Za darmo

Dzieje grzechu

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– Myśleć! Toż z nas dwóch chyba ja jestem człowiekiem, który przez całe życie swoje myślał, podczas gdy ty jesteś człowiekiem, który wciąż szczerze ufał ludziom, a teraz głęboko wierzy. Poweźmijże, nieszczęsny, pierwszą w życiu myśl! Myśl o tym, jak to ciebie sponiewierają ci właśnie, w których służbie jak lokaj biegasz, jeśli tej hołocie nie tak właśnie usłużysz, jak to jej się jedynie i najbardziej podoba!

– „Lepszy jest pokarm z jarzyny, gdzie jest miłość, niżeli z karmnego wołu, gdzie jest nienawiść”.

– Teksty szanowne! Ja ci tekstem za tekst zapłacę: „Wojna i męstwo uczyniły więcej wielkich rzeczy niżeli miłość bliźniego. Nie litość, lecz waleczność ratowały dotychczas w potrzebie będących”. Zaprzecz! Mój tekst zawiera się w wersetach wydobytych ze mnie samego. Zgoda ze samym sobą płodzi siłę. Ale to samo wykryły najmądrzejsze łotry, kapłani Izydy z Memfis: „Znajomość rachunku i sztuka wytwarzania woli są to dwa klucze magii, które otwierają wszystkie drzwi wszechświata”.

Bodzanta przez chwilę milczał, jakby zbierając siły. Zaczął mówić pospiesznie, coraz głośniej:

– Gdy młodociany Kryszna ściął błyszczącego węża w świątyni Kali, a uciętą jego głowę trzymał w ręku, rzekł mu wąż: „Czy myślisz znaleźć prawdę przez zabijanie żyjących? Bezrozumny! Nie znajdziesz jej inaczej, tylko przez zatracenie siebie. Skon jest w żywocie, a w śmierci żywot!”. Widzisz, pyszałku, że należy siebie zatracić. Z każdego momentu mojej zatraty urasta skarb mego serca, moja najdroższa ojczyzna. Tak to w śmierci jest żywot.

– Nie obdarzaj mię swymi „prawami”, bo ja ich wcale nie szukam… – ze śmiechem mówił Płaza-Spławski. – Od dawien dawna wiem, że prawdy nigdzie nie ma. „Prawda”! Zbiory bajek i anegdot. Jedyna prawda zawiera się w użyciu rozkoszy, a najwyższa rozkosz zamknięta jest w męstwie. Męstwo wychodzi na płaski świat samo jedno przeciwko całemu okręgowi, przeciwko wszystkim ludziom i wszystkim ich wierzeniom.

– Posłuchaj, ty „mężny”! Oto jest istota rzeczy: przygotowuję moją, jak mówisz, służbą rewolucję przeciwko tobie, chociażbym ani słowa o tobie nie wyrzekł. Bo dzieło moje przeistacza, a nawet stwarza dusze ludzkie.

– Rewolucję! Bajeczne złudzenie… Dziękuję ci za nie. Nie wiesz, mężu, co jest rewolucja i jakie ona daje rezultaty? Sądzisz, że mnie pochłonie jakakolwiek rewolucja? Wierz mi, że się mylisz. Rewolucja jest najzawilszą umiejętnością, której nie byłyby w stanie ująć w formułę umysły wszystkich razem Heraklitów i Empedoklesów, Helmholtzów, Du Bois Reymondów, Thomsonów, Jamesów Clerków Maxwellów, jeżeli się zabiorą do jej traktowania jako zjawiska podlegającego dokonaniu. Natomiast ja jeden wiem, czym są rewolucje, ponieważ ja je stale stwarzam. Ja z rewolucji żyję, a ona żyje ze mnie. Toteż kiedy się zjawia przed oczyma ludzkimi, gapie wskazują na ciebie, wołając: auctor216! A wówczas, w tejże chwili, ja z niej korzystam, poczciwy małżonku z komedii Machiavellego, który wierzysz w mandragorę, lekarstwo na sposób poczęcia dzieci przez dziadów z kobiet młodych, tęgich i pełnych żądzy. Słyszałeś?

– Ewo, idziemy!

– Idziemy… – rzekła powstając z miejsca.

– Ewa idzie… z tobą? – zachłysnął się Bodzanta…

– Tak. Dość ma waszego blekotu cnoty.

Bodzanta pochylił się, jakby miał biec ku Ewie. Wielka jego figura zakołysała się naprzód i w tył. W owej chwili Ewa tylnymi drzwiami wyszła. Za nią Płaza-Spławski.

*

W Warszawie, wbrew obietnicom, nie zastała Niepołomskiego. Zapewniano ją, że przyjedzie lada moment. Zastała natomiast Pochronia. Ten był w ostatniej nędzy. Mieszkał w izbie na czwartym piętrze. Szło się do tej izby po krętych kamiennych schodkach. Izdebka była ciasna, tuż pod dachem, niska, z oknem wychodzącym na cuchnące podwórze-studnię. Na domiar złego Pochroń był ciężko chory.

Gdy Ewa przyszła tam po raz pierwszy w towarzystwie Płazy-Spławskiego, było jej na tym poddaszu tak duszno, że ledwie mogła dech złapać. Pochroń przywitał ją obojętnie. Gdy spytała, gdzie jest Niepołomski, odrzekł najspokojniej, że na wyspie Celebes. Gdy zaczęła czynić wyrzuty, czemu ją wyrwano ze wsi i tu przyprowadzono, obadwaj odpowiedzieli, że może sobie tam wracać, jeśli jej się podoba. Zresztą Płaza zaproponował jej „do czasu” mieszkanie u siebie albo apartament oddzielny. Gdy dziwiła się tak wielkiej odmianie fortuny – bogactwu Płazy i biedzie Pochronia, odpowiedziano, że ostatniego spotkały grube nieprzyjemności i niepowodzenia. Prawdopodobnie wskutek tych niepowodzeń meldował się w tym okresie czasu jako Stanisław Kozielski. Miał długotrwałą gorączkę. Po całych dniach leżał na wznak z oczyma wlepionymi w sufit. Ani jedno słowo nie wychodziło z jego ściśniętych ust. Czasem westchnienie… Na najpierwsze potrzeby łożył (skąpo!) Płaza.

Najczęstszymi gośćmi i jedynymi przyjaciółmi byli w tym lokalu trzej młodzieńcy, których Ewa poznała zaraz pierwszego dnia.

Pierwszy z nich był to chłopiec lat dziewiętnastu, gołowąs, blondyn, niebieskooki. Stał zawsze przy ścianie, oparty o nią, jakby się lękał o całość swoich pleców. Gdzie stanął zresztą, tam sterczał godzinami bez ruchu, bez kaszlu, bez głosu, patrząc przed się w przestrzeń. Oczy miał przejrzyste, ogromne, bez żadnego wyrazu, jak woda w morzu. Włosy zaczesane „na jeża”, mina chłopczyńska i nieruchomość czyniły zeń figurę zabawną, coś w rodzaju chłopaka ze szkoły elementarnej.

Drugi z kolei był zupełnie inny. Daleko starszy, ospowaty, z kłakami zwisającymi na czoło i oczy, nie patrzał nigdy na rozmówcę i najchętniej prowadził dyskurs, stojąc bokiem albo tyłem do prowadzącego z nim dialog. Lubił gadać, śmiać się z byle czego, używał wyrazów absolutnie nieparlamentarnych. Ćmił zawsze ohydny tytoń, skręcony w byle urywek gazety i umieszczony w grubej cygarniczce ze zwykłej trzciny.

Trzeci gość był ponurym suchotnikiem. Zazwyczaj siedział gdzieś w kącie, pluł gęstą flegmą wokoło siebie i klął straszliwie, podpierając głowę na obudwu217 rękach. Jeżeli kiedy stał, co się rzadko zdarzało, miał taką posturę, jakby mu zupełnie brakło brzucha. Jeśli kiedy mówił, to hieratycznie, wolno, niezrozumiale i z przewracaniem oczu.

Wszyscy trzej przychodzili zawsze z „bronkami”, czyli „spluwami”, które mieli ukryte w sposób niedocieczony w tajnikach ubrania. Nieraz przynosili pieniądze i z wrzaskiem dzielili się nimi w tej izbie. Wyglądali z pozoru na rzemieślników, ale Ewa domyśliła się łatwo, co to za kawaleria.

Ponieważ Płaza-Spławski czynił jej nadzieję, że jeżeli Niepołomski nie przyjedzie, umożliwi jej wyjazd za granicę, więc czekała. Litość nad Pochroniem skłoniła ją do tego, żeby zamieszkać w jego izbie. Kupiła siennik za pieniądze pożyczone od Spławskiego i spała w kącie. Pochroń coraz ciężej chorował. Był czas, że utracił przytomność. W trakcie tej choroby Płaza-Spławski gdzieś znikł jak senne marzenie. Przepadli także bez wieści trzej przyjaciele. Ewa została bez grosza. Poczęła tedy zarabiać w sposób wiadomy. Wkrótce najęła mieszkanie osobne, a dozorowała chorego dorywczo i nocami…

Dnie, tygodnie, miesiące…

Nierząd. Ciemna piwnica życia. Wywrócenie duszy na nice. Tortura czującej duszy. Dolina Tempe, gdzie nikt już nie ma imienia, a człowiek nieszczęśliwy najchętniej zapomina, jakie jest jego własne imię. Przyszło z wolna stępienie moralne, dobro pozwalające żyć, zanik wrażliwości na wszystko z wyjątkiem jadła, odzienia, ciepła i zimna.

Dochody zabierał Pochroń, skoro tylko przyszedł do zdrowia, tyle dając do ręki, ile było potrzeba na fatałachy, mieszkanie i żywność.

*

Kiedyś w zimie, o późnej wieczornej godzinie spotkała się w bocznej ulicy z Horstem. W pierwszej chwili chciała go wyminąć… Zaczepił ją. Szli. Opowiadał niektóre szczegóły o przedśmiertnych chwilach matki (której zmarło się na wiosnę tego roku), kilka anegdot o Barnawskiej, to i owo o siostrze Anieli i o ojcu, który przy tej siostrze na łasce wisi. Wszystko to już było obojętne. Wiadomość o śmierci matki przeszła bez wrażenia. Odraza do całego świata „z tamtej strony”. Horst rzekł niespodzianie:

– Ewuś, chodź do mnie! Mieszkam niedaleko. Dam ci herbaty. Sam ugotuję… z koniaczkiem…

– Cóż to za „chodź”, kałmuku? Do kogo mówisz?

– No, więc uspokój się, skabiozo polna… Mówię, jak mi serce dyktuje. Niech panna prostytutka będzie łaskawa odwiedzić me progi…

– Nie pójdę.

– Dlaczegóż to?

– Bo śmierdzisz trupem.

– Jest! Kiedy nie za pieniądze, tylko z platonicznej miłości. Bo ja, wiesz, jestem chwilowo bez znaczniejszych zasobów waluty… Zawsze cię kochałem a, do diaska, ciągle platonicznie! Weźże to pod uwagę… Tak wiecznie być nie może.

– Wstąp do cyrku na augusta218.

– Nawet teraz nie chcesz mię oceniać.

– Nawet teraz.

– A pamiętasz, chciałem się z tobą ożenić, co?

 

– Pamiętam.

– A pamiętasz, kochałem się w tobie jak uczeń. Podsłuchiwałem pode drzwiami, jakeś wychodziła z domu, żeby tylko usłyszeć głos twoich kroków, stuk drzwi, gdyś znikała na pół dnia.

– A tak, jesteś pierwsze świństwo, które zobaczyłam w życiu…

– Pomówmy o tamtych czasach!

– Pudel Barnawskiej. Pan się pewno z nią kochasz – he?

– Nie lubię tych przycinków. Czyż nie można dyskutować bez brzydkich wyrazów?

– Można, ale nie z tobą. A wiesz asan o tym, że jakeś to do mnie wybałuszał swe paskudne ślepia, że już wtedy…

– Co wtedy?

– A już wtedy – che-che – jakeś to pan u nas mieszkał, już wtedy puszczałam się tęgo. Nie umiałeś się do mnie zabrać.

– Kłamiesz, szelmo! Kłamiesz najpodlej w świecie!

– Doprawdy? Możesz sobie wierzyć albo nie wierzyć… Jak ci się podoba. A ja już wtedy i z oficerami, i ze studentami, gdzie się tylko dało! Jakem się tylko mogła z domu wyrwać, to wnet po górkach studenckich… Matkę już wtedy wpędzałam w grób. Ojciec się rozpił.

– Kłamiesz, diablico! Byłaś wtedy czysta jak bukiet cyklamenów. Idź do diabła!

– Tiens… A przecieś mię, łysy młodzianku, zapraszał do siebie.

– Nie, nie chcę! Nie mogę na ciebie patrzeć. A zresztą jestem chwilowo… bez tego… bez waluty…

– Wiem. Dość spojrzeć na te gałgany, w których się ślasz po ulicach. Ty Horście! Ty Horście! Słuchaj, pójdę z tobą, ale mi naprzód pokaż, gdzie ojciec siaduje, w której knajpie.

– O, widzisz, rozumne słowo! Ale przyrzeknij, że pójdziesz, jak pokażę. Przyrzeknij, Ewuś – samego mię więcej kosztuje… Przyrzeknij!

Bocznymi drzwiami, z podwórza, weszli do przyćmionej izby bilardowej, gdzie o tej porze nie było nikogo. Ewa kazała podać dla siebie i Horsta po szklance kawy. Zajęła miejsce na prost drzwi. Siedziała w mroku. Ujrzała ojca w tłumie grających w szachy. Siedział przy stoliku schylony, sprzeczał się z kimś zajadle. Stare zmarszczki, nowych tyle. Twarz ta sama, a jakby inna, zgłuszona, sterana, paskudna. Złożyła ręce na marmurowym stoliku, oparła na nich głowę i śledziła ruchy. Uśmiech dziwaczny opromienił jej twarz, usta i oczy. Jakieś uczucia dymiły się z jej duszy. Podniosła na Horsta oczy ponure, szatańskie, odrażające. Wycharczała:

– Nie gadaj mu, żem tu była. Słyszysz?

– No, słyszę. Także nie miałbym nic pilniejszego!… Przecie to nie jest rzecz przyjemna.

– A tak…

W tej samej chwili oddawała się wyuzdanemu marzeniu: wstać ze swego miejsca, iść przez te drzwi na palcach, rozsunąć graczów, paść z krzykiem radości na serce ojcowskie… Jeszcze bije na ziemi to serce. Słyszała w marzeniu, jak bije…

Nazwała siebie samą najohydniejszym ulicznym wyzwiskiem, wstała, skinęła na Horsta i wyszła z nim.

*

Po upływie dwu lat (i wyjściu ze szpitala) Ewa znalazła się na bruku chora, złamana, bez grosza. Za pożyczone od koleżanki pieniądze kupiła bilet do Kielc, tam najęła furmankę chłopską z okolic Głowni i puściła się na Majdan. Jakże teraz wyczekiwała widoku ogrodów! Chłop, który ją wiózł, zwracał się kilkakroć z rozmową, ale bezskutecznie. Ewa była zamknięta w sobie. Nareszcie wprost zapytał:

– A dokądże panią zawieźć? Do szpitala? Na Mazurkowe?

– Nie, zawieźcie mię na Majdan.

– Dobrze. Ino trza wiedzieć, kaj. Bo po śmierci starego pana już tam nie ma nijakich paniów.

– Po śmierci starego pana… to znaczy Bodzanty?

– No.

– To umarł Bodzanta?

– Juści.

– Dawno?

– Jeszcze w zimie tak rok pomarli gdzieś ta we świecie.

– Nie tutaj umarł?

– Nie, gdzieś ta daleko pomarli…

– A cóż mówicie, że na Majdanie nie ma nikogo?

– Prawdę mówię – nie ma. Dziedziczka wzięła i wygoniła te ta wszystkie panny, odebrała ogrody i sprzedaje toto na działki.

– Dziedziczka – to znaczy żona Bodzanty?

– No.

– A przecie z nią nie żył?

– A i cóż ta z tego, że nie żył, ale kościelna żona, nie rozwiodły się. Tera, jak pomarli stary pan, przyjechała i cabas wszystko.

– Komuż zaś sprzedają ogrody?

– A różnym ta kaśkietowcom, a i chłopom to samo. Tyle co śpital ostał, ale i z tego nic chyba nie będzie, bo nie ma z czego.

– Dlaczegóż nie ma z czego?

– Wszystko obaliły, co stary pan wystroili – wszystko het obaliły. Tera dziedziczka zamieszkuje pałac tak samo, jak było przed laty. W Głowni pałac wyczyściły, wyporządziły i dziedziczka zamieszkuje jak się patrzy.

– A córka, panna Marta?

– A córka, panna Marta, to samo przy dziedziczce zamieszkuje, jako przy matce.

– A cóż ludzie, koloniści?

– A który się dorwał i kupił w te pędy, jak się dowiedziały o śmierci starego pana, to siedzi na swoim, a które nie miały rozumu i czekały, no, to takim źle. Posprzedali co się dało, a resztę dziedziczka wyprocesowała. Znowu wsie219 folwarki zabrała dziedziczka. Rządcę teraz najęła srogiego – o – prawornego220! Pan Malinowski się rządca nazywa.

– Jakże to tak można było zrobić?

– A tak. Stary pan nie wpisali wszystkiego, co ta stroili, akuratnie w rejent i teraz wszystko wzięły adwokaty i obaliły na ziemię. Nie było, padają, w rejencie opisane – wszystko na nic. Skarżył ta dziedziczkę Mazurek, doktór, ale wygrała ze wsiem w sądzie – i pokój.

– A cóż na to wy, chłopi?

– E – a cóż ta my, chłopy? Jużci dobry był pan, dobrego chciał dla narodu. Wszyscy to samo gadają po wsiach. Ale on to nie miał dobrze w głowie. Gdzież to jak świat światem kto słyszał, żeby ślachcic tyle darowizny narodowi darował! Zaraz my, co starsi po wsiach gadalimy między sobą, że juści on dobrego chce, ale cóż, kiedy głupią ma głowę. I sprawdziło się.

Ewa kazała się zawieźć na Majdan. Dom zborny i domki w ogrodzie, budynek administracyjny i wszystkie inne były powynajmowane na letnie mieszkania. Zakłady ściśle dobroczynne szły jeszcze, szkoła jeszcze funkcjonowała, ale wszystko najoczywiściej chyliło się ku ruinie. Kościół stał niedokończony, poczerniały, pusty. Jak dawniej, był wewnątrz czarujący w swojej prostocie i pięknie. Wzniosła oczy ku napisowi, który jej się wydał pisanym we mgle dalekiej:

Jak kwiat człowiek powstaje i skruszon bywa…

Wielkimi krokami zeszła w dół i pobiegła do szpitala. Doktora Mazurka zastała w poczekalni. Sczerniał, jakoś zzieleniał i jeszcze bardziej wysechł. Uśmiechał się jeszcze, ale już zza cienia, który na jego twarz nisko opadał. Żartował, ale jakoś pośpiesznie… Nie mógł Ewie obiecać miejsca posługaczki, o które prosiła, bo szpital był w oblężeniu formalnym przez baby żądające pracy, a funduszów żadnych. Chorych się przyjmowało trzecią część, a i ci żyli z jałmużny, z wyżebranego po miastach chleba. Mazurek znowu był sam, bez felczera, bez pomocnika. Nic nie mógł poradzić Ewie.

Wynalazła furmankę i kazała się zawieźć do Głowni. Po drodze patrzyła na ziemie poparcelowane. Obok dawnych domów „pracowników” budowano nowe izby. Zwożono drzewo na chałupy, obory, stodoły, chlewy. Pola przydrożne przedstawiały obraz rumowia i budowania. Babiny gotowały w kominkach wydłubanych w ziemi, w rowach i przykopach. Chałupy ze starych stodół stawiano całymi zrębami na podłożonych kamykach.

Gdy przyjechała do krat ogrodowych, miało się już ku zachodowi. Ewa wkradła się do parku przez znane sobie przejście między żywopłotami. Ogarnęły ją ciche gwary przedwieczorne drzew, przedawny szum lip, łopot liści topolowych… Tułała się jak duch nad stawem, nad stawem czarnym i cichym. Stanęła na chwilę przy stopniach kamiennych, gdzie, jak niegdyś, pływał czarny i biały łabędź.

– Czarny i biały łabędź… – wyszeptała.

Pragnęła coś sobie przypomnieć, ale przypomniała tylko niejasną, mętną gorycz. Uczuć nie było już żadnych. Były tylko rzeczy widzialne, rzeczy fizyczne, świat podobny do angielskiego sztychu kolorowanego. Świat ten był nieruchomy i pozbawiony głębi. Odeszła znad wody i brnęła w górę aleją ku placowi. Chciała była znaleźć w sobie słowo, które wyrzecze do lokaja, skoro ją zapyta, jakim prawem i po co tu przyszła. Lecz nie mogła znaleźć słowa skłamanego. Wszystkie słowa, które pamiętała, które mogła w swej drodze napotkać – oznaczały prawdę. A prawdy nie mogła przecie powiedzieć… Nieoczekiwanie spotkała Martę.

Marta szła środkiem alei. Aleja głębią swoją była zwrócona ku zachodzącemu słońcu. Wielki cień od postaci Marty pierwszy uderzył zdumione oczy. Później dopiero sama postać…

Ewa wyszeptała do siebie, lecz głośno:

– Marta!

Zdało jej się przez chwilę, przez jedno mgnienie oka, że, jak na widok ojca, pobiegnie, upadnie, runie z krzykiem do nóg. Ale krzyk zamarł w gardle i nogi zdrętwiały. Szła dalej w rozsądku i spokoju. Marta, zrównawszy się, przystanęła. Patrzyła.

Ewa spostrzegła, że wyrosła, stała się śliczną, prześliczną dziewicą. Ujrzała, że oczy Marty uroczo ocienione zostały przez rzęsy, że piersi jej znać pod stanikiem, a powłóczysta, bogata suknia osłania najcudniejsze biodra. Marta była modnie uczesana.

Ewa ujrzała w niej siebie. Poczuła wszystkością serca duszę swą w tamtej postaci. Stanęła jak rażona widzeniem i nie mogła ruszyć się z miejsca. Widziała, że jest poznana, ale nie spieszyła powitać Marty ani upaść do jej nóg dziewiczych, nietkniętych rękoma i niezhańbionych wzrokiem mężczyzny. Patrzyła wciąż oślepłymi oczyma w widzenie swoje.

Marta stała na miejscu ze spuszczoną głową, śmiertelnie blada od straszliwego uczucia litości i nieznośnego uczucia wstydu. W pewnej chwili podniosła oczy ciemne od zgrozy, głębokie, odpychające, dziewicze, żałosne… Niemiłosierny jej wzrok jak połyskliwy miecz archanioła świecił płomieniem odrazy i czystości.

– Przyszłam… – wycharczała Ewa.

Milczenie.

– Marto!

Marta milczała.

– Chciałam tylko spojrzeć…

Szept Marty:

– Papa umarł! Papa umarł!

– Umarł!

– Teraz tu mieszka mama. I ja, nieszczęśliwa… Nic nie wiem, nic nie wiem… Wszystko!… Lepiej, żebyśmy się nie znały!

– Tak, lepiej… Wyszłaś nareszcie z „ludu”… Dziedziczko!

– Ach! – krzyknęła żałośnie. – Mama! Mama nie znosi… Broń Boże, broń Boże!

– Ja odchodzę, co prędzej…

Ewa poczuła nareszcie, że jest dziewką schorowaną, zżartą od syfilisu, szelmą uliczną, sprzedajnym bydlęciem. Zatrzęsła się cała aż do stóp od wyrzutów sumienia, czyli od lęku. Uczuła nienawiść. Skłoniła się dziwacznym, potwornym pokłonem szyderstwa i, targana od szaleństwa, zachichotała na cały głos chrapliwym swym głosem, podobnym do szczekania psa. Chichot odbijał się w ciemnym parku. Szybko, popod drzewami, cieniem zmykała, chichocząc, ku wylotowi alei.

Gdy już była daleko-daleko, obejrzała się. Marta jak skamieniała tkwiła w tym samym miejscu. Jej prześliczna postać postać-marzenie, widniała w środku ulicy, zalana światłem zachodu, długi cień jak szatę uroczą rzucając na żółty blask chodnika.

Jeszcze jeden ukłon aż do ziemi, jeszcze jeden wybuch szyderczego chargotu…

Wydostawszy się z ogrodu poszła szybko, nie oglądając się, na cmentarz wiejski, leżący w pobliżu zmurszałego kościółka. Idąc w pomroce na oślep, trafiła niezwłocznie do świeżego grobu Bodzanty. Trup jego był już przyciśnięty olbrzymim pomnikiem z białego marmuru, kupą rzeźbionych kamieni, przywiezioną z Genui. Sterczały tam alegoryczne figury, słały się wieńce, pochodnie… Przy ostatnim blasku zorzy Ewa czytała długi napis, spleciony z bombastycznych, umówionych wyrazów. Czytała raz, drugi, trzeci.

Nagle zrozumiała, że ten pomnik jest zniewagą Bodzanty, urągowiskiem rzuconym mu przez świat na bezsilne piersi. Poczuła, że ten pomnik jest prowokacją, zaprzeczeniem wszystkiego, czym był Bodzanta, wyrazem tego wszystkiego, co on potępił i zwalczał. Poczuła mus walki w obronie Bodzanty, konieczność obrony przed zniewagą, którą był ten pomnik, brzydki, łotrowski, głupi. Opętana od szatanów męczarni rzuciła się na ów pomnik i poczęła walczyć z jego materialną przemocą. Szarpała go pazurami, kopała nogami, usiłowała zwalić z miejsca ramieniem, biła weń głową. Śmiały się zeń bryły marmuru spojone z ziemią, na której stały, i spojone pomiędzy sobą klamrami z żelaza.

 

Nic nie pomógł oszalały krzyk i furia cielesna. Wyczerpana z sił od strasznej walki, zgłupiała, szlochająca, pokonana przez marmur, runęła na płytę i bezsilnie leżąc kąsała zębami szumny napis, wbijała weń skrwawione palce, żeby wydrzeć litery. Noc osłoniła jej szaleństwo.

*

Kazano jej na oznaczoną godzinę „wyporządzić” cztery browningi. Wyporządzenie polegało na tym, że miała broń dobyć ze skrytki na poddaszu, wyczyścić wazeliną i przygotować szufladeczki z nabojami. Czyściła tedy starannie wazeliną czarne naczyńka śmierci, wygładzała niezłomne ich karby, zagłębienia i wnętrza, tak proste i nieodwołalnie konieczne w swojej konstrukcji, jak prostą jest sama śmierć. Od dawna już, od czasu kiedy zupełnie przeszła pod mocną rękę Pochronia i ofiarowana mu była na łaskę i niełaskę, lubiła tę czynność. Miała pasję do zgłębiania prostej maszynerii browninga, a szczególniej lubiła marzyć, patrząc na jego prostą postać. Śpiewała mu wówczas piosneczki spod serca, gaworzyła z nim o dawnych i przyszłych rzeczach. Piosneczka:

„Będziesz się wiecznie szargała w ulicach, gdy deszcz, zawieja. Będziesz czekała na łaskawego pana, który cię weźmie pod ciepły dach, nakarmi, napoi winem.

Panie łaskawy, mój piękny panie, ach, królewiczu nieznany! Weź mię pod dach. Wprowadź na schody i do komnaty… Niech się nie błąkam w wyziębłych ulicach, po mokrym bruku, po śliskiej mojej ziemi!

Weź mię, niechaj nie moknę na deszczu, nie drżę od mrozu.

Będę ci wiernie, posłusznie służyła jak pies. Będę ci do ostatka służyła jak tresowany pies, ach, dobry panie!

Nigdy mię nie zapomnisz, gdy ci służę, gdy cię sztukami moimi zabawię, ach, panie mój stokrotny!

Przypomnisz sobie zabawy moje, o jasny panie, gdy będziesz w tym złotym domu.

Gdy będziesz szedł boso i cichaczem, żeby nasłuchiwać pod drzwiami, czy nie kaszle syn twój maleńki, przypomnisz sobie…

A gdy się będziesz schylał nad kolebeczką zrodzonego z czystej dziewicy, która prócz ciebie innego nie pieściła kochanka, i kiedy struchlały będziesz zaglądał w jego oczęta od gorączki zamglone; i kiedy będziesz szeptał w noc czarną, w noc deszczową modlitwy ogłupiałe; i kiedy będziesz brodził po cichych dywanach twojego złotego domu, szarpiąc włosy, targając brodę i jęcząc, przypomnisz sobie…

Bo ja będę chodziła za twoimi wysokimi oknami, za zasłonami cudnej sypialni – w mrocznej ulicy…

A gdy zobaczysz, że skoczyła gorączka, i gdy ci się włosy zjeżą na głowie, i gdy ręce załamiesz i będziesz w ciemne okna patrzał – może mię zobaczysz w ulicy, ach, złoty panie…

A gdy syneczek wyciągnie do ciebie chude rączyny i gdy cię wołać będzie, żebyś go ratował, a ty poweźmiesz wiadomość twoim wielkim, niezmierzonym rozumem, że mocniejsze są nade wszystko nasze skrofuły i że córeczka moja, gruźliczka, tuli już do łona syneczka twego – ujrzyj mię, panie, jak się będę szargała w mojej czarnej ulicy…”.

I tego dnia Ewa doskonale przygotowała browningi. Były gotowe, złożone w szufladzie stolika, kiedy jeden po drugim zaczęli ściągać: Pochroń, Batasiński z zapadniętym brzuchem, Grzywacz, wysoki, milczący blondyn, wreszcie dziobaty Fajtaś. Przynieśli ze sobą wiele salcesonu, kiszki podgardlanej, serdelków, bułek, czekolady tudzież monopolu – i odżywiali się w milczeniu, gościnnie częstując Ewę.

W trakcie uczty Pochroń rozkazał Ewie ubrać się w najlepszą, najładniejszą suknię. Wyszła na poddasze, gdzie miała swój kufer, i szybko spełniła polecenie. Uróżowała się, upudrowała, nastroszyła włosy, wszystko jak należy. Czekała na dalsze rozkazy. Gdy mieli wychodzić, Pochroń podał jej bilet wizytowy, odbity na brystolowej kartce. Przeczytała z przyjemnością: „Ewa Pobratyńska”.

Nie mogła pojąć, do czego to mogło służyć. Pochroń łaskawie wyjaśnił, wdziewając swój elegancki żakiet, kapelusz i rękawiczki.

– Pójdziemy, ko-koszko, na ulicę Marszałkowską, pod numer 305, do domu, który dopiero co skończono stawiać.

– I ja?

– I ty.

– Oj, to dobrze!

– A widzisz. Każde pójdzie oddzielnie. Ty zaś pierwsza. Wszyscy pięcioro będziemy cię mieć na oku. Wejdziesz prędko w bramę, ty pierwsza, i zaraz, nikogo nie spostrzegając, na lewo od frontu. Są tam schody marmurowe, wysłane dywanem. Na pierwszym piętrze jest tylko dwoje drzwi. Na tych, co na lewo, nie ma żadnej tablicy, a na tych, co na prawo, jest duża blacha mosiężna z wyrytym nazwiskiem: „Łukasz Niepołomski”.

– A!

– Właśnie! Właśnie – a! Ten sam.

– Cóż on tam robi?

– Mieszka, kokoszko. To właśnie jego dom. W tym mieszkaniu, co bez żadnego napisu, mieści się biuro fabryk w Rosji, których on jest współwłaścicielem, a teraz i głównym reprezentantem. Z jego mieszkania do tego biura są proste, niczym niezaopatrzone drzwi. A drzwi od biura ze schodów są tęgo bronione. Musimy wejść do jego mieszkania. Rozumiesz, dziecko, a dopiero stamtąd do biura.

– Wchodźcie sobie nawet do czubatego diabła, cóż to mnie obchodzi?

– To i ciebie obchodzi. Wejdziesz pierwsza, zadzwonisz do jego mieszkania. Lokaj nie otworzy z łańcucha. Przez szparę podasz lokajowi ten bilet i poczekasz. Ten Niepołomski zaraz cię przyjmie, a jest teraz w domu, na obiedzie. Skoro lokaj spuści łańcuch, ty wejdziesz we drzwi. Staraj się jak najdłużej stać we drzwiach, dopytywać się, rozmawiać, bajać, żeby my mogli draba nagle zakatrupić i wejść sami.

– Takie to rzeczy…

– A takie. Nasza już będzie rzecz wyłamać drzwi do biura i oporządzić kasy.

– A dacie to radę we czterech?

– Damy, kurko, damy. Urzędników tam jest sześciu, lokajów dwóch. Niepołomski to samo ma lokajów dwóch. No, sam. Damy radę.

– A to i Niepołomskiego będziecie trupić?

– To tam nie twoja rzecz. A niech ci zaś do główki nie przyjdzie, boby kuku… No, jazda!

Wszyscy czterej ukryli gdzieś w sobie nabite rewolwery, włożyli przyzwoite paltoty, pozawiązywali efektownie krawaty, oczyścili kapelusze i kolejno wyszli. Ewa szła ostatnia, ze swym biletem wizytowym ukrytym w torebce, idiotyczny w duszy śmiech. Żadnej wiadomości o tym, co się dzieje. Ciekawość! Pasja, która się wdarła na szczyt, zwisła nad przepaścią i zapuszcza w głębinę wzrok. Co też będzie? Niejasny dźwięk, coś, jakby matowe uderzenie: Łukasz Niepołomski. Jestże to słowo w pulsach uderzających, w zgrzycie tramwaju czy w tonie dalekich dzwonów? Co ono znaczy? Nic. Nie znaczy nic. To dźwięk dzwonu. Nazwa bez rzeczy, którą oznaczać miała.

Stanęła przed nową, białą kamienicą. Olbrzymie tafle szyb sklepowych, jeszcze zamazane wapnem, zawieszone afiszami „do wynajęcia”, czarny marmur polerowany między taflami szyb.

– To tu… – wyszeptała. – Nazywa się Łukasz Niepołomski.

Brama domu nie była jeszcze gotowa. Zastępowały ją wierzeje zbite z tarcic. Ewa odepchnęła jedną z wrótni i weszła na posadzkę sieni z żółtych kostek klinkieru. Na prawo były duże drzwi oszklone. Tuż tabliczka od dzwonków. Na pierwszym miejscu przeczytała:

– Łukasz Niepołomski.

Tępe a szalone zdumienie jak fuga szatańska przeleciało przez nią od włosów głowy do paznokci stóp. Już nareszcie przyszła. Tu, na pierwszym piętrze! Nacisnęła guzik z całej mocy i oderwała palec. Tak niegdyś, jednego dnia, po spowiedzi… Był taki dzień w życiu. Sen krótki, głupi, bezrozumny.

Zaklekotało we drzwiach. Poszła na górę. Obejrzawszy się spostrzegła jak przez sen wszystkich czterech: – Pochronia, Batasińskiego, Grzywacza i Fajtasia. Weszli za nią na palcach i bez najlżejszego szelestu zdążali na górę po marmurowych schodach. Na piętrze drzwi sąsiadujące przedstawiły się jej oczom tak właśnie, jak Pochroń opowiedział. Ze spokojem czytała wyryte na tablicy nazwisko Łukasza. Drzwi były półuchylone. Uchylona połowa zawarta na łańcuch.

– Kto to? – spytał głos z wewnątrz.

Wolno otwarła swą skórzaną torebkę i z uśmiechem podała bilet. Zadowolenie z tego tytułu, jak też zdziwi się Łukasz przeczytawszy ten napis na kartce. To ona składa mu wizytę. Jego nazwisko wyrzeźbione na tablicy błyszczącej, a jej wylitografowane na wizytowej karcie. Tak oto składają sobie wizytę. Wszystko jest w porządku i według reguł życia. Uśmiech nie znikł z jej ust, gdy rzuciwszy okiem poza siebie, zobaczyła stojących za jej plecami czterech bandytów. Byli wyprostowani, nieubłaganie spokojni, uroczyści, gotowi do skoku, niemi. Twarz Pochronia wyrażała rozwagę, tamtych milczenie i posłuszeństwo. Drzwi otwarły się i Ewa stanęła na progu. Według rozkazu zasłoniła sobą wejście. Czuła na szyi oddech Pochronia. Oczy jej szukały Łukasza.

Łukasz stał w mroku korytarza. Tam w mroku – on!

Ujrzała twarz, włosy, przedział z boku, zarost.

Oczy jego gasły na jej widok i bezsilnie zawściągały się powiekami. Górna warga uchyliła się, zęby zabłysły… Krzyk z głębi serca:

– Łukasz! Uciekaj! Zabiją cię! Idą!

– Kto idzie?

– Zamykaj drzwi! Od biura! Uciekaj do mieszkania!

Rzuciła się naprzód, żeby go zasłonić sobą, z wyciągniętymi rękami. Wepchnęła go we drzwi boczne, prowadzące do mieszkania. Było za późno.

Pochroń i trzej tamci runęli do przedpokoju. Pochroń od jednego ciosu sztyletem zabił lokaja i skoczył ku drzwiom do biur. Ale te drzwi były zatarasowane. Daremnie podważali je narzędziami wszyscy czterej. Nagle Niepołomski ukazał się w półotwartych drzwiach. Błysnęła lufa niklowanego browninga i huknął strzał, jeden, drugi, trzeci. Pochroń odpowiedział strzałem, ale sam pośliznął się, zachwiał, sunął po ścianie. Padł na ziemię. Fajtas oszalały strzelał we wszystkie klamki po kolei. Grzywacz otwarł wejściowe drzwi i ciągnął Pochronia na schody, ująwszy go pod pachy. Batasiński zatrzasnął drzwi, za którymi stał Niepołomski.

Na progu Pochroń kazał się posadzić, nakazał szeptem spokój, chwycił rewolwer lewą ręką, gdyż prawą miał strzaskaną na drzazgi. Zmrużył oczy i mierzył w Ewę, rozkrzyżowaną na drzwiach, za którymi stał Niepołomski. Strzelił. Zachwiała się i siadła na nogach. Obok niej charczał ostatkiem tchu przebity lokaj. Krew rzygała z jego ust na środek korytarza.

Leżąc na ziemi Ewa marzyła, że nareszcie jest pod progiem Łukasza. Teraz mu opowie o dziecku. Zda mu nareszcie raport o tym, jak było. Żeby tylko wyszedł! Gdy po chwili ciemności podniosła głowę, spostrzegła, że w tej sieni pełno jest nóg ludzkich, kolb, karabinów, mundurów. Draby jakieś, wojsko, policja! Ujrzała Pochronia głowę w jakichś łapach olbrzymich i jego straszliwe, groźne, nieubłagane oczy. Dźwignięto ją kułakami. Ktoś chwycił w garść jej włosy, owinął nimi pięść i tym porządkiem dźwignął ją z ziemi. Straciła przytomność.

216auctor – sprawca, autor, twórca. [przypis edytorski]
217obudwu (daw.) – dziś popr.: obydwu. [przypis edytorski]
218august (z niem. August) – błazen. [przypis edytorski]
219wsie (z ros.) – wszystkie. [przypis edytorski]
220praworny (z ros. проворный) – zdolny, zdatny, zręczny, nadający się. [przypis edytorski]