Za darmo

Popioły

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Znowu złotożółty błysk. Błysk długi, migotliwy, pędzący falą zygzakowatą… Ze szczęścia, z uczuć mocy – tchu aż brak… Już, już – karabinierowie! O sto kroków! Widać ich twarze namarszczone, czapy… Nabijają co tchu broń… Tchu brak! W oczach płaty… Płaty krwawe i czarne. Dymy… Krzyże, migotliwe koła, szkarłat i błękit… Ognie koliste buzują się wszędzie, bijąc fontannami czerwonych iskier. Mocny Boże! Gdzie pałasz! gdzie pałasz? Spada jasny pałasz z bezwładnej ręki w ciepły dół… Głowa dokądś leci jak góra kamienna… Cóż to tak w piersiach zawadza? Co się w piersiach złamało i klekoce?… Tchu brak!

Mocny Boże, co się to dzieje? Ziemia przed oczyma w ogniach, ziemia kamienista, ziemia zryta kopytami, skopana od skoków, zdeptana… Ziemia w ustach, pełna gęba krwi. Ziemia ucieka…

Głowa trzaska w kamienie i w mokre bryły… Z garści konwulsją ściśniętych uciekają kolczaste kaktusy i niskie tarniny… Aż oto pierwsza, przeraźliwa myśl:

– Noga mi została w strzemieniu. Trupa mojego zbiegany włóczy koń…

Wtem cisza, spokojność, błogość. Mokra ziemia naokół. Mrok gęsty. Konie skądś lecą. Rżą i kwiczą. Brzuchy końskie w płatach piany, wierzgające ponad ziemią kopyta. Tętent! Grzmiący tętent dudni po ziemi… Jakież to konie rżą? Stadnina w Stokłosach, czy co? Któż to mi spłoszył źrebce?

– Paniczu! – ryczy Gajkoś. Łka. Dźwiga ostrożnie z ziemi grubymi ręcami omdlałą głowę. Niesie, niesie na szlochających piersiach, na sercu rozhukanym.

– Panicza náma zabili! – ryczy na cały szwadron. – Panicza zabili! Naści, psiokrew, zwycięstwo! Bodaj was jasne pierony zapaliły!…

Zwiotczałe poszeptują wargi:

– Pałasz mój, złoty mój pałasz…

Widziadła

Noc była zimna.

Przejmujący powiew ciągnął równinami od strony sterczących skał Guadarramy i Somosierry, które jak posępny, ciemny pas zostały na północy horyzontu. Armaty, furgony, wozy z prochem tocząc się po gościńcu huczały, i dudniły. Krzysztof leżał na wznak z oczyma utkwionymi w chmurne niebo. Słyszał wciąż trzaskanie bata, dziwaczne krzyki i pogwizdy mulnika, monotonny klangor dzwonków, chrzęst żelastwa w zaprzęgu furgonu, łoskot miarowy kół… Materac, zawieszony na żelaznych hakach, chwierutał się do taktu zgrzytliwie, a przecie melodyjnie, tak samo zgoła jak pewna okiennica w narożniku dworskim w Stokłosach. O okiennicy tej krążyła blisko i daleko wieść, że przepowiada niepogodę. Jeżeli tylko w najcudniejsze susze czerwca, w najcichsze czasy lipcowe zaczynała pozgrzytywać, jakby pokasływać od niechcenia, stękać na strzykanie w zawiasach i chrzypieć na łamanie w zasuwach, ludzie przyśpieszali roboty na łeb na szyję, grabili w kopki siano schnące na pokosach, rozwaloną koniczynę, czy wiązali w snopy zboże i żywo zwozili ku stertom. Z odległej nieraz wioski zachodził, bywało, pode dwór karbowy albo włodarz posłuchać na odwieczerz, czy okiennica złego nie wróży.

Krzysztof słyszał teraz zgrzytanie haków, ale nie bardzo wiedział, gdzie jest. Ciemność nieprzyjazna, ciemność-klęska, ciemność-krzywda leżała na nim. Otaczał go lodowy obwód z szarymi wyrwami, skąd wypełzały ciągle korowody figur. Całkowite ich kształty, które myśl czy oko chwycić usiłuje, wydostają się z szarości nie jak obrazy malowane na płótnie, nie jak rzeźby z marmuru, lecz tak jakoby maszkary sztucznie ożywione… Jedne są z chropawego filcu, o włókienkach lśniących pod sennym, smutnym, gorzkim światłem… Rzęsy mają z włóczki przędzonej, z grubej frędzli, brwi na dwa palce wystające, włosy druciane. Oczy ich nieruchome prosto w płonący mózg zadają cios sukiennego spojrzenia i giną w tajemnicy i znikomości, w otchłani szlochów… Zaledwie jedna zniknie, wypływa inna i czuwa nad znużonymi myślami. Żadna nie da się odpędzić aktami woli… Głowa jest jako puste, rozległe, bezgraniczne niebo, po którym wloką się wielokształtne obłoki, niesione od skrytych wiatrów.

A jak wysokie chmury przypomną nieraz kształt ziemi i dumają nad nim niejako, tak samo myśli nieszczęsne niekiedy wspomną rzeczywistą ziemię. Widzą z daleka te myśli samowładne i bujne niby w dalekiej przeszłości, jak to w piersi tworzy się nagle a niespodziewanie przepaść rany. Ruchoma stamtąd bije pienista fala na obraz źródła wyrwanego spod gliny. Serce szalonymi ciosy, serce-młot bije raz wraz w głębie miękkich, klekocących fal! Płuca zrywają się, siepią i mocują w nadmiernym trudzie. Miecą ze siebie ogromne, galaretowate skrzepy i strugi cichej, słonej, płynnej krwi.

Senne, znużone, spłakane widzenia zmierzchają, cichną i topią się z wolna w ciszy. Szare opony rozprzęgły się, znicestwiały i pierzchły. Nie słychać nic, nie słychać nawet krzyku poganiacza mułów ani dzwonków, ani zgrzytu haków. Wszystko jest ciszą. Ciało zmartwiało, serce zamiera i bezwładne leży na obraz skrzypiec rzuconych. Nędzneż to deski! Struny żywe, struny wszystkogrające nie zabrzmią już! Skonała na zawsze melodia wasza, skrzypki lipowe… Dym ciężki błądzi przed oczyma, wlecze się po piasku, gdzie w zamyśleniu błądziła stopa, po ile czerwonym, po siwych opoczystych caliznach… Sprzymierza się i łączy dym ze skibami i wnętrzem brył, dotyka ze drżeniem ostrych kantów, ziarnistych wydęć kamienia.

– Tyżeś to jest, przeznaczenie moje? – skarżą się wargi. – Przyjacielu, przyjacielu… Tyż to obejmiesz piersi moje, kamieniu? Tyż to ostatnia ucałujesz me usta, żółta bryło?

Nareszcie głębokie westchnienie.

Cóż to jest wokoło?

Zeszły się dokoła głowy, obiegły nozdrza, napłynęły ku piersiom dymy z kwietnika przed domem w Olszynie.

O, błogosławione a niewypowiedziane szczęście obcowania z kwiatami w dniu uścisku śmierci!

– Tyżeś to jest ze mną – szeptają usta – siostrzyczko-rezedo? Tyżeś to przyszła na martwe ugory mej śmierci? Bóg-że ci zapłać… Jesteś zapach mojej młodości… Tak jak ty pachnie szczęście dzieciństwa. Zapachu mój, otocz mię i przygarnij do życia… Weź mię z ucisku gliny i kamieni…

Otwiera się przed oczyma cudne dziwactwo, widziane jakoby pierwszy raz, wypukłych, całobrzegich, strzępiastych goździków. Fiołkowymi powłóczeniami całują przekrwienia oczu bratki jesienne… Bladofioletowa lewkonia leży na piersiach, na płucach dziurawych, a dobrotliwy jej zapach chłodnym a częstotliwym chuchaniem sączy się w jaskinię rany.

Wtem słychać, słychać…

Słychać, co się dzieje w uszach i głowie. Biją tam w dźwięczne kowadła małe, pracowite, zawzięte kowaliki. Małe to musi być, jak polne świerszcze… Szybko, szybko, z ramienia łupią młotami majsterkowie: raz raz – raz raz!

A potem jeden przed drugim, na wyprzódki! Aż tchu brak. Tworzy się z ciosów ciągliwy szum, unosi się w pustynię głowy huk jak w głębokim, starodrzewnym boru, lesie…

Dech zamiera. Serce się zrywa i łomoce skrzydłami w gałęzie niby złapany siecią dziki orzeł-zyz. Głowa bezwładna chwieje się w prawo i w lewo po ruchomym materacu, palce rąk błądzą, chodzą, wędrują. Nogi coś ciska w różne strony, jak drwal w złości ciska bierwionami…

Mózg się żywym płomieniem pali. W nim płoną pióra myśli. Spalone na węgiel wargi szeptają:

– Trepka… Szczepan… dajże mi pić, dajże mi pić… Już my dzisiaj z tego strasznego lasu nie wyjedziemy… Święty jeleń z krzyżem między rogami spotkał nas w lesie… Rafał do niego strzelił… Szczepan… dajże mi pić, dajże mi pić…

Wolno nasuwa się, sztorcem nastawia jak grot lancy złowrogie pytanie:

– Skądże tu, u Boga, ma być Trepka? Gdzie?

Wracają trzeźwe i spokojne myśli, przypływa jasna świadomość:

– Śniło mi się, widać, o Trepce…

I znowu niby ogromy chmur pędzą myśli innego porządku, wychodzą skądinąd sylogizmy namiętne, pytania natarczywe, odpowiedzi rącze i dowcipne, całe komplety genialnych widzeń, odkryć istotnych, wynalazków w dziedzinie myśli ludzkiej. Śmiech dobrotliwy otacza je niby mgła…

– Nie jesteś tak znowu głupi, Szczepanku, jak sądziłem… Nie, doprawdy nie! Jest w tym sens pewien, jest treść w twoich ględzeniach. Więcej znaczy nowy rów przerznięty w odwiecznych bajorach nad Wisłoką niż wygrana potyczka… Czy tak? Niż potyczka pod Burviedro, pod Calatayud? Więcej znaczy jeden przytułek, jeden szpital w twojej, prawi, dziedzinie niż zdobycie sztandaru… Czy tak? To rzeczy zgoła różne, braciszku miły… Toż przecie jasno widać… Głowa się pali, głowa kipi i wre. Jako snopy ognia latają w niej zdarzenia, obrazy, dowody, przykłady. Snują się łańcuchy myśli.

– Zabawnyś ty, stary, zabawnyś ty ze swoją przyziemną, chlebożerną filozofią! Poczciwa jest twoja głęboka, wymyślona głupota, łzy mi gorzkie wyciska z oczu. Wyrzekłeś się bohaterstwa nie tylko za siebie, ale za syny i wnuki, odpinasz na zawsze pióra od przyłbicy i miecz rzucasz rycerski. Pracy się nędznej poślubiłeś, żeby odkupić pradziady i prawnuki… Zabawnyś ty, stary, zabawny…

Mówisz, że nam to sądziły dzieje… Nie to nam sądziły dzieje, co gorsze albo lepsze, jeno to, co najpodlejsze, co nogami zdeptane, co na samym dnie leży. Sądziły nam dzieje uciekać, jak psom zerzniętym batami, spod Krupczyc, spod Kobyłki, a po bohatersku wchodzić na Calle del Cosso… Tak nam sądzono…

– Alboż to prawda?… – śmieje się w ucho Trepka czy diabeł z obrazu w bocznej nawie kościoła świętego Jakuba w Saragossie. – Alboż to prawda? Nikomu nic nie sądzono. Każdy czyni, co chce, wola jego i rozkazanie. Chce żyć to żyje, a chce umierać, tak jak ty głupio i po zwierzęcemu, to umiera…

W piersiach wyważa się coś jak stawidło trzymające przemocą wody zdławione.

A wywala się i bucha nie woda, lecz ogień. Huczy krew.

Lodowaty strach błądzi po piersiach. Nogi ma z soplów, lekkie jak zimny dech. Gdzie stanie, tam przeraźliwy dreszcz lata. Schyla się i szepce:

– Siadłbyś rankiem w saneczki, w jednego konia… Kopna, nieprzetarta droga. Pierwszy śnieg. Skoczyłbyś cwałem zobaczyć, co też tam w Olszynie słychać. Czy też zdrowi, czy ojciec… czy Mery…

Biją w swe kowadełka kowaliki: raz raz – raz raz…

Wszystko urwało się i zapadło w ziemię. Szum i trzask.

 

Wstręt… Ktoś pozywa na sąd za owo wino w świętym kielichu. Smak w ustach wina i goryczy centurii. Piasku i rozpalonego popiołu pełne oczy.

Wtem natarczywy głos poruszy półmartwe ciało:

– Panie podporuczniku, panie podporuczniku!…

– Któż tam? – odpowie z trudem.

– A dy ja…

– Kto taki?

– Ja… adiutant podoficer, Pruski.

– Nie wiem.

– Nie poznajecie mię to, panie podporuczniku?

– O niczym nie wiem.

– Przecie na mnie patrzycie?

– Patrzę.

– No, my razem pod Burviedro zranieni. Mnie łapę oberwało, a was durch przeszło. Razem nas wiezą. Gajkosia pamiętacie?

– Pewnie, pewnie.

– Zaprzysiągłem mu, że was odchowam. Wiecie?…

– A co to za miejsce?

– Napijcież się tego bulonu, napijcież się duszkiem. Sam Hupka go warzył. Pijcież całą gębą, bo dobry!

– A gdzie to my jesteśmy?

– Już my minęli miasto.

– A jak się nazywało?

– Nazywało się Alkala de Henarez. Droga się nam wykręciła na zachód. Wiatr ustał. Powiadają, że wielką stolicę Madryt będzie zaraz widać, jak się tylko dzień dobry zrobi. Trzy mile niespełna do tej stolicy. Tam nas złożą w szpitalu, jak Cesarz stolicę zdobędzie… Ziąb szelma podły… Krupy z deszczem biły, a teraz jakoś nacichło.

– A skąd to my jedziemy?

– O, la Boga świętego!… Przecie już tydzień czasu jedziemy od Burviedro.

– Już tydzień…

– Nic to nie pamiętacie?

– Może i pamiętam, ale opowiedz…

– W Calatayud przełożyli nas na ten wóz z materacami. Pamiętacie? Jeszczeście, panie podporuczniku, gadali ze mną, jakeśmy jechali przez Ateca, przez Alhama, przez Sisamon, przez Medinaceli. W Medinaceli rozdzieliły się drogi. Prawa poszła na jakąś Siguenzę, a lewa wprost na południe do Guadalaxara. Z Guadalaxara jedziemy już całe popołudnie i całą noc do Alcala…

Cedro przechylił do ust garnuszek, zanurzył wargi w płyn i pił chciwie, nienasycenie. Potem zaraz w moment usnął, nim mu Pruski lewą ręką zdołał wyjąć zgięte palce z ucha garnuszka.

Nie ocknął się aż późno w dzień. Świeciło wielkie, złotolite, oślepiające słońce. Uczuł, że go ludzie na ruchomym materacu niosą dokądś w pole, w równą, bezdrzewną przestrzeń. Kołysał się na swym posłaniu, nie mogąc pochwycić taktu ich kroków. Mrużył powieki przed olśniewającym światłem i ledwie-ledwie myślał:

– Co też ze mną myślą zrobić? Dokąd mię też zaniosą?

Wtem postawiono ruchome łóżko na ziemi. Krzysztof rozejrzał się na wsze strony i zrozumiał, że jest w szeregu rannych, którzy leżeli na ziemi pokotem, jedni na materacach, inni na łóżkach polowych, na płaszczach i derach wełnianych. Wodził po nich sennym, obojętnym wzrokiem. Ziewając myślał ospale, że pewnie tu wszyscy pomrą z zimna na tej wyziewającej chłód i wilgoć, na przemokłej i ohydnej ziemi. Bez przykrości zagłębiał się w życzenie, wwiadywał w pożądanie, żeby już spocząć na zawsze. Byle głęboko! Nie będzie się ruszał, trząsł, drżał… Spać tęgo, bez łajdackiego budzenia przez byle durnia… Tylko żeby choć samemu! Wśród trupów obcych żołdaków gnić we wspólnym dole i śmierdzieć pospołu z motłochem… Wnet cicha, daleka muzyka onych skrzypiec… Anielski ich głos przepływa w duszę jako struga wonności…

Wtem krzyk potężny, łoskot jednolity z męskich, zdrowych żołnierskich piersi grzmi niby dźwięczny strzał stu armat:

– Vive l’Empereur!

Za chwilę drugi:

– Wiwat Cesarz!

Chwila cicho… Oto znowu bucha ten szalejący orkan radości, ten uniesiony hymn, w jedno słowo zawarte Atlantyckie Morze:

– Wiwat Cesarz!

Dreszcz odmienny przebiegł ciało. Znikł, a z nim razem myśl o tym, co znaczyć może ten wszechpotężny okrzyk.

Cisza nastała.

Zjawił się w uliczce między rannymi, ułożonymi szeregiem, oficer wielkiego wzrostu i czytał manifest cesarski głosem donośnym, wyraźnym, potężnym. Manifest głosił wszem wobec – zdrowym i konającym żołnierzom, pracowitemu ludowi i bogaczom, księżom i świeckim, Francuzom i Hiszpanom, wszystkim zgoła, kto oddycha na półwyspie Iberyjskim, że w chwili tej cesarz Francuzów na wieki wieczne znosi i niweczy inkwizycję świętą, wypuszcza jej więźniów, umarza sprawy, że liczbę zakonów i klasztorów zmniejsza o dwie trzecie, że na zawsze odmienia i kasuje odwieczne prawa feudalne panów, że znosi i niweczy wszelkie przywileje…

Cedro słyszał wszystko dokładnie i wszystko zrozumiał.

– Teraz już wiesz, Szczepanku – mamrotał śmiejąc się i ziewając – dlaczego łamaliśmy starą Saragossę, kastel Aliaferią z jej więźniami, czemuśmy broczyli lance pod Tudelą we krwi ciemnego motłochu. Naszą to krwią pisana twoja konstytucja, więźniu hiszpański.

Przechylił głowę na bok i patrzał w słoneczną przestrzeń. Patrzał na kamienisty grunt około swego posłania, na zmokłą w nocy i obsychającą dopiero glinę, rozciapaną od licznych butów. Czuł, że klei mu oczy prędki, gorączkowy sen, powieki chodzą jak po piasku, jak po pacynach zeschłego wapna. Jeszcze jedno senne wokół spojrzenie…

Któż to się zbliża? Któż to idzie ku niemu? Zna przecież tego człowieka… Widział go, na żywy Bóg! Twarz blada i tajemnicza nikiej księżyc ukryty w chmurach. Oczy w niej zagmatwane latają, latają, to znowu w cienie swe cofną się, żeby czyhać jak lwy w zasadzce…

Z barłogów, sienników, materaców, płaszczów, der, z nagiej ziemi dźwigają się porwane szczątki, potrzaskane głowy, wspierają się na łokciach przeszyte, bezsilne tułowia – i zeschłe gardła, uszczęśliwione usta miotają krzyk:

– Wiwat Cesarz!

Krzysztof podniósł się z legowiska. Coś w nim od tego ruchu złamało się, jak gdyby chrupnęło bez dźwięku. Siadł na posłaniu straszliwie blady, zlany potem, z gębą pełną krwi. Oczy jego jak kły werznęły się w nadchodzącego. Zatrzymały go w miejscu. Stanął.

– Sire! – wymówił Cedro.

Ciemne, wojenne oczy wodza uderzyły w spojrzenie Krzysztofa.

Spokojna twarz, jakby wykuta z niewiadomego metalu, była ku niemu wyczekująco i groźnie zwrócona.

– Jakie jest twoje życzenie? – spytał głuchym i zimnym głosem.

– Jeśli umrę… – począł mówić Cedro w języku francuskim, spokojnie i groźnie, z dumą i odwagą patrząc mu w oczy.

– Jakiej jesteś broni? – przerwał.

– Lansjer polski.

– Spod Tudeli?

– Tak.

– Nazwisko?

– Poszedłem z domu mego ojca… Wierzyłem, że moją ziemię… A teraz… na obcej… Wyrzecz, że nienadaremnie, że dla mojej ziemi… Cesarzu, cesarzu!

Nieme i głuche oczy zagłębiły się i weszły w oszalałe ze śmiertelnej miłości spojrzenie rannego. Nieruchomy, zadumany stał Napoleon. Któż wie? Może w tych natchnionych oczach ujrzał duszę swą młodą. Może rumiane śniegi skał Monte Oro, pinie na cyplach Monte Rotondo, może kamienisty brzeg wyspy w pianach rozhukanego morza zobaczył. Może swoją korsykańską miłość wolności ważył przez chwilę na szali z koroną władcy nad obcymi mu ludami i berłem Karola Wielkiego. Może wzdychał w utrapieniu za tym, co już w duszy jego uschło, skruszyło się i od wiatrów rozwiane zostało jak badyl umarłego kwiatu, za pochłonięciem młodą, sprawiedliwą i dumną duszą – niedoli ojczyzny.

– Vive la Pologne! – usiłował krzyknąć Cedro padając bez sił w swój barłóg. Ale nie krzyknął już, tylko te wyrazy wyjęczał przez fale krwi broczącej z ust.

Cesarz stał jeszcze nad nim długą chwilę. Kamiennym wzrokiem patrzał w jego twarz. Wreszcie podniósł rękę do kapelusza i rzekł:

– Soit.

Oddalił się wolnym, miarowym, zimnym krokiem. Za nim gromada generałów. Znikł między kolumnami wojsk pieszych, w tłumach konnicy…

Val de Peñas

Wieczór się robił, kiedy Krzysztof docierał nareszcie do wsi Val de Peñas, gdzie mu przepowiadano obecność pułku. W oczach miał jeszcze otaczające tę wieś faliste łany winnic o srebrnoszarym liściu, porysowane w nieskończone linie od białych palików. Gasły w łagodnym zamgleniu wiosennym wzgórza i szczyty Sierra-Moreny. W Ciudad-Real, Infantes, Almagro, Mansenares, Toboso i innych zakątkach Manszy stały siły francuskie, toteż Cedro czuł bezpieczeństwo dokoła siebie i towarzyszów, z którymi ze szpitala w Madrycie wyruszył po przyjściu do zdrowia na poszukiwanie macierzystego pułku. Cieszyła go ziemia sucha i widok wiosennego nieba. Jakże się radował obrazem piaszczystych osypisk, w których brzeg urwisty pinie wszczepiają krzywe korzenie swoje, a poczwarne łopaty kaktusa, najeżone kolcami, kołacą od wiatru.

Gwizdał i pośpiewywał witając olbrzymie szare krzewiny ostu, co tworzą bezpańskie, a nawet bezptasie gaje. Nareszcie wjechał w ulicę wiejską. Witał się oczyma z niewysokimi domami, twardo ubitymi z mułu i chrustu. Dziwne wrażenie sprawiał obok tych niemal polskich chat ze słomianymi strzechy widok dziedzińców zasadzonych pomarańczami, sadów wygrodzonych żywopłotem z kamelij, róż i bukszpanu. Okna domostw były zakratowane i pospuszczane w nich zasłony. Zaraz w jednym z pierwszych siedlisk Cedro zobaczył stojącego pode drzwiami lansjera. Ujrzawszy oficerka, o którym sądzono, że dawno ziemię gryzie, wiarus wyjął z ust fajkę i przypadł do strzemienia.

Na krzyk jego z sąsiednich domów wybiegli koledzy, i wnet Krzysztof jechał jak tryumfator wśród pieszego tłumu.

– Witajcie, los infernos! – wołał.

– Pan podporucznik niech żyje!

– Teraz dopiero będziemy brygantów łupać!

– Na oficerski dwór…

Setki pytań, opowieści i setki odpowiedzi zasypały Krzysztofa. To o jakichś haniebnych przejściach w górach Juvenes, to o zgubieniu sztandarów, o marszu nad rzeką Gwadiana, o bezprzykładnym boju pod Ciudad-Real, o pościgu na Miguelturra, Almagro, Santa-Cruz…

– A pan pułkownik tu z wami? – zdołał dopytać się Cedro.

– Pan pułkownik Konopka? Gdzie! Już we Francji nasz pan pułkownik.

– Patrzajcież! A szefowie?

– Pan szef Rutie do francuskich strzelców konnych na pułkownika fortragowany…

– To któż wami dowodzi?

– Sam jeno pan Hupet został nad nami.

– Do jego idziem kwatery…

W jednym z największych domostw wsi Val de Peñas mieściła się kwatera pana Hupeta. Był już zmierzch, kiedy gromada eskortująca Krzysztofa wwaliła się w podwórze domu. Na jej spotkanie wychyliły się ze drzwi i okien figury wiarusów w porozpinanych mundurach i koszulach tylko.

– Kto idzie? – wołano.

– Daj hasło!

– Moje hasło: Saragossa i Burviedro…

Wnet wciągnięty do wnętrza obszernego domu z wrzaskliwymi oznakami czci, Krzysztof posadzony został przy długim stole. Z początku wodził po tłumie oczyma nieprzyzwyczajonymi do blasku. Spostrzegał dokoła siebie znajome twarze, srogie gęby lansjerskie z wąsem do góry zadartym albo posępnie zwieszonym, oczy wilcze i sępie. Pośrodku siedział w koszuli tylko i hajdawerach Niezabitowski z głową przez pół obwiązaną chustką. Obok niego ponury Prendowski, dalej Górecki, Jan Nestorowicz, Szarski. Na widok przybysza Niezabitowski krzyknął:

– Widzieliście, przecie ten świszczypała żyje! Galicyjski hrabio, bywaj!

Siedzący za stołem zerwali się z miejsc swoich.

– Witajże, witaj! – wołali.

– Wina!

– Oto gość!… Jakby spod ziemi wylazł…

– Wódki mu dawajcie na otrzeźwienie!

– Gorzałą go częstujcie ojczystą!

– Nie wiesz nawet, bracie, nie przeczuwasz, jaką tu gorzałkę Majewski z wina pędzi. Gorzelnię, mówię ci, założył…

Podoficerowie, a nawet żołnierze, napełnili izbę. Cedro witał się z nimi radośnie. Rozglądając się wkoło spostrzegł w rogu izby wysoko na gwoździach zawieszone dwa mundury oficerskie z czarnymi na plastronach znakami.

– Co to jest? – krzyknął.

– To jest mundur Pęczkowskiego z czwartego pułku piechoty. Zamordowany w Consuegra, a tamto, bracie, mundur Czyńskiego, porucznika z dziewiątego pułku. Ksiądz go w Herencia zdradą zabił.

– Chowacie je na pamiątkę?

– Chowamy je na pamiątkę. Muzeum tu nasze fundujemy w tym przybytku. W Manzanares piechury śpią, a my tu za nich na szpicu czuwamy dzień i noc.

– Te kandelabry to także muzealne? – pytał Cedro, ciekawie oglądając srebrnolite, wieloramienne świeczniki, których kilka w różnych miejscach długi stół obciążało.

Wielkie, żółte świece kościelne z wyciskanymi ozdobami rozmaitych kolorów płonęły pryskając iskrami. Cienkie obrusy haftowane, ściągnięte z ołtarzów, okrywały stół. Ściana oddzielająca tę dużą izbę od następnej była na pół wywalona i przez okrągły w niej wyłom ciągnął się stół do drugiej izby. Stamtąd zawracał pod kątem i biegł dalej w głąb domu. Cały zawalony był srebrem najkosztowniejszym. Roztruchany do wina, wszelkiego kształtu i rozmiarów, kute i cyzelowane przez mistrzów, pyszne złote kielichy, dzbany i nalewki z drążonego kryształu w kształcie łabędziów, pawic i krogulców, w kształcie dziwnych kwiatowych kielichów albo gryfów, rarogów i chimer; wielkie patery na owoce z malachitu i żółtego marmuru Sieny, bezcenne talerze porcelanowe z Limoges i czary pół garncowe do wina ze rzniętymi w czeskim szkle herbami grandów hiszpańskich; pamiątkowe kubki i kielichy z kokosowego orzecha, rogu bizona i żółwiej szkarłupiny, dokonane przed wiekami przez nieznanych artystów Ameryki, wydarte przez konkwistadorów, zdobiły teraz, na nowo zrabowane, biesiadniczy stół lansjerów. Czarne, ciężkie, szumiące wino Val de Peñas napełniało konwie, roztruchany i kielichy. Setki butelek stały pod ścianami w koszach. Na srebrnych półmiskach i drogocennych talerzach dymiły się ogromne porcje kiełbasy, ze słodkim sosem, po polsku przyrządzonej; w dziwacznych naczyniach starożytnych żołnierze roznosili kiszkę podgarlaną na gorąco, tłuste salcesony na zimno, pekeflejsze i szynki z chrzanem.

 

– Ależ to wy tu wielkanocne święta, widzę, obchodzicie! – wołał zachwycony Cedro.

– A ty coś myślał! Wprawdzie bab nie ma żadnych, ani takich, ani owakich, ale za to kiełbasy Skarżyński takie porobił, że cały pułk drugi już tydzień smakuje i nie może się odjeść.

– Skądżeście świń nabrali?

– A to się tam Skarżyńskiego pytaj…

– Myślisz, że to już wszystko. Pełne ma chlewy świń, karmi je tak, że się ani jedna ruszyć nie może, a rznie tylko najtłuściejsze.

– Jedno ma tylko zmartwienie – pokpiwał stary Szulc – że, mili bracia, choć części tego świństwa nie może pognać na jarmark do Wąwolnicy albo Baranowa… Toby zbił kabzę!

– Dalejże, dławikufle! Pijmy zdrowie młokosa Cedry!… – zawołał Prendowski.

– Skoroś się, wiesz, z tego postrzału wylizał, toś chwat. Kozła magnąłeś jak pajac w cyrku, a farbowałeś, bracie, jak rogacz trafiony pod piąte żebro… – mruczał Niezabitowski.

– Chociażeś z nami w podłych górach Juvenes nie był, aleś lansjer chrzczony. Pijmy za niego!

– Kołem za niego pijmy! – krzyknęli.

Wstał cały półpijany stół. Cedro powiódł po nich okiem i zakipiał cały od żołnierskiego wzruszenia. Gotów by był umrzeć za tych ludzi, dałby się w sztuki porąbać za honor, jaki mu wyświadczyli pijąc zań i zowiąc go lansjerem. Chciał im powiedzieć, że widział Napoleona. Podniósł kielich…

– Wołać tu Dysa! – krzyczał Prendowski – niech jucha śpiewa, bo markotno… śmierć w oczy zagląda…

– Dysa wołać!…

Wszedł zaraz żołnierz stary, niewielkiego wzrostu, z włosami bielusieńkimi jak śnieg i z białym przystrzyżonym wąsikiem, ale czerstwy i czerwony jak ćwik.

– Stary! Śpiewaj!… – wołano.

– Tylko nie z tych nowych pieśni…

– Stare nam śpiewaj! co najstarsze!

– Według rozkazu… – rzekł wyprostowany Dys.

Usunął się zaraz pod ścianę, odkaszlnął i powlókł ręką po wąsach. Za chwilę wzniósł dłoń uroczyście, jakby dyrygował orkiestrą, i niespodziewanie zaczął śpiewać głosem tak szczerym, silnym i cudnym, że w całej kompanii nastała grobowa cisza:

 
Ocknij się, Lechu, przerwij sen twardy,
Czuwa na twój kark bisurman hardy…
Czas przetrzeć źrenice, a toczyć krynice
łez gorzkich!
 

W głosie tym brzmiała najszczersza prawda, tryskały krynice łez gorzkich.

 
Już pod armatą ziemia przyklęka,
Już Ukraina pod Turkiem stęka.
Już braniec spętany, już brzęka kajdany,
A ty śpisz?
 

Cały tłum oficerów chórem, w uniesieniu, powtarzał ostatnie wyrazy. Prendowski napełnił sobie kielich i dolewał do niego łez gorzkich.

 
Orle Sarmacki! Gdzie są pierony,
Gdzie są ogniste grady Bellony?
Gdzie dziarska ochota? Gdzie pradziadów cnota?
Gdzie męstwo?
 

Jeszcze brzmiała ta pieśń, kiedy dał się słyszeć gwałtowny tętent, zgiełk i krzyki. Tłum żołnierzy rozstąpił się we drzwiach i do biesiadnej izby wwaliło się kilku olbrzymich lansjerów w czapach i pełnym uzbrojeniu, dźwigających kogoś na rękach. Wszyscy byli pokrwawieni, w potarganym odzieniu, z twarzami zdziczałymi i czarnymi od prochu.

– Kto to? – krzyczał Niezabitowski.

– Pana Stokowskiego niesiemy…

– Kapitan! – wołali oficerowie.

– Żyje?

– Zrąbany, ale tchnie.

– Na górę z nim, do pokoiku.

– Chirurga!

– Stokowskiego zdrowie!

Tuż za żołnierzami wkroczył do izby porucznik Mikułowski.

– Widzieliście go! – zawołał Szulc.

– Całoś wyszedł?

– Bogu dziękować.

– Jakże to było? Gadajże, nie stój!

– Boisz się, żeby we mnie przypadkiem słowa nie pogniły jak w nieboszczyku Sanszo Pansy… Jeść mi się chce.

Siadł do stołu i przygarnął ku sobie pierwszy z brzega półmisek.

– Gdzież to było?

Mikułowski ruchem pełnym niewinności przyjął z rąk kaprala kopiastą paterę wieprzowego mięsiwa, popchnął kęsy kielichem Val de Peñas i rzekł między jednym haustem a drugim:

– A no, w Mora.

– Cóż to za Mora? – zapytał Cedro.

Mikułowski spojrzał na niego z ukosa i rzekł:

– To acan żyjesz? Mora to taki zamek jak w Chęcinach abo i większy. Postawili nas tam ze Stokowskim na straconą pocztę. Straszy, do diabła, w tym zamczysku… Okopaliśmy się, odgrzebaliśmy fosy, co je podobno Maurowie z Andaluzji przeciw królom Kastylii w skale pokopali…

– Co ty bredzisz o Kastyliach? Gadaj o rzeczy!

– No, tak. Napadli na nas jeszcze wczoraj, o północy, ze wszystkich stron. Było tego bydła z tysiąc ludzi, a nas pięćdziesięciu, zamkniętych w starych basztach. Broniliśmy się strzelaniną, póki nam prochu starczyło. Potem kamieniami. Ale i oni rozebrali mur, wybili dziurę w baszcie narożnej i podpalili schody.

– Jakżeście wyszli?

– Czy ja wiem? Szliśmy przez ogień. Pałaszami… Stokowski, jucha, wojował! Bodaj to!

– Któż zginął? – po długim milczeniu, w czasie którego Mikułowski jadł zawzięcie, zapytano z tłumu.

– Czy ja wiem? Poginęli… Niejeden zleciał na łeb w ogień. Jak my dopadli koni, to się tam jeszcze kotłowało. No, ja się już najadł – jadę.

– My z tobą! – wrzasnęli oficerowie.

Cedro roztrącił tłum biegnąc do swego konia. Gdy się znalazł na siodle przed domem, płonęły już smolne pochodnie, oficerom podprowadzano konie, w stajniach słychać było rżenie i wrzawę. Za chwilę trąbiono wsiadanego.

– Chłopcy! dziś nie dawać brygantom pardonu! – słychać było w ciemności głos Niezabitowskiego.