oknie weneckiego kształtu, które z tajemniczych korytarzów klasztornych na kościół wychodzi, ujrzał trzy cienie. Głowy obramowane w kwadraty kwefów zakonnych, w białe z zewnątrz załamanie kornetów, okryte ciemnym suknem… Na piersiach złożone ręce. Oczy nieruchome… Bolesne, starcze, żółte twarze, jakoby widm zza świata…

Wstał ze swego miejsca i szybko wyszedł z kościoła. Rozkosz mu sprawiało dzwonienie szabli i ostróg, przepych ubioru wojennego w przeciwieństwie do zakonnej szarzyzny i nędzy. Prędko zbiegł po szerokich stopniach między istnymi skałami białych podstaw wieży. Dał rozkaz do wsiadania i sam skoczył na siodło.

– Teraz – marzył – do Wyrw… Do wujaszka Nardzewskiego w gościnę, a potem dalej, na południe…

Pędząc na przedzie, powtarzał sobie ze ściśniętymi zębami wciąż jedno słowo, jak hasło:

– Jaz! Jaz!…

Skokiem wylecieli na gościniec z lasu Łysicy na pierwsze wzgórze. Ale zaledwie Rafał rzucił okiem w nizinę, zdarł konia i stanął w miejscu jak skamieniały. Z Wyrw wznoszą się w niebo słupy czarnego dymu! Dworu nie widać, dworu wcale nie ma, stodół nie ma… Czerwone zgliszcze pełga kiedy niekiedy w tym miejscu między czarnymi koronami drzew. Oddział popędził przez pastwiska, przez łąki, przez płoty i wąwozy, co pary w koniach. Przypadli jak wichura do wsi, w opłotki, na dziedziniec. Wszędzie pustka. Ani jednego człowieka. Ze dworu została tylko kupa zgliszcz, przyciesi opalonych, twardych głowni modrzewiowych i czarne rumowia piecowisk. W całej dziedzinie tylko murowany lamus ocalał. Ułany wpadły do wnętrza. Słychać było stamtąd ich krzyk. Rafał poskoczył za nimi. Zatoczył się jak pijany… Ujrzał Nardzewskiego na ziemi w krwawej kałuży, porąbanego szablami tak straszliwie, że z niego tylko ślad człowieka pozostał. Twarz była zmasakrowana, ramiona, piersi i ręce pocięte. Ale naokół, w pustych sąsiekach, na grubych dylach podłogi, przed progiem i za progiem, stały czarne strugi krwi. Stary szlachcic nie za darmo sprzedał swe życie. Rafał przypadł ku niemu ze szlochaniem. Kazał go dźwignąć żołnierzom i wynieść na dwór. Trup już był ostygł. W ręce ściskał jeszcze swój cudnie dziwerowany pistolet. Żołnierze przetrząsnęli lamus. Jeden z nich spostrzegł drabinę wciągniętą pod dach na wiązanie krokwi. Wypatrzono siedzącego w dymniku człowieka. Ściągnięty na dół, stawiony został przed oblicze oficera. Był to stary Nardzewskiego strzelec, Kasper. Długo się spode łba podejrzliwie przyglądał żołnierzom i oficerowi. Milczał zawzięcie.

– Co się tu stało? – krzyczał nań Olbromski.

– Pana zabili.

– Kto zabił?

– Wojsko?

– Jakie wojsko?

 

– Miemce.

– Kiedy?

– Dzisiaj rano. Przyszły od Świętej Katarzyny. Napchało ich się pełne podwórze, pełny dwór.

– Konnica czy piechota?

– Była konnica, była i piechota.

– Jak się to stało?

– Kazały wielmożnemu panu, żeby natychmiast spichlerz otwierał, stodoły to samo, żeby im od spiżarni klucze dawał! Zarazem poznał, że źle. Pan na mnie kiwnął palicem i raz dwa kazał przez zęby, żebym leciał we wieś po chłopach. Niech mi, pada, kto żyje, idzie na pomoc z cepami, z widłami, z siekierą. Ja we drzwi, a tu, słyszę, tych oficerów pan sklął, zmaścił słowem i kazał im, żeby natychmiast precz szły ze dwora!

– Poszli?

– Ale!… poszli! Jakem od sołtysa przez sadek do dworu przyleciał, to już szły na niego ze siablami. Pan wielmożny już wtedy w swoją najgorszą złość weszedł. Uskoczył do małej stancji i drzwi za sobą zaparł. Dopiero łap za pistolety, za dubeltówkę i przez sadek do lamusa. Mnie kazał wynieść torby z prochem to samo do onego. Wszystkie te oficery za nami! Zatrzaśli my drzwi… Pan mi powiada: – Leź w dymnik i bij z góry! Poszedłem i układłem ta niejednego. Tymczasem drzwi wywaliły. Nie miał się, chudziak, kady oprzeć…

– Toś go nie mógł bronić, łajdaku!

– Dy ja go bronił, chyla wlazło…

– A wieś?

– Wyszły chłopy z chałup, nawet niektóre leciały obces, ale jak do nich wycelowali rzędem, skryły się, psubraty, po zapłociu, a potem w nogi. Ja tu spojrzę bez dziurę w dachu: – dym! Stodoły się palą, ze dwora dym wali! Jezusie, Maryja… Ino tego spichlerza nie mogły podkurzyć… Jak już pan nie zipał, powywłóczyli trupy swoich kamratów za próg, zakopali w dół i poszli ku Kielcom.

– Gdzie leżą?

– Wszystkich za lamusem pogrzebli.

Rafał bezmyślnie poszedł w tę stronę. Ujrzał przed sobą ziemię świeżo narzuconą, wysoki, okrągły kopiec.