Za darmo

Dzieje grzechu

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– Procent… Więc „wejście w lud” i tak dalej?…

– Tak, tak. Postąpiłem jak gracz, który ciska pieniądze w Monte-Carlo, albo jak człowiek, który się wdał w amerykański pojedynek. Wszak są ludzie, którzy majątki tracą w taki lub inny sposób. Otóż ja powinienem być poczytywany i sam się uważam za bankruta czy za złego gracza. Przegrałem mój ojcowski majątek. Oto wszystko. Ale mam córkę…

Marta siedziała na poręczy mostu, spalona od wstydu, w pąsach, nieszczęśliwa, gryząca wargi, żeby nie wybuchnąć płaczem, Łumski poświstywał od niechcenia.

– Vulgus est caecum206… – mówił Bodzanta sekretnie do Malinowskiego, pokornie, jakoś zarazem chytrze i tajemniczo. – Gdyby z nagła umarł i wśród otaczającego świata ta cała impreza nie znalazła uznania, gdyby cały lud jakoś zbuntowano fałszywymi wieściami, które w Polsce tak łatwo siać – a siewców dużo! – gdyby ją… – wycedził przez zęby – wygnano z tej dziedziny, a do innej nie chciano przyjąć, gdyby względem niej zastosowano tak ulubioną ścierwa polskiego broń – bojkot – bojkot pracy, bojkot ciała, bojkot znużonej głowy i znużonej duszy… Już ja w Polsce widziałem bojkoty i wiem, co mogą uczynić z człowiekiem poczciwe nasze szuje… Gdyby musiała umierać z głodu a w rozpaczy pod cudzym płotem… Widzi pan… bałem się…

– Więc pan przypuszcza… – mówił Łumski ze swym nieodzownym uśmiechem – że lud, który pan osadził na rolach, mógłby wygnać pannę Martę?…

– Wszystko należy na świecie przypuszczać… – odrzekł Bodzanta, zbliżając swoją twarz do jego twarzy i patrząc mu w oczy. – Widziałem już takie w Polsce zjawiska, jakich istnienia pan nawet w wyobraźni nie przypuszczasz, od których wspomnienia włosy bieleją. Vulgus est caecum. To jest słowo nadzwyczajnie mądre. Wytrzymało próbę czasów.

– Toż mówiłem… – wtrącił wesoło Malinowski.

– Nie, pan nie to mówił. Wytężajmy siły, żeby przekonać lud, zniszczyć jego ciemnotę, ale szarpajmy na sztuki nikczemność renciarzy! Co do mnie, wszystko co robię, robię ze świadomej obawy. Staram się zabiec losowi drogę, jeżeli można tak powiedzieć, przebłagać ludzi, żeby mojemu dziecku nie wyrządzili krzywdy. Może, gdy odejdę, wspomną… Ozwie się w nich to martwe wieko dobra. Utworzyłem, wie pan, ogrody… Pojmuje pan… rodzaj domu ucieczki dla tych dziewcząt. Chcę moją córkę zbliżyć twarzą w twarz z tym, co bywa z kobietą. Chcę tym widokiem jej serce zastalić, oderwać od złego, porwać ku dobru. Bo niewiadomość… Ale chcę to zrobić tak, żebym to nie ja sztucznie zrobił, lecz żeby to jej serce świadomie wykonało. Czy to dobrze, panie, czy to dobrze? Bo samo dobro człowiekowi nie starczy. Częstokroć złe prowadzi do dobra. Skoro się wie, to się może, a skoro się miłuje, to się stwarza. Czy nie tak? Patrz pan… Świat cały naginam do tego, żeby moje dziecko uchronić ode złego… cha-cha! A ludzie mówią i piszą, że ja to z nadmiaru miłości bliźniego… cha-cha!… Tak wielkie jest w nas oszustwo, kłamstwo przyschnięte jak spalona skóra… I sam nie mam odwagi powiedzieć, wyznać… Łżę, przybieram pozy, mówię jak kaznodzieja. Wiedział to stary Pascal… „Nous travaillons incessamment à embellir et à conserver cet être imaginaire et nous négligeons le véritable207”.

*

Ewa wróciła do swego pierwotnego fachu: została buchalterką zakładów na Majdanie. Miała w budynku administracyjnym oddzielny pokoik z oknem wychodzącym na ogrody, miała biurko, nad nim telefon, który jej nieustannie sygnalizował najrozmaitsze do zaciągnięcia pozycje. Wciąż rozlegał się dzwonek z zawiadomieniem, ile wydojono mleka, ile się blach wydaje do szpitalów i kuchni, ile odchodzi do Kielc, ile na centryfugach wyrobiono cegieł masła, ile i jakich jarzyn odchodzi do sklepów itd. W tej izbie zbiegały się niejako nerwy pracującej góry.

Ewa była szczęśliwa. Prowadziła księgi z pietyzmem i taką starannością, że aż usiłowania jej sięgały granic przesady. Niektóre księgi wykombinowała sama i poczęła prowadzić na własne ryzyko. Udoskonalała rachunki i postawiła je tak znakomicie, że zyskała pochwałę surowego zarządu i oklaski walnego zgromadzenia. Ale największą satysfakcją była dla niej rozkosz wewnętrzna.

Ta praca nowa w przedziwny sposób złączyła się z dawną pracą w biurze kolei. Jak dwie siostry miłujące, te dwie prace stanęły obok niej z prawej i z lewej strony. Położyły na głowie jej ręce ukojenia. Przyszło ciche zapomnienie. Lekka mgła kryła minione rzeczy i straszny sen, ukryty w ich zgiełku, już ukazała się możliwość, że góra żywota, Skała Tarpejska między jedną a drugą spłaszczy się i zginie. Nadejdzie zapomnienie tak głębokie jak noc głuchosenna. Z tamtego świata nie będzie można nic sobie przypomnieć – ani twarzy, ani imion, ani miejsc, ani zdarzeń, ani żadnej rzeczy, które były, ani żadnego dnia z tamtych dni. Nikogo i nic! Praca tarciem nieustającym wyszoruje do cna zgrubienia i rysy pamięci. Napełni się dusza, jak czara z onyksu, dostojnym winem, godnością proletariacką. Pokryją się rany zniewag i strupy hańby – szatą białą. Wtedy wybiegnie na usta modlitwa, jakoby słowy Jaśniacha mówiona:

„O święty proletariuszu! Będę twą siostrą pracującą. Pociągnę już na zawsze jarzmo z tobą. Dwakroć, trzykroć więcej pociągnę! Zegnę się w pałąk, podła, nachylę się aż do ziemi jako hak, nikczemna, com twój chleb jadła, wśród potu i łez w żarnach mielony. Ale mnie już nie zepchnij w dół odtrącenia spojrzeniem pogardliwym, o święty proletariuszu!”.

Niejasną marą, cichym snem w całej przeszłości rysowało się jedno miłe wspomnienie: Łukaszowa żona, Róża Niepołomska. Tylko ją jedną Ewa pragnęła jeszcze ujrzeć z tamtego świata. Nie ojca i nie matkę pragnęła ujrzeć, lecz właśnie ją. Na wspomnienie ojca drżały jej nogi i lodowaty strach ducha, boleść-odraza spadały na serce. Do Róży wzdychała całą duszą.

Śniło się, że ją spotka na jakichś skałach, na zachodnim brzegu Korsyki. Strome tam będą w błękitnym morzu leżały zręby. Od strony wiatru będzie fala, a w zaciszach skalnej ostoi woda nieruchoma, ciemnozielona jak rozlana oliwa. Daleko będą mewy kraczące, a dookoła w szczelinach spalony potworny kaktus, mlecz dziki wyrosły w krzew, mirt wysoki. Gorzki ich zapach otoczy skronie. Na ścieżce kamienistej, która się wije chyłkiem, niewidzialna, biegnie, leci w pętlicowe zakosy spada do dołu jak lot mewy – spotka Różę. Usiądą na kamieniu, który się sypie w dół. Będą patrzyły w morze dalekie, w morze zachodnie, na gwiazdy, którymi słońce zasypało morską drogę. Będą patrzyły na zaloty pian do spieczonych skalnych ust, na ich ognisty zalew, odpływ i szum. Będą patrzyły, jak drzewo oliwne pnie się w górę, jak samotny osioł szczypie suchą trawę, a pracowite muchy unoszą skarby z traw… Bo jeśli Róża mogła z nienawiści utworzyć przebaczenie, z radości cichy smutek, z zemsty miłość pokorną, to może i w niej wszystko stare wygaśnie, a spalenisko, gdzie się przewalał ogień zbrodni, pokryje młoda trawa odpuszczenia.

Mijały tygodnie zaciekłej pracy, kiedy nie pozwalała sobie na chwilę wytchnienia, na najlżejszy cień rozrywki. Wówczas także odmawiała sobie marzeń o Róży i odsuwała je na godziny wieczorne. Dopiero późnym wieczorem, gdy wracała do swej izdebki, otwierały jej myśli niejako flakon pachnący i serce oblewało się zapachem. Nosiła w sobie pragnienie, żeby napisać… Pamiętała jeszcze dawny adres, ale czy ona tam mieszka? A po drugie: czy żyje? Nieraz, ocknąwszy się w nocy, wymawiała wprost ze snu ów list (drugi). W pierwszym miało być tylko zapytanie – czy nie chciałaby Róża jej odpisać. A gdy się zgodzi, wówczas ów drugi list. O Łukaszu, że go zapomniała… Sprawić Róży radość, podać jej kwiat korsykańskiej róży, zerwany na skale stromej! Podać go nad dalekim zapomnienia morzem. Wyjąć z korzeniami z ziemi spalonej… To sprawi naprzód radość. A potem zepchnie duszę w zadumanie, w przestrach, w wysoką, płomienistą trwogę. Będzie szła po stromej korsykańskiej ścieżce. Tam się spotkają ich dusze, jako dwa orły wypuszczone ze wschodu i zachodu przez boga starożytności, które trafiały do świątyni delfickiej. Róża białymi, przezroczystymi rękoma zakryje czystą twarz i zechce zakryć rozum, którego symbolem są jej czyste oczy, i zapłacze, zapłacze nad strasznymi kolejami człowieka. Och, wtedy!…

Upaść na kolana przy jej nogach, objąć rękoma jej kolana, a potem odjąć łagodnie jej białe ręce, osuszyć oczy. Zatopić radosne oczy w jej oczach, wywołać uśmiech na ustach. Wskazać jej na rozkosz bytującą w morzu, na wielką siłę, która nie daje nam umrzeć, która wzywa nas ku tej wielkiej drodze, jaką już morze przebyło i jaką jeszcze przebędzie.

Jednego jej tylko nie powie – Róży – jednego! O dziecku i o Szczerbicu! Nie! Nie, to z nią zostanie na zawsze, jak skała ukryta w morzu. Gdyby to wyjawiła Róży, już nic nie byłoby na ziemi, już nic a nic…

*

Za żywopłotem otaczającym ogromną przestrzeń ogrodów, w których mieściły się „majdanki”, ciągnął się las przeważnie brzozowy, a w nim tu i owdzie połyskiwały białe domy. Cała ta leśna przestrzeń zwała się „Mazurkowe”. Nazwa przylgnęła do miejsca od nazwiska lekarza, Jana Mazurka, który ten obszar miał w opiece. Były to kolonie chorych na gruźlicę.

 

Dr Jan Mazurek gdzieś na świecie, w Paryżu czy w Londynie, zetknął się Bodzantą – i tam go, zdaje się, obrobił, czyli „spropagował”. Od chwili tego spotkania szli razem. Bodzanta nadał doktorowi (aktem zresztą niepisanym) całą przestrzeń leśną „oraz przyległe parowy” za majdańskimi płotami. Były to wertepy, gdzie od niepamiętnych czasów lisy miały swe jamy, a z rzadka zachodził nieopatrzny wędrowny zając. Wertepy były urocze, pełne bajecznych osypisk, osłonionych brzozami i sosną, zwrócone wylotami swymi na południe i w dół, a od północy zasłonięte łańcuchem gór. Tam to doktor Mazurek rozpostarł swe „lary i piernaty”, rozwinął się wszerz i wzdłuż.

Pierwiastkowo, jeszcze z funduszów Bodzanty wzniósł był sanatorium dla robotników „dotkniętych” suchotami. Gdy kasa Bodzanty wyczerpała się, sam sobie radził. W sanatorium leczył „przypadki” cięższe. Formy lżejsze kurował w domkach, które wznosił bez przerwy. Skąd brał pieniądze – o tym można by tomy pisać. W takim domku, który miał zawsze ściany cudacznie wysokie, okna monstrualne i inne higieniczności, były od południa werandy dla chorych, a od wschodu odosobnione pokoje dla rodzin. Rodziny zjeżdżały razem z chorymi. Dzieci szły do szkół różnego rodzaju (freblowskich, elementarnych i dwuwydziałowych), a żony i dzieci starsze pracowały w halach. W halach zbudowanych wyżej na jednym ze wzgórków dr Mazurek wespół z Bodzantą wytworzył najrozmaitsze zajęcia. Rozwinięto tutaj szkołę-fabrykę wyrobów artystycznych pod kierunkiem pewnego rzeźbiarza. (Dr Mazurek był maniakiem mniemania, że ludzie chorzy „powinni” zajmować się sprawą sztuki, że chorzy posiadają głębszy świat odczuwania i szerszy zakres widzenia w świecie ducha, nieznany ludziom zdrowym…) Niektóre roboty (wytłaczania artystyczne opraw, wypalania na drzewie itd.) wykonywali sami chorzy, o ile, oczywiście, Mazurek znalazł, że mogą. Nadto rodziny chorych stanowiły płatną obsługę sanatorium (dozorczynie, praczki, pomywaczki itd.). Instytut na „Mazurkowem” rósł i w oczach niemal tworzył cudaczne osiedle, półprzemysłowe, półsanatoryjne. Ludzie zwaleni z nóg przez chorobę nie byli tam wyrwani ze świata i odrzuceni na półcmentarz, nie umierali w próżni, lecz żyli jeszcze wśród szczęścia półpracy, w pobliżu rodzin, aż do ostatnich chwil.

Dr Mazurek był to szczupły, szary człowieczek, z bródką zaciosaną w ostry klinik, ze śpiczastym nosem i oczami tak ukrytymi w szczelinach powiek, że ich prawie nie było widać. Dr Jasio był to najzawołańszy „kawalarz”, niezrównany facecjonista, zawsze parskający śmiechem, zabawnym, nienasyconym chichotkiem. Nawet wówczas, gdy padlec208 lasecznik tryumfował nad „wiedzą”, a figlarna kostusia zdmuchiwała najciekawszy cas209 i doktor przychodził wysłuchiwać ostatnich rzężeń, i wówczas jeszcze kładł nieszczęśnikowi do ucha jakieś wesołe opowiadanie, śmiał się do niego szpareczkami swych oczu… I niejeden, niejeden odszedł z uśmiechem na wargach, z westchnieniem wesela, nawianym przez paradny „kawał” doktora Mazurka. W sanatorium wiecznie był na korytarzach, w kuchniach, zawsze w ferworze, zapale, zawsze spocony i zajęty. Małe jego oczy widziały wszystko, a szybkie kroki obiegały codziennie całą tę ziemię płoną. Sam również „wykpiwał się” z dnia na dzień padlecom lasecznikom, zadawał im bobu, czyli fernepiksu, świeżym powietrzem i mleczywem, które chłepał w pośpiechu, to tu, to tam, w drodze, „jak notoryczne cielę”.

W początkach swego majdańskiego zawodu nie miał nawet felczera, a na głowie z górą stu chorych. Później „zwalił mu się na łeb” felczer (z oszczędności panny Marty ufundowany), przywędrowały siostry miłosierdzia i „oblazły go”, „czepiał go się jak rzypień psiego ogona” zawsze jakiś student kończący, jakaś „altruistyczna bryndza”, a koniec końców do tego doszło, że zwlókł się drugi lekarzyna, potężnie już nadgryziony przez gruźlicę, dr Wiński. Zadeklarował swe usługi w zamian za prawo werandowania przez tyle a tyle godzin, w zamian za jadło („ryba, dwa mięsa”) i pokój od południa. Oczywiście że go dr Mazurek „wyzyskał” do ostatniego, jak „najpodlejszy właściciel lombardu na Powiślu”, i puścił w ruch. Zaczęli tedy we dwu pilnować prawidłowego leżenia, słuchać kaszlów i patrzeć w plwociny. A tymczasem nędza wlokła się na Majdan. Bety, dzieci, baby i – kaszel ojcowski, kaszel bez końca. Siaki-taki gędziolił:

– Wszystko już, proszę pana doktora, lepiej, jakby człowiek był całkiem zdrów, sił okropnie przybyło, tylko jeszcze ten kaszel tak jakby troszeczkę…

– E no, kaszel troszeczkę… bo tak należy, po zakonu210!… To drobiazg. Ona ta przejdzie, tylko żeby się ociepliło…

– Bo tak nawet czasem jakby jakoś nacichł… Ale znowu padnie plucie albo i ze krwią…

– A bo, powiadam, jak całkiem przejdzie, to właśnie będzie sama pora. Wtedy pogadamy – co? Bo cóż to właściwie, towarzyszu, kaszel? Żeby tak między nami… Wszyscy kaszlemy.

– Właśnie i ja tak sobie mówię, że który nie kaszle, Boże Panie! Nawet i tych potów jakoś mniej nocami…

– A co – nie mówiłem? A skoro tak, no, to hajda na leżak!

W parę miesięcy po swym przyjeździe Ewa poczęła przekradać się do sanatorium. Uprosiła doktora Mazurka, żeby jej pozwolił być nocną, bezpłatną dozorczynią przy najciężej chorych. Uczyniła ślub, że będzie czuwać przy każdym z umierających. (To na intencję Jaśniacha i za karę, że przy nim nie była.) I wypełniła święcie. Co pewien czas doktor telefonował do budynku administracyjnego:

– Siostra Magda… numer tak a taki „ma się ku kogutkowi”… Godzina ta i ta…

Ewa zabierała się na noc. Wchodziła do numeru cicho jak duch, siadała przy chorym i spełniała najtrudniejsze posługi, cieszyła opowiadaniem, zagadywała spełniające się dzieło, uciszała widziadła gorączki i bezsenności.

(Mógłby kto sądzić, że to poszukiwanie rozkoszy było aktem miłości chrześcijańskiej. Oto czasem, gdy o poranku blada i na pół świadoma skłoniła głowę na poręcz łóżka, śnił się jej prędki sen, że Jaśniaszek-poeta nie umarł, że leży na łóżku skurczony i śpi, a to ona właśnie sen na jego bolesne powieki z niebios zwiodła. I wówczas słodkie łzy szalonej rozkoszy płynęły na splecione białe ręce).

*

Ewa otrzymała pozwolenie odwiedzania najdalej położonego ogrodu (zwanego Łąką Marty), gdzie mieściły się szkółki i szkoły zostające pod patronatem Bodzanty. Był tam dom ochroniarski, dom wychowawczy i szkoła. W domu wychowawczym umieszczano dzieci ludzi bardzo chorych, sieroty wzięte już to ze szpitalów211 po miastach, już to nieprawe, znalezione, podrzucone, słowem „znajdy”. Dzieci tam chowały się razem (chłopcy i dziewczęta), uczyły się, bawiły się, pracowały razem.

Nie wszyscy mieli prawo wstępu na Łąkę Marty. Marta była jedną z ochroniarek, miała wydział muzyki i śpiewu. Skoro przypadła lekcja muzyki w ochronie albo którejkolwiek ze szkół, Marta brała Ewę ze sobą. Sama szła szybko, gaworząc, perorując, rzucając płomienie świetlistymi oczyma. Piosenka rodziła się na jej ustach, zanim przekroczyła próg ochrony i zanim, siadłszy przy fortepianie, dawała znak do cudnego dziecięcego chóru…

*

Zdarzyło się w czerwcu następnego roku, że Ewa była w Głowni. Wypadło jej tam udać się osobiście dla zestawienia rachunków z księgami muzeum społecznego. W tym samym czasie bawił tam od kilku tygodni Bodzanta. Ewa nie wiedziała wcale o jego obecności. Zajęta prawie po całych dniach w muzeum, wychodziła kiedy niekiedy na spacer po parku. Podczas jednej z takich porannych wycieczek zobaczyła z daleka dawnego władcę „głowieńskiego państwa”. Siedział na brzegu stawu zajęty karmieniem łabędzi. Ewa chciała przesunąć się niepostrzeżenie w boczną ulicę, ale ją Bodzanta zauważył i poprosił znakami, żeby przyszła do niego.

W miejscu tym był jakowyś dawny taras, rodzaj amfiteatru ułożonego z ciosowych głazów, spojonych ołowiem czy żelazem. Stopnie, które krok kobiecy ledwo mógł ogarnąć, szły aż do samej wody. Bodzanta siedział na jednym z tych kamieni. Dokoła szumiały prastare drzewa. W oddali nad wodną taflą widać było zwisłą srebrnolistną iwę. Dwa łabędzie, czarny i biały, wymijając się uroczo, raz w raz podpływały do kamiennego bulwaru, żeby chwytać kawałki chleba, które im rzucał dawny ich pan. Gdy Ewa zbliżyła się do samej wody, spostrzegła mnóstwo grubych, ciemnych karpi, które również chwytały pożywienie. Otwierały się ich żarłoczne, okrągłe paszcze i z ciapaniem nieustającym połykały rozmiękłą papkę chlebową. Słońce sypało żarem i lśniło siarczystą łuską na ruchomej chełbi wodnej. Czasami głośniej westchnął wiatr.

Ewa usiadła na stopniu i poczęła patrzeć na uwijające się ryby, na piękne zwroty łabędzi. Cieszył ją bezmyślnie widok pożerania jadła przez biedne wodne stwory. Zamyśliła się i zapatrzyła. Była nie tam, lecz gdzieś daleko. Nie o tym myślała, co widziały oczy, lecz – można by tak rzec – o wszystkim. Przypatrywała się jedzeniu, a myślała, czym ono jest na świecie bożym. Mierził ją, jakby świerzbił ten widok, ale i zachwycał. Budził tajemną duchową odrazę, ale zarazem przerażał swoją silną pięknością. Rzucała sama okruszyny rybom i z przyjemnością słyszała syk łabędzi, usiłujących odegnać ryby, wydrzeć im jadło. Ich długie, piękne szyje wyciągały się jak arkany z grubych lin, dzioby się rozwierały nad ciemnymi grzbietami karpi.

Długo trwało milczenie. Naraz Bodzanta rzekł z jąkaniem, które go opanowywało zawsze, gdy był mocno wzruszony:

– Ta woda… ta woda, po której pływa biały i czarny łabędź… Mijają się na wodzie, jak dzień i noc. A zawsze… zawsze do mnie o to jadło wyciągają szyje…

Ewa pojęła, że on mówi prawie o tym samym, co ona myślała. Z podwójną też uwagą wsłuchiwała się w dalsze jąkanie wyrazów:

– Czarny i biały łabędź… łabędź rzuca, każdy z osobna, odbicie swoje w zmącone lustro myśli…

– A kiedy tego nie rozumiem…

Zaśmiał się głośno, zachłysnął się śmiechem mówiąc:

– Ależ bo nie mogę odpowiedzieć… po com ja to wszystko… to wszystko zrobił…

– Ach! – krzyknęła jak ukłuta nożem.

Mówił do niej, ale i do łabędzi, wciąż śmiejąc się załzawionymi oczyma i błyskając białymi zębami:

– Zastawiłem ucztę nie gorszą wcale niż Pompeius Trimalchio212 – cha-cha… Jedzcie i pijcie, przyjaciele! A czy też będziecie, przyjaciele, jak Ascyltos, Giton, jak Habinnas i Fortunata? Czy niższa była ambicja Trymalchiona-dorobkiewicza od mojej wielkopańskiej, któż mi odpowie? Któż mi odpowie, dlaczego zastawiłem tę ucztę Trymalchiona?

Ewa przysunęła się bliżej i patrzała mu w oczy, gdy mówił:

– Gdy kto spogląda na posąg wyrzeźbiony, gdy widzi, jak jest nieruchomy a nieskazitelny, czy wie, jak dłoń rzeźbiarza wzdrygała się z wściekłości przed kamiennym klocem, jak się wysilała od bólu i prężyła od wybuchów woli, jak się z szaloną tęsknotą wyciągała ku wizji, którą wcielić powzięła szaleństwo? Kto wie, jak ze strudzenia mdlała podczas długich godzin, kiedy nędznym rylcem siliła się jałowy kamień przemienić na płonący, błędny a wieczysty ogień? Gdy kto patrzy na posąg spokojny, niech przez chwilę pomyśli o straszliwym niepokoju dłoni, niech wspomni o drobnych pociągnięciach ręki, w których się huragan uniesienia rozproszył. Lecz co jest wewnętrzny huragan? Czemum ja to wszystko wykonał? Powinienem się cieszyć i śmiać… A ja jestem znudzony… znudzony… Bo, powiedz mi, czyż ja to chciałem zrobić?…

 

– Niech mi pan powie wszystko, całą prawdę! – rzekła cicho, nachyliwszy się ku niemu. – Niech pan się zmoże, przezwycięży i powie prawdę.

Oczy jego biegały po powierzchni wody i suszy, skacząc to tu, to tam, jak oszalałe rumaki spuszczone z uździenicy. Powiedział zimno:

– Przez ból posiadania dostępuje się łaski utraty. Przez łaskę utraty dostępuje się bólu posiadania. To jest wąż starożytnych, który oplata koło naszego życia. Nudzą mnie moje cnoty… Oto masz prawdę najgłębiej schowaną.

– Ja nie mam żadnej już własności, prócz jednej tajemnicy. Chciałabym dostąpić łaski jej utraty…

– Powiedz ją, powiedz! Dawno na nią czekam…

– Zabiłam swoje dziecko…

Oczy Bodzanty spłonęły dzikim ogniem, jakby ogniem zachwytu.

– Pan znał niejakiego Zygmunta Szczerbica?

– Znałem… Zygmunta… Szczerbica…

– To ja go w Wiedniu zabiłam.

– Ty go zabiłaś…

Zza łez patrzyły na Bodzantę oczy zabite, tajne oczy męczarni, których wyrazu mowa nie wypowie, których wyrazu nikt nigdy wyjawić nie zdoła żadnym z ludzkich sposobów, na których uniesienie i ból nikt nigdy równą miarą uniesienia odpowiedzieć nie może. Nachylił się ku niej i szeptał:

– Do słońca wznieśmy serca. Niech na nas światło upragnione zlewa i ducha odradza. Niech się potoczy po ziemi lazurowy uśmiech wesela!

Słuchała zdumiona łoskotu własnego serca. Patrzyły na nią oczy, których już tak dawno nie widziała, oczy zachwytu pełne i żądzy. Okropne, odtrącające zdumienie pchnęło ją z miejsca. Porwała się na nogi, chwyciła prawą ręką lewą rękę, jakby szukając ratunku. Usta jej wygięły się do okropnego krzyku, jak u małego dzieciątka, włosy zjeżyły się nad czołem, a twarz pokryła trupia bladość. Odraza wzmagała się i przechodziła we wzdrygnienia cielesne. Oczy z wolna zawściągnęły się powiekami i szloch suchy rozdarł piersi.

*

Odkąd Ewa została sekretną nałożnicą Bodzanty, rozprysła się dla niej dziwna tęcza, zataczająca wielobarwny łuk nad wzgórzem Majdanu. Wszystko przygasło…

W skwarny letni wieczór szła z ogrodu chorych gruźliczych ku budynkowi administracyjnemu. Był już gęsty zmierzch. Krzewy zarysowywały się w oczach, jako ciemne plamy o mglistych konturach, drzewa były nieruchome, uśpione, parkany ginęły już w mroku. Ewa była niespokojna, rozdrażniona, trwożna. Czuła, że obok niej pełza niedola, bolesny cień. Z odrazą myślała o tym, że może właśnie tego dnia Bodzanta…

Kiedy zbliżyła się do głównego wejścia, w blasku elektrycznej kuli ujrzała stojącego na kamiennych schodach jakiegoś człowieka. Zadrżała od przeczucia, że ten człowiek na nią oczekuje. Miała w sobie szalony impuls, żeby się rzucić w bok i, zniknąwszy w gąszczach, ujść… Ale ów człowiek spostrzegł ją i powoli zstępował z kamiennych stopni. Szedł ku niej po zgrzytającym piasku. Pchnięta siłą wewnętrzną, podeszła. Wnet go poznała. Był to Płaza-Spławski.

Jego stanowcze, wykwintne, wojskowe ruchy były jedyne na świecie. Zanim się zrównał z Ewą i zanim mogła ujrzeć jego twarz, już była przezeń opanowana. Głos w piersi zamarł. Wola zgasła. Spławski ukłonił się nisko, bezgłośnie, po czym zwrócił na prawo w kierunku drzwi prowadzących do sali oficjalnych przyjęć. Szła tam za nim. Mijając sień, rzęsiście oświetloną, spostrzegła, że Płaza nie ma na sobie dawnego ubrania, lecz przeciwnie, jest suto i elegancko ubrany w kostium skrojony z angielska. W wybitym oku tkwił monokl. Na rękach ciemne rękawiczki. Wpuścił Ewę do saloniku, zamknął drzwi i jeszcze raz skłonił się nisko. Ewa spoglądała przygasłymi oczyma na jego twarz spaloną teraz od słońca, złotawą, jednolitą, co czyniła zeń jakby Mulata czy Metysa. Doznała wrażenia, że on jest tylko na poły człowiekiem, i drżała wobec jego woli. Wygodne jego odzienie, wysoki, biały kołnierz koszuli modnie wywinięty, jasny krawat z brylantem dziwnie odbijały od tej twarzy suchej, gołej, ciemnej, mistycznie zatopionej w otchłani woli, twarzy proroka czy wodza… Miała gardło tak ściśnięte, że nie mogła wymówić słowa. Blaski szybkie i słabe migały w jej źrenicach. Przybysz poprosił ją ruchem spokojnym, żeby usiadła. Spełniła to posłusznie. Wówczas, sam nie zajmując miejsca, rzekł cicho, jakby z radością, dla nasycenia jej radości:

– Przychodzę do pani na skutek zleceń Łukasza Niepołomskiego…

– Łukasza Niepołomskiego… – powtórzyła poddając się radości, ale nie mogąc na razie pojąć, co to nazwisko oznacza.

– Mam od niego do pani list.

– List od Łukasza? – westchnęła, budząc się ze swego snu.

Sięgnął ręką drżącą ze wzruszenia, jakby od wewnętrznych łez drżącą, wydobył prześliczny mały portfel i wydostał list. Obejrzała adres zaklejonej koperty i poznała pismo Łukasza. Rozdarła ją i poznała pismo Łukasza wewnątrz. Zaczęła czytać.

„Nie wiem, jak się przed tym obronić, co myśleć, jak żyć dalej. Napisz, że zapomniałaś, że źle wspominasz, że ze wzgardą – może to wszystko uciszy we mnie straszny stan smutku. Im silniej chcę zapomnieć, zatracić w sobie wspomnienia, tym silniej one opanowują duszę. Tracę możność rozumowania. Zawsze widzę Ciebie, czuję Cię przy sobie, pragnę być z Tobą. Powinienem zabić w sobie te myśli, nie mogę żyć z nimi dłużej, znoszę męczarnie. Całe szeregi przywidzeń, rojeń o szczęściu, o oddaniu się do ostatniej kropli Tobie jednej, ukochanej mojej kobiecie. Nie wiem, czy kocham Ciebie, czy tylko moje wyobrażenie o Tobie, czy jestem obłąkany, ale życie moje rwie się w strzępy, a każdy strzęp broczy krwią. Mogę żyć tylko w bezwzględnym oddaniu się, a nie mam nic, co bym mógł ukochać, jestem związany, dopuszczam się występku…”.

Zaledwie jakiś piąty, dziesiąty wyraz wpadał do świadomości, lecz wpadał jak wybuchowy pocisk. Uczuła ściskający wzdłuż ciała spazm szalonej miłości, objęta została przez oślepiającą jej mgłę, przez jej dziką i wiecznie młodą namiętność, przez jej furię szaloną i pożądanie znajomej rozkoszy… Wdychała słowa listu, wciągała je w siebie oczyma, jak kwiatową woń. Zgłodzona dusza połykała „jego” słowa, słowa prawdziwe, mowę swoją własną, pochłaniała je jako swój żer. Czytała po raz drugi z góry na dół i znowu… Pewne pytania… Krzyki w piersiach… Usłyszała w uszach jego głos, brzmiący za górami, za morzami…

„Łukasz woła…” – marzyła wśród mrowienia rozkoszy. – „Uwolni mię od Bodzanty. Nareszcie! Niech się potoczy po ziemi lazurowy uśmiech wesela!”.

Łzy szczęścia, palące jak płomienie, płynęły z jej oczu. Ogień spływał po policzkach, po ramionach…

– Czy pójdzie pani ze mną? – zapytał Spławski.

– Dokąd?

– Do Niepołomskiego.

– A czyż pan wie, gdzie on jest?

– Oczywiście. To mój przyjaciel.

– A więc pan go widział?

– No, jakże. Toż list…

– Pan go widział teraz?

– Widziałem.

– I on chce mię widzieć? Łukasz Niepołomski?

– Tak.

– Pójdę!

– Dziś.

– Dobrze.

W chwili, gdy się ta rozmowa toczyła, do sali wszedł przypadkowo Bodzanta. Ogromna jego postać zagrodziła drzwi. Stał przez chwilę bez ruchu, pilnie patrząc w Spławskiego. Po pewnym czasie rzekł głośno, swoim zwyczajem:

– Przecie to jest ten Płaza-Spławski…

– Witam pana… – rzekł przychodzień.

– I ten w Majdanie? No, to już koniec świata bliski! Czy tylko czasem nie chcesz szukać tu schronienia i rozpocząć pokuty? – krzyczał co sił.

– Jeszcze nie, ceklarzu213 nierządnic… – odpowiedział Płaza. – Jeszcze pragnę parę chwilek przeżyć bez chomąta cnót, którym ozdobiony chodzisz w szanownym kieracie.

Bodzanta nachylił ucha, powtarzał wargami słowa tamtego, później zbliżył się i patrzał mu w oczy z odległości kilku cali.

– Wolisz – mówił z cicha – brnąć z rozpusty w rozpustę, szukając sposobu na zabicie nudy.

– Co do nudy – to ty jej z pewnością więcej dziennie zażywasz niż ja.

– Cóż twe amerykańskie i mandżurskie kolonie – che-che-che!

– Nic, che-che-che, prosperują. Przyjedź znowu do Ameryki, to ci je pokażę. Pohulamy.

– Jużem, widział, szanowny milionerze, i mam póty!

– Nie widziałeś, proletariuszu, che-che, „jednostko z ludu”, ani dziesiątej części. Gdy zostanę jednym z królów Ameryki środkowej, na początek, dajmy na to, copperkingiem214, zaproszę cię odręcznym pismem.

– Nie przyjadę. Mam dosyć. Znam przecie wszystkie wasze radości, gościnny Lycasie Petroniusza.

– A cóż – znalazłeś nowe w tym zbieraniu po świecie odpadków i niedopałków?

– Znalazłem.

– Więc przyznajesz, że szukałeś rozrywki, zadowolenia próżności, zabijałeś jałowy dzień tak samo jak ja?

– Tylko bez domieszki krzywdy ludzkiej, uważasz – krzywdy…

– Ale z nieustannym apetytem na wdzięczność ludzkiego stada, czym ja znowu gardzę jak chłopskim żurem, razowcem, potem i zaduchem. Wyglądasz mi jak źrebiec dostojnej rasy arabskiej, który by powziął pasję upodobnienia się do krzywych szkap fornalskich na pastwisku, w tym celu kazał sobie dla zasady solidarności spętać przednie nogi, żeby, broń Boże, nie biegać zbyt szybko. Skaczesz w twojej pętaczce… Nie dość jeszcze jesteś odrażający, zbyt mało jesteś podobny do twoich szkap na pastwisku…

– Dowcipnie to powiedziałeś… Eh, żebyś wiedział, jak dowcipnie! Ale ten dowcip jest pusty. Gdybyż w nim było ziarno jak w kłosie pszenicy! Kłos to pełen murzu śnieci. Myślałem, że cię już gdzieś zatłukli ludzie przez ciebie skrzywdzeni.

– Nie tak to łatwo! Kto wychodzi na tygrysa polować, dobrze się musi namyśleć i uzbroić.

– I cóż z tego, drapieżny człowieku, który zapuszczenie sobie tygrysich pazurów, ślepiów i ogona uważasz za najgodniejsze człowieka? I cóż z tego? Przecie zabiją cię w końcu. Wytropi cię ich przebiegła zemsta i zakopią cię w ziemi, gdzie zgnijesz. Bo zgnijesz, co? A pamiętaj, pamiętaj, że ani jedno westchnienie po tobie nie zostanie. To jest ważne, pamiętaj! Przekleństwa zaś ludzkie, jak najczujniejsze ogary, będą najlżejszy twój ślad tropiły po ziemi.

– A tobie o te westchnienia głównie się rozchodzi. Mnie nie trzeba szukać, póki żyję, bo sam wychodzę naprzeciwko psiarni przekleństw, żeby wiedziano na świecie, jak się przekleństwami i błogosławieństwami pogardza. Wychodzę sam przemierzać wolą terras tractusque maris coelumque profundum215.

– Co ty wiesz o wielkości człowieka, co wiesz! Widzę ze smutkiem, że jeszcze nie zacząłeś myśleć.

206vulgus est caecum (łac.) – tłum jest ciemny; pospólstwo jest nieświadome (też: niezgłębione). [przypis edytorski]
207Nous travaillons incessamment à embellir et à conserver cet être imaginaire et nous négligeons le véritable (fr.) – pracujemy nieustannie nad upiększeniem i utrwaleniem owego wyobrażonego bytu, a lekceważymy prawdziwy. [przypis edytorski]
208padlec (z ros.) – niegodziwiec. [przypis edytorski]
209cas (fr.) – przypadek. [przypis edytorski]
210po zakonu (z ros.) – według prawa. [przypis edytorski]
211szpitalów – dziś popr. forma: szpitali. [przypis edytorski]
212Pompeius Trimalchio, Trymalchion – bohater Satyriconu, awanturniczej powieści z czasów rzymskich, której autorstwo przypisuje się Gajuszowi Petroniuszowi (27–66); Trymalchion jest typem nowobogackiego. [przypis edytorski]
213ceklarz – pachołek miejski pilnujący porządku; ceklarze zajmowali się m.in. wyłapywaniem żebraków, prostytutek i włóczęgów. [przypis edytorski]
214copperking – król miedzi (o monopolistycznym przedsiębiorcy). [przypis edytorski]
215terras tractusque maris coelumque profundum (łac.) – ziemie, głębie mórz i bezkres nieba. [przypis edytorski]