Za darmo

Dzieje grzechu

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

W istocie Szczerbic ucichł. Kiedy niekiedy jeszcze tchnienie głośniejsze wybiegło z jego ust, kiedy niekiedy oddech nosowy. Ale już coraz rzadziej. Wreszcie ustało zupełnie. Wszyscy troje stali nad nim, czekając. Gdy w ciągu paru minut nie tchnął ni razu, Pochroń odkręcił światło elektryczne. Wszyscy zmrużyli od blasku oczy. Szczerbic leżał na boku, z głową podwiniętą pod pachą, tak jak go zostawiła po odepchnięciu od siebie. Pochroń łagodnie, z litością odwrócił go twarzą ku sufitowi.

Zmarły był piękny. Śliczne jego włosy zostały wzburzone. Słały się na poduszce jakoby pióra prześlicznego ptaka… Usta były otwarte i białe zęby lśniły wspaniale w natchnionej twarzy. Wzniosła namiętność, górne szczęście stężało w jego rysach i nieruchoma maska twarzy stała się jak gdyby krzyk zaklęty w męskie rysy. Nagi tors, rozrzucone nogi, ręka zgięta w niedbałe półkole, wszystko to uczyniło zeń obraz czarujący.

Ewa patrzyła na niego w posępnej zadumie. Czuła rozkosz na widok nagości tego bożyca, którego przed chwilą zgładziła. Zapragnęła go teraz chwilowym, lecz straszliwym w swej mocy pożądaniem. Gdyby nie to, że stali dwaj widzowie, z jakąż radością, z jaką czcią całowałaby prześliczne jego piersi, jego żebra od niewydanego krzyku wzniesione, zapadnięty od dzikiej walki brzuch, nogi rozwalone jak dwie potęgi. Och, jakże teraz pieściłaby go, gdyby żył! Włosy jej biegły złotolitą falą po jasnym atłasie. Twarz przecudna skostniała w daleko widzącym marzeniu.

Smutnie patrzyła, jak go nagiego zupełnie ułożyli (w koszu od dawna przygotowanym) w taki sposób, że głową nóg dotykał. Smutnie patrzyła, jak zabrali pugilares pełen pieniędzy i podzielili zawartość pomiędzy siebie. Zawinęła się w kołdrę i czekała, żeby sobie nareszcie wyszli. Patrzyła na stopy swoje, wyłaniające się spod błękitu atłasowego… Była senna. Chciała spać, spać! Nareszcie spełniła to, co ją tak strasznie dręczyło od tylu tygodni. Spracowała się, a teraz nareszcie spocznie…

Pochroń i Płaza-Spławski zamknęli kosz na nową kłódkę i, nie oglądając się już na Ewę, wynieśli z mieszkania. Słyszała, jak ciężko szli po schodach, jak zniżali się, zniżali, zniżali… Wreszcie słaby trzask drzwi…

Wyszła do drugiego pokoju i położyła się na wąskiej, secesyjnej kanapce. Skoro tylko głową dotknęła skórzanej poduszki, usnęła jak kamień…

*

Ocknęła się niespodzianie, zapewne po upływie dwu godzin. Elektryczność płonęła w pokojach.

Ewa spostrzegła przez rozwarte drzwi na środku swej sypialni ubranie Szczerbica… Było cicho.

Ze snu wynurzył się w jawę i zawisł w niej przeraźliwy duch. Czarna zgroza żelazną klamrą ścisnęła głowę. Strach począł wiać przez zimne kości, biegł żyłami, wielekroć łamał ciało, wyginał je w górę i na dół, w tył i naprzód, trząsł je i targał. Od stóp, po nogach, w górę ciała puściły się błędne iskry i chyże języki ognia.

Wstała oślepiona i poszła naprzód.

Z zimna ubrała się w pierwszą z brzegu suknię. Po upływie kilku minut była gotowa. Kapelusz, wiosenna okrywka, najnowsze pantofle i rękawiczki… Przejrzała portmonetkę i znalazła zaledwie kilka koron.

Patrząc wciąż na ubranie Szczerbica, powzięła niejaką myśl o sobie. Czkanie szlochów rozpruło piersi, płuca i serce. Była wciąż koło ścian, sunęła po nich z wyciągniętymi rękami, żeby wyminąć ohydne ubranie zmarłego. Słyszała jak gdyby szept!… Otwarła szafę jedną i drugą, w której wisiały jej suknie – później wielki kosz i wszystkie walizy. Poczęła wywłóczyć jedwabne spódnice, koronkowe staniki, bieliznę, wualki, rękawiczki, kapelusze. Wszystko to rzucała co prędzej, co tchu na ubranie Szczerbica, żeby je zakryć. Coraz pospieszniej opróżniała szuflady, pudła i skrytki. Wyrzuciła wszystko, aż do ostatniego strzępka, na olbrzymi stos.

Zerwała firanki i rzuciła je na szczyt tej góry. Z cichym chichotaniem ulgi potarła zapałkę i podstawiła płomyk pod najniżej leżącą koronkę stanika. Błędny ogieniek z cichym śmieszkiem, jak po suchej gałązce jałowcu, zapląsał. Wówczas chyżo na palcach wyszła z mieszkania.

Zamknęła za sobą na klucz drzwi i biegła po schodach okrucieństwa. Uśmiechnęła się na wspomnienie skarg Szczerbica. Tyle razy mówił o śmierci, chciał śmierci. Teraz ją już otrzymał. Wspomniała, jak go pakowano w kosz. Rozwarte usta obok wielkiego palca nogi!

Dreszcz odrazy, jakby ktoś nahajem zdzielił przez plecy…

Pobiegła prędzej w dół na lodowatych nogach, przesunęła się przez bramę, gdy wchodzili jacyś nocni bibosze…

W ulicach płonął jeszcze gaz i martwo czuwała elektryczność. Czarowna, parna noc nie dawała spać ludziom. Ulice były ożywione, mimo pory bardzo spóźnionej. Szła szybko naprzód, naprzód… Czuła w sobie pełnię sił, ale rozum miała dziwnie ociężały i jakby zakażony.

Głupkowata uciecha z tego tytułu, co Pochroń w domu znajdzie, dodawała sił i rzeźwości. Mijała ulice, zaułki, skręcała, przechodziła w poprzek nie wiedząc, że to czyni, i nie zdając sobie sprawy, dokąd idzie. Ujrzała wreszcie jakiś rynek zastawiony kramami, zupełnie w tej chwili pustymi. W świetle latarni lśniły posępne daszki, nakrywające zapewne chleb, jarzyny, mięso…

Przemknęła myśl, że są ludzie, którzy trawią życie na sprzedawaniu jarzyn, chleba, mięsa… Zaduch ryb, serów, mięsa, nafty, kapusty unosił się jeszcze nad tym placem ohydnym. Ewa doznała uczucia odrazy nie do zniesienia. Po co żyć, żeby to wszystko cierpieć? Żyć po to, żeby sprzedawać cuchnące śledzie albo roznosić po domach bułki! Trzymać się tego życia, jak gdyby jakiegoś szczęścia! Ujrzała na jawie taki sam plac, ale w Warszawie. Deszcz spływał z daszków strugami, jesienna wilgoć się sączyła. Widziała w duszy połysk latarek w głębi masy bud na Starym Mieście i twarze ludzi nieszczęśliwych, którzy po to wstają co dnia z barłogów, żeby żyć w smrodzie ryb albo serów. Zemsta buchnęła z jej serca, śmiech potwornego gatunku pognał ją z miejsca.

Pobiegła krętymi uliczkami, potykając się na bruku dziurawym i na kupach rozmiękłych śmieci. Gnała wąskimi chodniczkami, które nogi ubóstwa wyżłobiły w ciągu lat. Spostrzegła w drodze skarpy przedwiecznych murów, zaułki drewniane, sienie zawżdy otwarte, których wnętrza sklepione zdawały się stękać i wyć z bólu, skoro w nie wejść. Z tych mrocznych pieczar zionęła choroba i śmierć. Zstępując po kamiennych schodach, spod których rynsztokami leje się kał, tułając się bez żadnej myśli, wkraczała w zaułki, gdzie po stromych, przedziwnych schodach trafić można do najuboższych lupanarów. Tam i sam słaniała się jeszcze dziewka ohydna, znużona i sterana. Schody urwały się i Ewa niespodzianie wpadła na szeroki plac, pełen błota, zawalony drwami, stosami belek, łat, piramidami desek. W dali lśniła olbrzymia rzeka. Drgające, połyskliwe strzały świateł nadbrzeżnych latarni widniały jak oko zdołało sięgnąć. Była nieopisana potęga, królewski spokój w tym rzędzie pochodni płonących na wodach. Ewa zadumała się patrząc w ów obraz. Rozległ się huk mostu, przez który leciał pociąg. Świst potężny, przeszywający, porywający ze sobą w świat… Tuż stała chata sklecona z przegniłych drewien. Chata wlazła w ziemię. Okienko, osrebrzone światłem, szkliło się nad błotem. W głębi połysk naftowej lampki.

Żal ścisnął serce…

Uciekła od tej chałupki ku murom. Znowu jakieś kraty w oknach, złupione tynki, oberwane rynny, drzwi do czarnych sieni, które zagłębiają się w dół, jakby były lochami prowadzącymi do piekieł.

Stanęła w zamyśleniu, a później weszła do jednej z tych sieni. Niskie drzwi prowadziły na prawo i na lewo. Za tymi drzwiami, pomimo tak późnej nocy, gwar, płacz dzieci, wrzask dziewek, śpiewy, kaszel. Czarne figury ludzkie jeszcze się snuły w podwórzu.

Ewa pragnęła uniknąć wszelkiego zetknięcia z ludźmi. Licho, jakby przez sen, wiedziała, że noc jest późna, że na ulicy o tej porze mogłaby ją zaczepić policja. Stanęła w zadumaniu przed jakimiś w sieni drzwiami, marząc o tym, żeby spać, usnąć, leżeć… Nie była pewna, gdzie jest? Czy to Warszawa, Monte-Carlo, Paryż, Nizza? Wydźwignął się niejasny, znużony w samym założeniu zamiar, żeby zakołatać do tych drzwi i wejść do jakiejkolwiek izby. Bo przecie już wszystko jedno, gdzie się mieszka. Dawniej miała dom, własne mieszkanie, jakiś dach, a teraz nie ma już nigdzie domu. Nigdzie na ziemi! Byleby nie wracać do Pochronia – toć wszystko jedno, gdzie się leży…

Kilku mężczyzn z hałasem, chichotem, wrzaskami, podśpiewywaniem weszło do sieni tego domu. Natrafiwszy w ciemności na Ewę, wnet ją oświetlili zapałkami, obskoczyli ze wszech stron i poczęli zasypywać gradem komplimentów… Słuchała ich bez jakiegokolwiek sensu w głowie. Nagle przemknęła myśl, że przecie najlepiej będzie iść z nimi, jeśli zechcą. Nie będzie sama. To właśnie będzie znalezieniem domu… Jeden z mężczyzn, w cylindrze, wysoki, bełkotał najnatarczywiej inwitacje, żeby szła do mieszkania, które znajduje się tu właśnie, w tym oto domu, na czwartym piętrze. Rozumiała na tyle gwarę wiedeńską, żeby pojąć, o co chodzi.

Birbanci pochwycili ją pod ręce z radosnym bełkotem, pociągnęli w górę po schodach, w mrok, w tajemne wejście. Szła ze śmiechem przez korytarze, schodki, przejścia, z których przemocą wygnano powietrze. Otwarto wreszcie drzwi. Zabłysło światło. Mała izdebka z oknem półokrągłym. Jedno łóżko z siennikiem, stolik zawalony książkami, w kącie na krzesełku miska do wody. Serce Ewy napełniła radość, a raczej sobacza furia. Nowi ludzie! Inni – do wszystkich piorunów! Rozejrzała się po twarzach. Byli to „kawalerowie”, młodzi ludzie, których się stale widzi idąc ulicą. Dwaj z nich byli dostatecznie pijani. Ściągnęli siennik z prętów łóżka i rzuciwszy go na ziemię tworzyli łoże dla wszystkich. Dwaj inni bawili Ewę. Jeden rozpostarł poduszkę na wiedeńskim krzesełku, którego wyplatane siedzenie zupełnie, niestety, znikło, i uprzejmymi gestami zapraszał do zabrania miejsca, drugi rozpalał maszynkę prymus w celu ugotowania, jak twierdził, grogu.

Ewa usiadła na wskazanym miejscu. Nie była pewna, czy za chwilę nie wstanie i nie wyjdzie za drzwi, jak przyszła. Tymczasem zasiadała majestatycznie. Woda w maszynce zaczęła kipieć. Przyniesiono skądś butelkę wina, cukru w torbie, kilka pomarańcz. Podano jej szklankę. Piła duszkiem. Młodzieńcy otoczyli ją. Śpiewali chórem. Z rozkoszą i dziką furią patrzyła na ich rozjuszone oczy, rozpalone policzki, na wzburzone włosy i spotniałe łby. Ktoś stukał w cienką ścianę i walił we drzwi, nawołując okrutnymi słowami do spokoju. Objaśniono Ewę, że to sąsiad rzemieślnik, a ten co we drzwi, to także sąsiad utrzymujący sklepik z owocami.

 

Ewa rozchichotana odtrąciła nogą jednego z kawalerów, nasuwającego się zbyt blisko. Była pijana i szczęśliwa. Śmiała się do rozpuku. Odtrącony padł na kolana i począł całować jej nogi. Czuła, że całuje przez suknie.

Strącona lampa zgasła… Pijackie oddechy… Krzyk…

*

Zachodziło słońce. Czerwony blask pokrył szyby okienka, sklepionego u góry. Słychać było daleki huk miasta. W izbie nie było nikogo. Ewa dopiero co ocknęła się. Była naga. Nie mogła znaleźć swego ubrania. Szukała to tu, to tam, słaniając się po pokoju, odziana tylko w płaszcz swych włosów. Panował nieznośny zaduch. Wspomnienie orgii nocnej… Otwarła okna i spojrzała na dół. Po chodniku mknęło rojowisko ludzkie. Ujrzała ów plac zastawiony budkami kramarzy. Uczuła głód, ale zarazem i wstręt do jadła. Wtem myśl o strzykawce Prawatza… Czemuż jej nie zabrała? Gdyby się wrócić i zabrać! Tak umierają rozumni i mężni. Gawiedź choruje, drży wobec śmierci i cierpi dla rozkoszy oddychania zapachem śledzi i zgniłego mięsa. Ale spotkać straszliwego Pochronia, który „używa kobiety”… Umrzeć w ludzkich ramionach!… Czemuż ze Szczerbicem nie umarła? Jeszcze tak raz kogoś przycisnąć do serca!

– Jaśniach… – wyszeptała z rozkoszą. – Jaśniach, poeta mój!… Pójdę do niego i umrę w jego ramionach albo u jego nóg. Schyli się nade mną kapłan mój, pogładzi włosy…

Zliczyła pieniądze i kombinowała, czy jej wystarczy na drogę do Krakowa. Wiedziała, że Jaśniach leży chory w Zakopanem. Postanowiła jechać niezwłocznie. Ubrała się co tchu, wyważyła zamknięte na klucz drzwi, poszła wprost na Dworzec Północny i, wskoczywszy do trzeciej klasy krakowskiego pociągu, puściła się w drogę.

*

Stare, święte wieże Krakowa ujrzała we mgle rannej. Wpłynęły do jej serca kształty wież, co już spraw ludzkich pamiętają tyle, oparł się widok ich na sercu, jakoby ręka Jezusa Chrystusa.

Była bardzo znużona. Jak niegdyś, za lepszych dni, westchnęła ku wieżom czarnym, które sterczą ku niebu z mroku wieków:

„O miasto, miasto! Odpuść mi! Daj mi spocząć na cmentarzu swym! Nie karz mię bez litości, przez Pana naszego Jezusa Chrystusa…”.

Ale miasto nie znało litości. Przyjęło ją wieścią straszliwą. Dowiedziała się w pewnej księgarni, dokąd zaszła po informacje o Jaśniachu, że poeta ten umarł przed miesiącem.

Wyszła z tej księgarni blada. Twarz jej stała się surowa, kamienna i zaciekła. Kamienne także stały się oczy. Już w nich od tej chwili nie było dawnej dziecięcej prostoty, dawnej dziecięcej ufności. Uśmiech jej oczu stał się zewnętrzny i publiczny.

*

W Krakowie właśnie Ewa zeszła do rzędu kobiet publicznych. Mieszkała początkowo w hotelu. Później uzbierawszy nieco pieniędzy wynajęła oddzielny apartamencik, jak mówili złośliwi przyjaciele, „urocze atelier”… Miała szalone „powodzenie”. Mogła ubierać się elegancko, jeść wykwintnie, a nawet hulać. Jeździła na „gościnne występy” do Lwowa. Kraków wyrywał ją sobie. Ale zaczął się letni sezon osób przejezdnych. Kilkakroć spotkała na ulicy twarze znajome z Warszawy. Zwiększyła się obawa pościgu Pochronia, który mógł najłatwiej w Krakowie jej poszukiwać. Bała się spotkać Horsta.

Postanowiła wyjechać do Królestwa, nie do Warszawy jednak, lecz gdzieś na prowincję. Z łatwością „przez stosuneczki” wyrobiła sobie paszport na imię Anny Winter i z kufrem sukien, ogromnym jak Sukiennice, pojechała na chybił trafił do niejakiego miasta Kielce. Tam poczęła pędzić życie krakowskie, ale z wielką dystynkcją, ostrożnością i wyrachowanym szykiem. Udawała wielką damę, melancholijną panią zza mórz. Sprzedawała się tylko za bardzo drogie pieniądze, z wielkimi ceregielami i po długich zalotach. Z czasem jednak, kiedy się na niej poznano, a nade wszystko kiedy ją przyłapano na gorącym uczynku, zmuszona była zapisać się cichaczem w miejscowym magistracie do cechu siostrzyczek-prostytutek. Wówczas wynajęła mieszkanie i prowadziła życie bardziej rozpustne.

I tu zawróciła głowy całemu światu. Wszystkie scriby188 z guberni, powiatu, pałaty, sądów wszelkiego gatunku, wszelkie rodzaje burżuazji, stan cywilny i wojskowy – słowem, płeć męska miasta rujnowała się na nią do ostateczności. Zaciągano długi, zaprzedawano ducha Żydom, byleby posiąść odpowiednią walutę dla osiągnięcia łask Winterki. Cnotliwe, katolickie miasto zgrzytało plotkarskimi zębcami na widok prześlicznej i jakby coraz piękniejszej nierządnicy, spacerującej w najwykwintniejszych szatach po ogrodzie miejskim i w sposób wszeteczny defilującej pod Karczówkę. Wlokły się zawsze za nią roje zalotników z pominięciem najcnotliwszych dziewic z najszanowniejszych w Kielcach rodzin. Doszło do tego, że ludzie żonaci (horribile dictu189!), narzeczeni, szanowni obywatele, lekarze, znani daleko mecenasi kieleccy, a wreszcie sami (co, przez litość, niech zostanie między nami!) księża kanonicy tudzież proboszczowie…

*

Upalny dzień sierpniowy miał się ku zachodowi. W ulicach miasta kołysał się jeszcze żar nieznośny. Ludzie łazili jak senne muchy po rozżarzonych kamieniach bruku. Jaki taki kierował się w stronę ogrodu miejskiego albo za miasto, ku trawce i lasom. Ewa w sukniach nader przewiewnych, w bluzce gazowej, można by bez przesady powiedzieć – w krańcowym negliżu rozwaliła się na odosobnionej ławeczce w parku miejskim. Szemrały nad nią z cicha liście wielkiej sokory. Rozmyślała, co też ma dalej czynić ze sobą.

Ponieważ, jak wiadomo, wszystko przeżywa się i powszednieje, więc i sława jej w mieście Kielcach cokolwieczek przeżyła się i jęła powszednieć. Wszyscy ją już znali jako, niestety, prostytutkę. Prawdopodobnie musiano już o tym wiedzieć i w Warszawie, jeżeli to mogło kogo bliżej interesować. Rzecz już nie mogła się ukryć tym bardziej, że nikt jej przecie nie ukrywał, a odkrywali starannie wszyscy. Nie wiedziała, czy rodzice żyją, czy pomarli. Było to jej, można by powiedzieć, obojętne, gdyby nie pewna postać zemściwej radości. (Pokazać matce, że czym jej raz zagroziła w sprzeczce, to się ziściło!) Czasami pragnęła powziąć wiadomość, że pomarli. Jeśli zaś żyją i dowiedzą się, gdy przyjedzie – no, to i cóż? Ojciec ją spotka na ulicy? No, to i cóż? Matka zobaczy? No, to się nie przywitają. Wielkie święto! Poślizgnęła się i powinęła noga w życiu… Tylko Aniela i Horst! Uśmiech Anieli, gdyby ją spotkała… Trzeba by bić w papę, a potem cyrkuł, badanie… Horścik… Na wspomnienie tego człowieka – oczy jej płonęły ogniem dzikiej, zgoła obłędnej nienawiści, usta zaciskały się złowieszczo. Po chwili jednak inna myśl zwiewała tamte myślidła i wrażenięta. Zamieszkać gdzieś w okolicy Alei… Urządzić szyk mieszkanko, przyjmować tylko bogatych draniów, ubierać się z przepychem, pokazać klępom warszawskim szyk z Monte-Carlo, Nicei, Paryża, Rzymu, Wiednia… Dość już dziur, takich jak Kraków albo Kielce!

Ukazał się na opustoszałej alei jakiś człowiek. Szedł ociężale. Był wysoki, siwawy, z zarostem krótko przystrzyżonym. Kapelusz niósł w ręce. Słońce, padając tu i tam spomiędzy liści, lśniło w jego srebrzących się włosach. Ewa spostrzegła, że był ubrany elegancko, nie po kielecku. Ramiona miał nieco pochylone naprzód, ale w sposób dziwnie wykwintny, w taki sposób, że to pochylenie, nie wiedzieć czemu, przypominało Szczerbica. Stawiał ogromne kroki długimi nogami i pomagał sobie w marszu oryginalnym ruchem rąk.

Ewa nasrożyła się wnet kokieteryjnie, wysunęła pantofle, halkę i niemal całe pończochy. Jegomość szedł ku niej, patrząc natarczywie na pogotowie miłosne. Gdy był o parę kroków, podniosła na niego szelmowskie oczy. Patrzał wciąż, uparcie, wesoło i żywo, ale przeszedł, rozejrzawszy się w niej tylko ironicznie od stóp do głów. Gdy się oddalił o jakie dwadzieścia kroków, rozpostarła się znowu na ławce ze złością, pokrywszy ją całą swymi fularami. Pan raptem przystanął i namyślał się. Za chwilę poszedł dalej, ale wnet znowu zwolnił kroku i spojrzał w stronę Ewy. Udawała, że tego nie widzi. Domyślając się jednak, że taka podstarzyzna potrzebuje bodźca i zachęty, przeciągnęła się, zebrała suknie i, podkasana w sposób wysoce interesujący, poszła ku miastu. W istocie jegomość wymaszerował z ogrodu. Widziała go wciąż za sobą, gdy mijała ogród, i później, gdy szła przez puste, rozprażone ulice. Żeby mógł zdążyć, przystawała tu i tam, dawała mu wypocząć. Toteż, biedactwo, odpoczywał ścierając pot z czoła.

Nareszcie dociągnęła go przed bramę swego domu. Obejrzawszy się dostrzegła znaki podstarzałego adonisa. Weszła do sieni i stanęła tam w oczekiwaniu. Ziewała nasłuchując, czy idzie. Wtargnął do sieni i wskazał ręką, żeby szła naprzód. Pobiegła po ciemnych schodach na piętro, otworzyła drzwi do mieszkania i nucąc czekała. Wszedł, rzucił okiem na sprzęty i znużony siadł na najbliższym krzesełku. Zamknęła cicho drzwi i zajęła miejsce naprzeciwko, uśmiechając się jak notoryczna diablica. Nie miał wcale miny, jaką widzieć przywykła. Oczy wlepione w nią, uśmiech zabawny pod małym wąsem, ocieniającym wąskie wargi… Gdy tak nie spuszczał z niej oczu, przenikające zimno odrazy oblało ją z nagła. Przez chwilę miała złudzenie, że gdzieś już widziała te przenikliwe oczy! Gdzież je widziała?

– Jak się nazywasz, papużko? – zapytał głośno, niezwykle głośno, gwałtownie i tak stanowczo, że nie mogła zamilczeć.

– Anna Winter.

– To rzeczywiście twoje nazwisko czy przybrane?

Zapytując, zbliżył twarz do jej twarzy i nastawiał dłoń za ucho. Domyśliła się, że jest głuchy. Gdyby ręce jego były brzydkie albo brudne, te ruchy byłyby nieznośne. Ponieważ jednak był wykwintny i jakiś niezwykle czysty, sposób jego bycia sprawiał teraz przyjemność i rozweselał. Dopóki nie odpowiedziała, nie odsuwał twarzy i nie spuszczał wlepionych oczu. Czekał tak cierpliwie i wytrwale na odpowiedź. Gdy mówił, jego krzyk był miły, oryginalny i dowcipny. Rzekła naśladując jego głos i minę:

– To przybrane nazwisko.

– A rzeczywiste?

– Na cóż to panu rzeczywiste nazwisko?

– Chcę z panią rozmówić się jak z rzeczywistym człowiekiem, nie jak z uliczną kamelią, więc potrzebne mi jest rzeczywiste imię i nazwisko.

– Uliczną kamelią… Dobroczyńca!

– Obrażasz się, nimfo Kalypso! Nie masz o co!…

– Ja nie mam chęci rozmawiać – rzekła głośno i zimno. – Jeżeli pan przyszedł po to, żeby rozmawiać, to muszę oświadczyć, że mam czas bardzo ograniczony… Wychodzę na miasto i wskutek tego…

– I wskutek tego… – powtórzył. – Ile bierzesz zazwyczaj?

– Dwadzieścia pięć rubli.

– Dwadzieścia pięć rubli… – powtórzył znowu jak uczniaczek, powtarzający w myśli lekcję dla samego siebie.

Wydobył z wolna pugilares, nie patrząc wyszperał z jakiejś przegródki bilet dwudziestopięciorublowy i położył na stole.

– Drogo bierzesz, nimfo Kalypso! – wykrzyknął nagle.

– Biorę za… wizytę – odkrzyknęła tak samo jak i on.

– Weź, dziecko, i nie krzycz. Któż widział krzyczeć? Przecie to wszystko jedno rozmawiać z „gościem” czy mu się oddawać.

– Nie wszystko jedno.

– Nie wszystko jedno… Ja bym chciał z tobą tylko porozmawiać – powtórzył.

– A ja znowu z panem nie chcę nie tylko rozmawiać, ale pana znać! idź pan do diabła razem ze swoimi pieniędzmi! Także! Bawić się, to bawić, a nie – to fora ze dwora… i złam kark, stary kulfonie – dodała ciszej.

– No, to rozbierz się, jeżeli ci tak o to chodzi…

– Mnie o to wcale nie chodzi… – parsknęła śmiechem – tylko chyba panu… Także kochanek…

– Dobrze, dobrze… Rozbierz się…

Zaczął bębnić po stole palcami. Ewa, nucąc dla kontenansu, rozpięła stanik i ściągała go leniwie z ramion. Spojrzawszy na jego twarz suchą, ładną w swojej szarej prostocie, na oczy czyste, na ściągnięte brwi i usta w uśmiechu – uczuła w całym ciele dawny, nieistniejący już w niej prawie od lat, dreszcz dziewiczego wstydu, poryw zapomnianej nieśmiałości. Wiedziała, że cała jest czerwona, śmieszna, głupia. Usłyszała jego głos:

 

– Powiesz mi swe imię?

– Na imię mi Ewa.

– A nazwisko?

– Nazwiska nie powiem.

– Hm – jak chcesz. Może i dobrze. Po cóż wymawiać nazwisko ojca?… – dorzucił cicho, a tak smutnie i rzewnie, że to uczuła.

– A pan jak się nazywa?

– Bodzanta. Śliczne masz włosy, śliczne masz włosy, oczy, usteczka… Czeszesz się, widzę, jak Donna Julia…

– Jaka znowu?

– Żona Septimiusa Sewera, tego, wiesz, co to ma łuk w Rzymie, Syryjka. Była taka przed wiekami. Teraz stoi skromnie w ciemnym zaułku muzeum.

– Czeszę się jak Cléo de Mérode.

– Cléo… Cóż za ordynarny wzór! Przecie ona tańczy ohydnie. Tyle, że się rozkłada i pokazuje swe brylanty. Nie masz rodziców?

– Nie mam.

– A dawno obrałaś sobie ten zawód?

– Dawno.

– I teraz oto… „jadasz popiół jako chleb, a napój swój mieszasz ze łzami”…

– Tak znowu źle nie jadam i nie pijam.

– Bo pohańbienie pokruszyło twoje serce. Powiedz mi – a umiesz czytać?

– Och, jakiś społecznikarz, nawracacz, feminiściarz… Cóż to za nudy! I egzaminuje jak na pensji… Cóż to będzie? Umiem mówić, proszę pana miłosierdziarza, po francusku, byłam w Nicei i w Paryżu, na Korsyce, i niejednego hrabiego wodziłam za nosek…

– Ja też od razu spostrzegłem, że ty jesteś… bagatela! Per Bacco190! Powiedz…

– Nie, już dość tej rozmowy!… Jestem zaangażowana…

– A może byś zamiast tych angażowań wolała zostać urzędniczką w biurze. Mnie się zdaje, że bardziej by to pasowało do twej osoby niż to zajęcie dziewki publicznej.

– Nie prosiłam pana o posadę, to niech mi pan od dziewek publicznych nie wymyśla.

– Jać nie wymyślam, dziecko, tylko mówię otwartymi słowami. Po cóż mamy owijać rzeczy cuchnące w różowe bibułki. Co? Jak myślisz? Skąd może być w człowieku ta właściwość, że nawet tu, w twoim mieszkaniu, nie chce przed samym sobą przyznać się do siebie. Lubi człowiek żyć w fałszu przed samym sobą, lubi samego siebie podrabiać, fałszować, jak w upiękniającym zwierciadle chce się w swej sfałszowanej postaci przeglądać i odbijać. Skąd to jest w człowieku? Może to jest jakie echo ideału niewiadomego czy też egoizm albo dążenie bezwiedne do umówionego społecznie szablonu?… Jak ty myślisz? Na przykład ty wiesz przecie, że musisz być dziewką każdego draba, każdej szui…

– No, nie tak znowu każdego!

– Każdego, kto ma trochę pieniędzy. Chciałabyś jednak, żeby to się nie nazywało wcale… Ale mniejsza! Proponuję ci posadę. Dostaniesz mieszkanie, utrzymanie, pensję…

– Gdzie to?

– Na wsi.

– U pana?

– Tak, tam, gdzie ja mieszkam.

– To jest, jeśli już mówić otwarcie, nie owijając rzeczy w różową bibułkę, chce mię pan wziąć na utrzymanie? Jeszcze mię pan przecie wcale nie zna.

– Nie chcę cię brać na utrzymanie, tylko wypchnąć.

– Wypchnąć?

– No oczywiście. Zechcesz zostać znowu człowiekiem, no to dobrze, a nie zechcesz, no to wrócisz przecie do swych draniów, szujów, świszczypałów, szubrawców!

Wywrzaskiwał to tak donośnym głosem, że pewnie go było słychać na ulicy. Ewa czuła to już od dawna, że o to chodzi. Widziała tajemnym wzrokiem, czuła za pomocą zimnego drżenia w całym ciele, że stoi przed nią nie szuja, nie gość jej codzienny, lecz jakiś upiór Jaśniachowy. Prawda była w jego przeszywających oczach i w jego ustach twardo zamkniętych. Miała obrzydłe uczucie, że coś w niej pęka, wali się w gruzy… Jeszcze chwila i z klątwą czy jękiem na ustach runie przed nim na kolana, legnie jak pies nieruchomy u jego stóp. Zachichotała jednak całym wysiłkiem woli, jak wówczas, gdy się rozbierać zaczęła, na modłę śmiechu dziewek ulicznych.

– Znam ja się na tych pokusach. Posada! Znam i te posady.

– Jak? „Znam i te posady”. Uważasz… Nie zbliżam się po rozkosz do kobiety, której nie kocham. Ciebie nie kocham przecie. Rozumiesz? Więc jakiż podstęp? Co? Jeden mędrzec starożytny, Pitagoras tak mówił: „Nie poddawaj się rozkoszy zmysłowej, dopóki nie poczujesz, że ona jest niższą od ciebie”. Uważasz?

– Uważam. Gadanina… „Niższa od ciebie”… Od was wszystkich sto tysięcy razy wyższą jest wasza rozpusta.

– Rozpusta – tak. Ale, siostrzyczko, rozpusta – sama przez się, nie istnieje. Rozumiemy się? – Sama przez się… My ją w sobie wytwarzamy za pomocą słabości naszej woli i układu naszych stosunków. Ale istnieje miłość, którą znowu poniżyliśmy aż do rzędu rozpusty. Rozpusta jest to wynalazek. Podobno można ją wyniszczyć – przez co? Podobno przez wyzwolenie i wskrzeszenie miłości. Ja się tymi pytaniami nie zajmuję. Mówię tylko do każdego człowieka: Synu boży, dźwigaj się, wstań, wyprostuj się, chodź! Więc i do ciebie… Jeżeli ci obmierzła sobacza służba w jarzmie ludzkiej rozpusty, no to dźwigaj się, wstawaj, chodź!

– Dobrze! Pójdę!

– A widzisz! Chwała bądź Bogu…

– Ale jeśli mię pan zdradzisz! – krzyknęła podchodząc ku niemu z zaciśniętymi pięściami.

Uśmiechnął się wyniośle, z radosną ironią, odmiennie i zachwycająco. Mówił jej prosto w oczy:

– Będę czasami patrzył na twoje śliczne włosy i myślał, że twoja piękność wydarta została z gnoju miejskiego, że twoja piękność jest jakoby… wrócona Bogu…

– Gdyby pan wiedział wszystko! Może by pan wtedy…

– Bóg wie wszystko. Ja nie mam prawa nic wiedzieć. Nic mię to nie obchodzi i nic też nie chcę wiedzieć.

– „Wrócona Bogu”… A czy jest Bóg? – spytała raptownie, szeptem, ujmując w swe ręce, jak we dwa płomienie, jego rękę.

– He? „A czy jest Bóg” – przepowiedział sobie z cicha, patrząc z dziecięcym uśmiechem w jej oczy. – Czy jest Bóg? Nikt tego nie wie, czy jest Bóg. I nikt z ludzi na to pytanie bliźniemu odpowiedzi dać nie może. Podobno „umarł”. Tak piszą poeci. Nie masz Boga, mówi w sercu swym człowiek wyniosły, bo gdyby Bóg był, jakżebym ja zniósł, abym bogiem nie był. Są wszakże tacy, którzy Go w sercu noszą i gorącymi usty stwierdzają: żywie Pan! Jeżeli ty sama sobie tego nie powiedziałaś, to jakże ja ci to mam powiedzieć, jakim sposobem wcielę to w twe serce?

– Więc co mam zrobić?

– Sprzedaj pierwszej lepszej handlarce starzyzny wszystkie fatałachy, bo tam ci przecie nie będą potrzebne. Z tym, wiesz, to jak z paleniem tytoniu: od jednego zamachu. (W zatraceniu siebie jest żywot! – dorzucił cicho.) Kup sukienkę przyzwoitą, nawet ładną, drugą codzienną. Kup bielizny, trzewiki dobre, kapelusz modny, ale nie taki, żeby było widać, że to z lat dawnych. Przyjdź jutro do Hotelu Polskiego o godzinie czwartej i zapytaj się o Bodzantę.

Zachłysnęła się z jękiem, z okrzykiem.

– Nie sądź tylko – krzyczał Bodzanta – że jestem jakimś magdaleniarzem, nawracaczem z zawodu upadłych kokot, cnotliwcem jawnym, uprawiającym rozkosz tajemnie. Nie wierzę w wyniszczenie nierządu. Zawsze będzie. Tak przypuszczam… A ty jak przypuszczasz – co? Nic nie wiesz? To najlepiej. Nie przeszkadzam tylko dobru w człowieku. Kiedy mogę przyczynić się, żeby w człowieku dobro się objawiło, no to przyczyniam się. Mam chyba, do diaska, po temu prawo! Nie sprzeciwiam się dobru. Dobru – słyszysz? Bo to nieprawda, żebyśmy absolutnie nie wiedzieli, co jest dobro. My wiemy, że jest dobro. Wiemy, że stoi ono wyżej niż piękno. Piękno ukazuje nam istotę spraw, ale musi mieć na sobie szatę sztuki. Dobro zaś jest niewidzialne, jak nerw, a sięga w ducha i działa w nim tajemnie, jak nerw sięga w ciało i działa w nim. Bo mówią – i to nawet czerpiąc z Pisma – że należy nie przeciwić się złemu. Jest w rzeczy samej u Mateusza w rozdziale 5 (Kazanie na górze) słowo: „Ja wam powiadam, żebyście się nie przeciwili złemu”. Pięknie! Ale jeśli nie należy przeciwić się złemu, toć prosty chłopski rozum wskazuje, żeby się nie przeciwić i dobru.

Jest w człowieku, w więzieniu serca zamknięty anioł i zamknięty szatan. Cóż jest złe? Mało wiemy, co jest złe. Nieco więcej wiemy, co jest dobro. Ja tedy nie zajmuję się złem, zostawiam je na uboczu. I tak nie zmarnieje… Dużo jest frantów, którzy mu się „nie przeciwią”, i to z entuzjazmem. Kiedy więc oni uznają za słuszne wyzwalać szatana, ja znajduję przyjemność, mam taką polską manię, żeby wyzwalać anioła. Lubię patrzeć, gdy mu rosną skrzydła. Jest w tym zresztą dużo wyrachowania. Wyrachowania, papużko! Może skrzydła którego z nich, gdy popłynie ku niebu, zaniosą daleko grzeszną moją modlitwę za Martę! Ba! ale ty nie wiesz nawet, kto to jest Marta… Bądź zdrowa!

188scriba (z łac.) – pisarz. [przypis edytorski]
189horribile dictu (łac.) – strach powiedzieć. [przypis edytorski]
190per Bacco – na Bachusa (emocjonalny wykrzyknik). [przypis edytorski]