Za darmo

Dzieje grzechu

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Grzech!

Zuchwały krzyk w duszy: czy jest grzech?

Skąd się wziął, dlaczego przyszedł? Jest, jak mówił wówczas młody ksiądz, przeciwko niemu rozum własny, inny rozum, zewnętrzny, wielki a niezmierzony… Jakże się może dokonać grzech wbrew woli tamtego rozumu? Jakim sposobem wynika bunt cielesny, bezprzykładna żądza, jak przed chwilą? A z żądzy tej jakim sposobem jedna za drugą wychodzą zbrodnie? Wspomniała wszystko od początku do końca, ujrzała dawną wolę i dawny rozum, jak samochcąc podniosły się z nicości i wydźwignęły ponad Boga. Mogła teraz dokładnie odróżniać dawną niewiadomość od teraźniejszej wiedzy – i cicho, cicho uśmiechała się, patrząc na siebie dawną, minioną, przeszłą, skończoną…

Nowy, silny krzyż światła latarni przerąbał ognistym ramieniem otchłań. Dusza Ewy dźwignęła się i podniosła. Mówiła do ciemnego morza:

„Dążyłam do swego celu. Cel mój był – Łukasz. Podeptałam wszystko, co było na mojej drodze. Podniosłam rękę na Boga. I odstąpiła mię łaska. W tym dniu, gdy byłam w łasce, ukazał się przede mną Łukasz. On się stał wieczną pokusą mego serca. Jest. Dlaczego tak się stało?

Teraz – mówiła nie spuszczając oczu ze świetlistych pełgań – muszę dać woli boskiej zadośćuczynienie, które będzie karą za moje grzechy. Kara, jaką ponoszę, sprawi, że sprawiedliwości boskiej stanie się zadość. Za zniewagę Boga dźwigam na ramionach moje cierpienie. Potrzebne jest Bogu moje cierpienie. Z niego wyrasta, jedynie z niego, najcudniejszy kwiat ziemski: skrucha. Ze skruchy, jakoby z kwiatu, ulata zapach: mądrość pokuty. A z pokuty staje się tajemniczo – świętość.

– Tak to – dumała – z mej nocy, gdym zabiła dzieciątko, wyrasta moje cierpienie. Z cierpienia kwiat ziemski: skrucha”.

Śmiech głuchy zabulgotał we łzach przepełniających piersi. Głowa zwisła na poręcz fotelu, gdyż myśli płynące przez głowę obróciły się w głupstwo. Poczęło ćmieć110 w całym jestestwie głuchonieme, samo w sobie bytujące cierpienie. Obmierzłym stał się czas, sam dla siebie bytujący – przestrzeń pusta… Czas, nienapełniony niczym oprócz ćmiącego bólu, ukazał się jak wróg żywy, pełen mocy diabelskiej. Stał przed oczyma olbrzymi, nieprzebrany i niezwyciężony, jak Liguryjskie Morze.

Rozdarł ciemności błysk nowy i rzucił w duszę niczym niezachwianą niezłomność pragnienia.

Zniweczyć czas pusty! Rozedrzeć długość jego szaloną i zmiażdżyć ją w sobie! Nie czekać już i nie drżeć całym ciałem na rozkaz złudzeń oczu i pamięci! Nie pragnąć już rozkoszy cielesnej i nie pamiętać o nocy rodzenia. Nie pamiętać, nie pamiętać, nie pamiętać! Na wieki zapomnieć!

Odejść i spocząć między lądem i falą wieczną…

Głębokie drżenie wewnętrzne. Czy to tam szatan świetlisty przez środek ciemności idzie?

Zalśniły ruchome odmęty wodne. Poślizgnęło się światło morskie z fal na fale. Zdało się oczom skostniałym, że ujrzały w mroku… Marzenie dziwne i straszliwe.

Śniło się im widziadło mocnego anioła, który zstąpił z niebios i stoi w głębiach nocy, odziany obłokiem.

Postawił prawą nogę na morzu, a lewą na ziemi. Stojąc tak na morzu i na ziemi, podniósł rękę swoją ku niebu. Skądże w uszach te słowa straszne, równe morzu i niebiosom, wichrowi i wschodzeniu słońca, które drżeniem prędkim przejmują jak od trzaskania piorunu?…

„Przysięgał przez Żywiącego na wieki, który stworzył niebo i to, co w nim jest – i ziemię, i to, co w niej jest – i morze i to, co w nim jest – że czasu już nie będzie111…”.

*

Najbliższymi sąsiadami Ewy w numerach hotelu Suisse była para małżeńska Anglików, ludzi niemal starych.

W stadle tym mąż był to mężczyzna wysoki, zawsze fashionable and stylish112, w monoklu, który wrzucał z niezrównaną wprawą. Był wysoki, chudy, łysy. Małżonka ubierała się wytwornie, ale zawsze czarno i jak gdyby niezmiennie w te same suknie. Zarówno na twarzy męża jak żony panował jednaki wyraz. Ewa znała te dwie osoby ze spotkań przy stole, w czytelni i na windzie hotelowej. Kilkakroć zamieniła z nimi nieco słów.

Uważała, że wyraz twarzy obojga musi być „angielski, dżentelmeński”, wyższy, taki właśnie, jaki należy nosić przedstawicielstwu wielkiej rasy. Jakież było jej zdumienie, gdy pewnego popołudnia żona-Angielka zastukała do jej drzwi i weszła do numeru. Oczy przybyłej patrzyły dziwnie, jakby z obłudą, nie widząc – na podobieństwo ludzi wielkiego świata, którzy nie chcą poznać na ulicy tych, z kim zapoznano ich wbrew woli. Ewa wstała ze swego miejsca i zapraszała damę na kanapkę. Tamta usiadła i długo mówiła z przymusem o rzeczach obojętnych, kalecząc francuszczyznę imiesłowami i seplenieniem. Widać było, że za tą pozorną swobodą rozmowy kryje się coś innego, coś nad siły tej Angielki. Twarz jej była coraz bardziej ciemna od bezbrzeżnego spokoju, nieruchoma jak maska. Nieznośnie i boleśnie dla patrzących oczu przyklejony był do tej twarzy miękki uśmiech towarzyski. Ewa czekała.

– Czy pani nie wybiera się jutro do Monte? – zapytała niespodzianie Angielka, podnosząc głowę ciężką jak młyński kamień.

– Do Monte-Carlo? – szepnęła Ewa pochylając się ku niej. – Nie byłam tam nigdy!

– Nigdy!… Przepraszam… Sądziłam, że gdyby pani jechała…

– Gdybym jechała, pani, to co?

– Gdyby pani… jutro… to… może byśmy pojechali razem.

– A państwo wybierają się?

– My… – zaśmiała się szyderczo – my… tak.

Oczy jej przez chwilę z wyrazem badawczego pytania spoczywały na twarzy Ewy. Boleść bez granic przesunęła się przez tę twarz, ale w tejże chwili znikła pod połyskiem miękkiego uśmiechu.

– A propos… – rzekła po chwili. (Kaszel nerwowy odjął jej mowę). – A propos… czy pani nie byłaby w możności… nie byłaby łaskawa… na dni kilka… pożyczyć nam kilkuset franków? Pieniądze nasze z kraju lada dzień… – szeptała coraz ciszej. – Mąż mój pragnąłby… mąż mój…

Ewa siedziała bezradnie, zaskoczona w sposób jak najbardziej nieprzyjemny. Miała przy sobie około trzystu franków… Szczerbica. Doznawała formalnie łamania duszy kołem na widok męki tamtej. Wahała się przez chwilę, piastując jakąś niedorzeczną nadzieję, że może Angielka sama cofnie swą prośbę. Ale tamta nie miała zamiaru cofać tego, co wyrzekła. Twarz jej poryta została przez zmarszczki, bruzdy, stoczona przez cienie głuchej rozpaczy. Ewa wstała ze swego krzesełka i, nie mogąc znieść błagalnego wzroku, ujęła chude a wypieszczone, bezsilne, żółte ręce.

– Mąż pani gra? – spytała skrycie.

– Tak, pani… – wyszlochała.

– Wszystko przegrał?

– Wszystko.

– Cały majątek?

– Cały, co do joty…

– Co do joty?

– Jeżeli pani nie może… Ja już odejdę, gdyż… Przepraszam…

– Ależ nie! Nie! – krzyknęła Ewa. – Pani nie pójdzie! Dam wszystko, co mam! Wszystko, niech pani weźmie.

Rzuciła się do komody, wydobyła wszystkie pieniądze i wcisnęła je w suche, drgające ręce. Angielka nie mogła liczyć. Patrzyła z jakimś roztargnieniem nieznośnym to tu, to tam. Kilkakroć wykonała ruch, jakby chciała powstać i, wskutek napastujących mdłości, wychodzić. Ewa zatrzymała ją jeszcze delikatnie, osadzając na miejscu.

– Państwo dawno tu już jesteście? – spytała niby o sekret.

– Siedem miesięcy.

– Więc… Duży to majątek, dużo przegrał?

Zapytana chciała odpowiedzieć, lecz coś jak czkawka, suche histeryczne łkanie wyrwało z ust wyrazy.

– Jutro z panią pojadę do kasyna! – krzyknęła Ewa. – Jutro przyniosę wam szczęście. Mąż pani wygra.

Angielka chwyciła ją za rękę i przyciskała tę rękę sobie do piersi, do gardła, do serca, do ust, z cicha, bezsilnie skowycząc…

*

Następnego dnia około godziny dziesiątej rano Ewa oczekiwała na dworcu miejskim na spóźniający się pociąg z Cannes. Towarzyszyła parze cudzoziemskiej. Dzień był ohydny, wietrzny i zimny.

Mr Dwarf chodził szybko po pustym peronie oszklonej sali stacyjnej, żartował, przekomarzał się z Ewą co do jej wrażeń mających dnia tego nastąpić w domu gry. W trakcie tych rozmówek co chwila zwracał się w stronę Cannes. Zaciśnięte usta milkły, a dokoła nich roiły się drgające zmarszczki. Mrs Dwarf dotrzymywała mężowi kroku i zdawała się cieszyć chwilami z jego dobrego humoru. Ewa czuła doskonale, jak potworne uczucia kryją się za uśmiechami tych ludzi, ale było jej wesoło w ich towarzystwie.

Kiedy niekiedy spoglądała na nich spod oka i przelotnie marzyła: gdybyście mogli wiedzieć, ile jest wesołości we mnie wesołej, gdybyście mogli wiedzieć, jakim głupstwem jest wasza ruina wobec mojej ruiny! I to ja właśnie wyświadczam dobrodziejstwo panu Dwarf z Anglii! Zajączek z Polski i dwie zbiedniałe angielskie żabki…

Pociąg zdyszany, obmokły od deszczu nadbiegł niespodzianie i pomknął dalej, ledwie mieli czas wskoczyć na stopnie wagonów. Tunele, błyski światła dziennego, morze huczące od wichru, z białą runią pian, zielonoszare fale… Pola różane, lasy palmowe, wreszcie Monaco. Winda, snująca się po pochyłości w cieniu stromej skały, wyniosła odurzoną Ewę i jej milczących teraz towarzyszów podróży pod drzwi kasyna. Pani Dwarf ujęła Ewę pod ramię i wprowadziła, pan Dwarf ułatwił formalności w biurze na lewo od wejścia.

 

Wkrótce Ewa otrzymała różową kartę wstępu i znalazła się w sali gry. Była godzina dwunasta, światło zza chmur wpadało przez olbrzymie okna. Dwarfowie zbliżyli się do stołu pierwszej z brzegu rulety. Osób było jeszcze bardzo niewiele i dużo krzeseł wolnych. Ewa była tego dnia wykwintnie ubrana. Kapelusz i suknie, które miała na sobie kupiła w Nizzy. W hotelu posiłkowała się małym źle zawieszonym lustrem. Teraz stojąc przy stole gry, spostrzegła swą postać w jednym z ogromnych zwierciadeł między oknami. Nie mogła od siebie oderwać oczu. Spoglądała ukradkiem a raz w raz. Musiała sama pochwalić się za piękność. Była zdziwiona własną wspaniałą urodą.

Słońce południa i wiatr morski nadały jej twarzy nową, złotawą barwę. Spąsowiały usta, niby poranna róża, co z pąka wykwitła pod ciepłym słońcem, nim ludzie ze snu powstali. Jeszcze bardziej rozwarły się błękity oczu. A był w nich teraz jak gdyby połysk błyskawicy. Sama z rozkoszą patrzyła na niezrównany kontrast bujnego pukla złotych włosów wybuchających spod ronda czarnego kapelusza, na swe barki rozkwitłe, na prześliczne linie piersi. Całkowita postać miała w sobie lekkość chmury czy dymu, a zarys głowy był jeden jedyny na ziemi. Cicha, namiętna radość zapaliła się w piersiach. Było to bowiem oczywiste, że piękność jej w tym tłumie nie ma współzawodniczki, że ani jedne męskie oczy, które ją dnia tego ujrzą, już obrazu jej nie zapomną nigdy, przenigdy. Wodziła oczyma po stropie, ścianach, filarach, po dziwacznych stołach gry, lecz zajęta była tylko sobą. Czuła wciąż, że w niej drży chybka i niewstrzymana nadzieja. Och, coś się tego dnia stanie! Coś się przybliża. Gdzież jest i co to? Zwracała w napływający tłum oczy niby to bezmyślnie, niby obojętnie, a w gruncie rzeczy bez wytchnienia czekając, że w tym tłumie ujrzy… Tak niegdyś na kolei…

– I wtedy tak było. I wtedy tak strasznie… przyszedł…

Uśmiechnięte usta rozchylały się, a śliczne zęby tłukły się ze szczękaniem, gdy samej sobie podszeptywała jego imię.

Mr Dwarf grał. Stawiał na rozmaite cyfry ostrożne enjeu113 po 5 franków.

Przegrywał i wygrywał małe sumy. Ewa zatrzymała na nim przez chwilę wzrok, nie była jednak w stanie zająć się jego sprawą. Siedział wyprostowany, poważny, bez monokla. Twarz jego była szara, zęby ściśnięte, wyraz twarzy doskonale obojętny. Oczu ani na chwilę nie podniósł od znaków i przedziałów zielonego sukna. Pani Dwarf trzymała w ręku pokratkowaną papierową tabliczkę z cyframi, które uważnie szpileczką przekłuwała. Lewa jej ręka nieznacznie była wsparta o ramię męża. Ewa tylko spostrzegła, że palce tej ręki jak szpony były wbite w sukno surduta. Przybywało osób coraz więcej. Ewa znalazła się w pierwszej linii tłumu otaczającego stół rulety. Czuła oddechy mężczyzn stojących za nią i obok. W pewnej chwili ośmieliła się postawić pięciofrankówkę na liczbę sześć (suma liter imienia „Łukasz”). Patrzyła, jak gałka w kole rulety, odbijając się, skacząc płochliwie, prawie kokieteryjnie biegła, zatrzymywała się, wahała i mknęła znowu. Serce drgnęło. Pięciofrankówka znikła zagarnięta przez grabki croupiera. Coś jak fatalna ulga. Powrót do pewności, że miłosny sen o Łukaszu – to sen tylko. Gdy się raz wyśnił, już nie powraca nigdy, przenigdy, choćby człowiek miał władzę króla królów. Podniosła oczy na croupiera, który zagarnął jej pięciofrankówkę.

Był to przystojny mężczyzna w średnim wieku, kędzierzawy, siwiejący brunet. Miał włosy krótko ostrzyżone, małe wąsy, sympatyczną twarz. Zachowanie się jego było spokojne i poważne, bez afektacji, jak u poważnego urzędnika, który godnie i należycie spełnia swe obowiązki. Ewa poczęła zasłuchiwać się w brzmienie sakramentalnych formuł, które ciągle wygłaszał, i dusza jej dumając znalazła się w poddaństwie i rozpostarciu pod monotonnymi słowami. Leżała daleko, w nocy. Morze ciemne i szalone. Przeszywający błysk latarni. I wciąż te słowa, sens wszystkiego na ziemi: Faites votre jeu, messieurs114. Słyszała w tych dźwiękach głos siły niczym niezachwianej, wyraz okrucieństwa, które się samo żywi, okrzyk potęgi, która porywa wyciągniętą prawicę na własność swoją wieczną i użytek – łuk i koronę.

Ocknęła się ze swego zaśnienia i powiodła okiem po znacznie zwiększonym tłumie. Zrozumiała, że Dwarf musiał wygrać. Dość pokaźny stosik złota leżał przy jego rękach. Anglik łamał słupki złożone z monet dwudziestofrankowych, stawiał po kilka to tu, to tam, na pewne cyfry, na manque115 lub passe116 i na rozmaite kombinacje zwane cheval117, których nie pojmowała. Po ponownym obrocie rulety znowu grabki croupiera podsunęły panu Dwarfowi porcję luidorów. Ewa spostrzegła twarz pani Dwarf. Była to twarz dziewicza, niemal dziecięca. Wargi napełnione krwią dyszały radośnie. Oczy spuszczone. Ręka wciąż na ramieniu męża.

Serce Ewy uderzyło, a oczy zaciągnęła mgła wzruszenia. Nie chciała teraz popadać w stan smutku, o którym wiedziała dobrze, że czeka na nią wszędy poza murami tego domu. Postanowiła bawić się. Powiodła z uwagą oczyma po tłumie. Gdy wszystkie oczy wbite były w koło rulety, sama jedna, obojętna na wyniki gry, mogła obserwować bezkarnie. Toteż oczy jej przerzucały się z twarzy na twarz. Wlokły się przez rysy zdławione, podeptane i jakby wykręcone z zawias a nastawione według innej, przygodnej zasady – przez oblicza zimne i uważne niby cyfry niezbłaganego rachunku – przez mordy wynędzniałe, głupie i spoliczkowane raz na zawsze od bezgranicznego, wielookiego strachu – przez facjaty, w których nie ma już nic a nic prócz nieustannych drgawek nerwów i fizycznej boleści.

Naprzeciwko Ewy i croupiera siedziała staruszka z siwymi włosami, które okrywał starożytny stroik. Twarz cioci-rezydentki w zapadłym dworze Podola czy Polesia, zażywnej jejmości lubiącej kawę i plotki. Teraz pod tą starą skórą, rozprażoną i sczerwieniałą jak na pieczonym jabłku, wre zgrzybiała krew, niby klej stolarski zagotowany w skorupie nad płomykiem lampy – wszystkimi porami, wszystkimi nadtrzaśnięciami zieje szalona namiętność. Ciało drży i śmierdzi, drżą ręce, głowa się trzęsie, oczy zachodzą łzami, u nosa zwisa co moment kapka. Wyschnięte palce o skórze szklistej, poprzecinanej żyłkami krwawymi, posuwają złote pieniądze, tkają je to tu, to tam z beznadziejną rozpaczą, cofną i znowu niosą w rozterce śmiertelnej – a raz w raz przekłuwają cyfry w papierku. Patrząc na tę starą Ewa poczuła taką odrazę jak do kupy podmiejskiego nawozu. Miała myśl, że gdyby tak silnie z góry uderzyć pięścią w to stare czupiradło a nacisnąć ją z całej siły jak purchawkę, to pękłaby szarozielona powłoka, a z wewnątrz buchnął pewnie kurz czarny, gąbczasty, cuchnący…

Nie mogąc znieść widoku starej klępy, a nade wszystko nie mogąc znieść widoku lekkiego a prawie niepostrzeżonego uśmiechu croupiera, gdy wzrok jego padał na tę starą damę, Ewa wysunęła się z tłumu i odeszła w głąb sal. Tam, wśród krążącej ciżby, odetchnęła. Szła przed się, od jednej rulety do drugiej, trafiła do stołów, gdzie grano w rouge-et-noir118. Tam zajrzała przez ramiona w twarze grających, tu objęła okiem jakąś figurę, profil, pochwyciła jakiś gest – i szła dalej. Widziała dwu Duńczyków czy Szwedów, którzy śmiali się doskonale i gwarzyli głośno, garnąc ku sobie lub odsuwając bez cienia żalu stosy złota. Notowała sobie bezwiednie w pamięci zmiętoszone twarze strojnych kokot. Zapamiętała szczególnie jedną, wysmukłą, bladą, bardzo piękną, gdy przegrawszy stawkę na inverse119 przemieniła się w strzęp, w jakiś badyl złamany i odeszła przymknąwszy czarne, dziwnie wydłużone oczy. Zamyśliła się przez chwilę nad obliczem starego człowieka, w którym malowała się niewysłowiona jasność duszy… Cóż tego tu przygnało? – marzyła chwilę. Wzniosła się szybko na jakąś wyżynę, patrząc z boku na posępne łuki brwi pewnego gentlemana i na zapadłe jego oczodoły, w których, jak w gniazdach, czatowała duma i żądza. Przez chwilę panował nad jej myślami wyraźny obraz życia jakiegoś dandysa z uczernionymi nie tylko wąsami, ale i brwiami, później widok twarzy najoczywistszego hulaki, birbanta, knajpiarza, który się teraz zwijał w kłębuszek po kapitalnej przegranej i chuchał w swoje nieszczęście.

I oto nagle, tak nagle, że nie mogła pojąć, co to się stało, poczęła myśleć o ojcu. Stanął przed nią jak żywy, uroczy, lekkomyślny… Usłyszała jęk zamknięty w jego sercu. Ujrzeć go jeszcze! Jeszcze tylko raz w życiu spocząć na jego piersiach, poczuć pieszczotę drżącej ręki, gdy głaszcze nią włosy i coś poważnie, bardzo poważnie, bardzo mądrze i wskutek tego bardzo śmiesznie wywodzi! Gdyby tu był! Czemuż go nie ma tu, gdzie jest cały świat? Czemuż przemarnował życie na szukaniu posadek, czemuż zadręczył swą piękną głowę w małostkowej gonitwie za nędzną i śmieszną pracą? Gdyby tu przybył i zaczął grać! Wszakże grają wszyscy, a on wygrałby na pewno! Te stosy złota przeszłyby prawowicie do jego kieszeni, bo złoto kocha tych, którzy je lekceważą, którzy nim gardzą.

Tęsknota popchnęła jej wolę. Napisać do ojca, żeby przyjechał, posłać mu na drogę pieniędzy! Zamieszkać w Nicei – razem! Ujrzeć go tutaj, być z nim ciągle, wyrwać go z nędzy i przeklętych brudów niedoli. Pędzić tu życie lekkomyślne i wesołe, życie bez troski i wiecznych łez, wiecznych morałów i wzdychań matki! (Postanowiła wysłać list zaraz po powrocie do Nicei).

Właśnie przesunął się obok jakiś pan, wykwintny starzec, różowy, spokojny, wesoły. Szedł obok młodej, strojnej damy, gładząc od niechcenia śnieżnobiałe whiskers120 – przystrzyżone i zaczesane ozdobnie. Gwarzył wesoło, przymrużając piwne oczy.

 

W pewnej chwili, mijając stół gry w trente-et-quarante, wysunął z bocznej kieszeni kamizelki biały papier tysiącfrankowy i przeprosiwszy uprzejmie swą towarzyszkę, postawił na couleur121. Dama przystanęła i przechyliwszy głowę obserwowała grę. Stary pan chwilę czekał, żując wstawionymi zębami i uśmiechając się dobrodusznie. Tailleur rozłożył karty i wnet posunął mu tysiąc franków. Starzec ujął obadwa białe papiery, wsunął je z przelotnym uśmiechem do kieszeni i, raz jeszcze przeprosiwszy swą towarzyszkę za chwilę zwłoki, ze spokojem i powabem ciągnął rozmowę.

Ewa szła za tą parą przez chwilę i oto niespodziewanie, jak wszystko, co się z nią przytrafiało w tym miejscu i w tym dniu – wybuchł w jej sercu ku temu człowiekowi spazm nienawiści, morderczy paroksyzm zemsty za jego właśnie anielski spokój. Ujrzała rozwartymi oczyma niskie, czteroszybowe okna magazynu mód, ciupy ciemne, pełne wilgoci i wiecznego smrodu, podwórze zalane błotem, nagie mury sąsiednich kamienic pokryte wieloletnią sadzą. Ujrzała głowy szwaczek schylone nad cudnymi sukniami ostatniej mody. Dzień jesienny, kiedy przez brudne szyby sączy się do izdebek mętne światło, a śniady jego półton pada między liście roślinek moknących w doniczce na ramie opuszczenia. Uczucie całej gromady tamtych dziewcząt, złość, mściwość, nienawiść – wysłannice podłości, które w ich duszach zaszczepiła nędza żywota. Ewa zatrzęsła się od straszliwego śmiechu i ze ściśniętymi zębami szła dokądś, z powrotem, ku wyjściu. Nie miała jednak zamiaru opuszczać kasyna.

Ze zdumieniem spostrzegła, że służba zapala nad stołami lampy ze światłem skoncentrowanym. Góry złota poczęły jaśnieć z podwójną siłą. Wówczas uległa powszechnemu ożywieniu. Porwał ją połysk i żar tego życia. Ogarnął ją i wciągnął namiętny a przyciszony szmer. Coś jak niezwalczony szelest poczęło płynąć w jej żyłach. Błądząc w gromadzie ludzkiej, co chwila stawała wobec samej siebie odbitej w wielkich lustrach. Patrzyła na swe złote włosy, bardziej teraz złote od stosów pieniędzy na zielonych stołach. Patrzyła w swe oczy i kołysała się z dziwną przebiegłością w doskonałym rysunku swych kształtów, w nieposzlakowanym pięknie ramion, piersi i bioder.

W pewnej chwili, gdy tak stała patrząc w zwierciadło, ujrzała w nim poza sobą idących ku wyjściu Dwarfów. On wrzucał machinalnym ruchem monokl i wypuszczał go z oka. Na twarzy pod dolnymi powiekami miał ogniste wypieki, wargę obwisłą, głowę bezwładną na chwiejnej szyi. Pani Dwarf prowadziła go pod rękę. Była spokojna, cicha, nieznośna w swej ciszy i trzeźwości. Ewa domyśliła się. Ale nie było w jej cudnych piersiach ani cienia współczucia. Śmiała się, że to przecie jej pieniądze przegrali. Wolno podeszła do pary posuwającej się wraz z tłumem ku drzwiom.

Dotknęła ręką ramienia pani Dwarf. Ta spojrzała na nią zgasłymi, obojętnymi oczyma, ale nie mogła ze siebie wyłamać ani jednego dźwięku.

– Czy już wszystko? – spytała Ewa.

Skinienie głową.

– Dokądże państwo teraz?

Skinienie głową. Oczy zamknięte. Usta nieme.

Ewa odsunęła się i wróciła na salę. Szła przed siebie. W oczach miała ciągle tę parę. Wspomnienie ruchu monokla, który Dwarf wrzucał w oko – dziwnie podniecało gniew. Myśli miotały się nieporządnie szybkimi ruchy122 skorka. Rozjątrzenie, pasja, niecierpliwość – wybuchały jak proch i szybko jak proch – gasły. Głowa płonęła. W oczach był jakiś niebieskawy dym…

Zatrzymawszy się przy jednym ze stołów gry, stała długo bez ruchu, zatopiona w chaosie uczuć. Wszystko, co się dookoła działo, widziała i słyszała, a jednak była od tego miejsca jak najdalej. Podniosła oczy i spostrzegła Szczerbica. Stał naprzeciwko w tłumie, po drugiej stronie stołu.

Gdy dostrzegł spojrzenie Ewy na siebie zwrócone, skierował się ku niej. Miała chęć, zamiar, powzięła nagłe postanowienie ucieczki przed tym człowiekiem. Podszedł i witał ją cichymi słowami. Nie mówiąc nic do siebie, odeszli z tego miejsca i machinalnie zbliżyli się ku oknom, gdzie było najmniej osób. Szczerbic zatrzymał się i mówił:

– Jak to szczęśliwie się składa, że panią tu spotykam! Właśnie miałem zamiar prosić, czyby pani nie zechciała zobaczyć się ze mną…

– Pan ma coś dla mnie? Wiadomość?

– Niestety! Nie mam nic. Nic! Pisałem do Paryża. Przepraszam… czy pani tu sama przyjechała?

– Nie. Przyjechałam z pewną parą Anglików. Państwo Dwarf…

– Ach, Dwarf. Znam. Pani gra?

– Nie. Nie mam szczęścia.

– I nie chce pani zupełnie próbować?

– Nie mam szczęścia! – rzekła z rozdrażnieniem, które jej ani na chwilę nie opuszczało.

– Szczęście raz jest, drugi raz go nie ma.

– A pan wygrywa? – spytała, żeby tylko coś powiedzieć.

Wobec gwaru panującego w tej sali musiała nachylić się ku niemu i mówić głośno.

– Czy pani uwierzy? Wygrałem – i nawet dużo. Gram ostrożnie i tylko trente-et-quarante. Ale już jadę.

– Jedzie pan? – szepnęła blednąc.

Oto teraz dopiero zadała sobie pytanie, cóż ona zrobi ze sobą? Dopóki ten Szczerbic był tutaj, była spokojna o siebie, choć nie chciała go widywać. Ale teraz… on jedzie?

– Pan do kraju?

– Do kraju… – mówił cicho, patrząc jej w oczy.

– Oczywiście…

– Pani tu myśli zostać czy wrócić?

Coś jakby łzy zamigotało w jego wpatrzonych oczach.

– Ja… widzi pan… Cóż tam ja! Pan przecie wie. Pan jeden jedyny wie wszystko…

Rozpacz przetrąciła jej twarz. Stała jak spoliczkowana. Spłoszona ręka poprawiła włosy wymykające się spod kapelusza. Szczerbic milczał. Patrzył nie odrywając oczu, myśląc głęboko. Ciche westchnienie odemknęło jego wargi. Zaczął mówić:

– Może Niepołomski jest w kraju. Przecież powinien pani szukać – prawda? Czy pani jest tego pewna, czy pani?…

– Czego pewna? Czego?

– Czy pani jest pewna, że on będzie szukał? Ja nie chcę powiedzieć o nim nic złego – przysięgam pani! – ale sam nie wiem. Mówię tylko o istocie rzeczy. Czy pani jest pewna?

– Widzi pan… Widzi pan… Tego już nie wiem.

– Nieszczęsne, najbiedniejsze!… – szeptał w szale, zbliżając się ku niej, jakby ją ramionami chciał zasłonić od świata.

– Czego pan chce?

– Ja nic przecie – nic a nic! Tak sobie oto mówię.

– Więc po cóż to mówić? Nie wszystko można mówić. Człowiek subtelny nie mówi wszystkiego, co myśli czy tam… czuje, wie…

– Pojadę do kraju, będę w Warszawie, poszukam… Może był u mnie, może tam w mieście… u Żydka…

– Tak, tak! – szepnęła z zaciśniętymi pięściami.

– A może w domu u rodziców…

– Tam niech pan nie chodzi!

– Nie pójdę, nie pójdę!

– A ja cóż mam czynić ze sobą? – spytała z posłuszeństwem.

– Właśnie… Sądzę, że pani… powinna zostać…

– W Nicei?

– Przez czas pewien w Nicei, a gdy tu będzie zbyt gorąco, wtedy na przykład w Montreux, gdzieś w górach Szwajcarii… Pani napisze do mnie do Zgliszcz, dając mi znać. Bez adresu nie mógłbym skierować Niepołomskiego – w razie… Prawda?

– Tak.

– A więc pani napisze do mnie.

– Ależ ja… Niech pan tylko pomyśli… – zawołała raptownie, przypominając sobie. – Zdaje mi się, że pan rozumie, o co chodzi…

Mówił ze spuszczonymi oczami, prawie nie otwierając ust:

– Daję pani słowo, że teraz dla mnie nie będzie stanowiło żadnej literalnie różnicy, gdyż wygrałem, a już więcej grać nie mam ochoty. – Gdym tu jechał – wtedy, wyznaję, było mi trudniej, teraz… pokażę pani…

Mówiąc to wydobył jednym zamachem z bocznej kieszeni surduta gruby pęk białych biletów bankowych po tysiąc franków. Kilka z nich, pięć czy sześć, jakby w roztargnieniu, wsunął w rękę Ewy.

– Panie! Co pan… ze mnie… robi! Co pan ze mnie!…

– Odda mi pani! – rzekł odtrącając jej ręce. – On mi odda, ten Niepołomski!

– A jeśli on się nie znajdzie? – pytała z naiwną bezczelnością – to z czegóż ja panu oddam te pieniądze? Ja nic nie mam, nic a nic. Jestem kasjerką z cukierni – więc jakże ja mogę… Panie!

Szczerbic łagodnie ujął dłonie i wskazał jej stoły gry.

– Niech no pani spojrzy – śmiał się z dobrocią – niech się pani przypatrzy, jak się zapracowuje pieniądze. Ja te również zapracowałem, te moje pieniądze. Mogę zaraz podejść i za dziesięć minut mieć w kieszeni całego majątku dwadzieścia centimów…

– Ach, to wszystko. Mój mocny Boże!

– Cicho – cicho… Nie trzeba o Bogu mówić.

– Pan nie wie, co się dzieje ze mną…

– Mógłbym powiedzieć to samo: pani nie wie, co się dzieje ze mną. Mówi w jednym miejscu Schiller:

„Ona mi to wyznaje! W przecudnych oczach zwróconych ku mnie maluje się miłość dla innego…”.

Szeptał to, śmiejąc się nieprzyjemnie, z oczyma wlepionymi w ziemię.

– Ja bym dla pana dała sobie uciąć rękę. Oddałabym dla pana dziesięć lat życia! Pan mię jeden w Warszawie znalazł i dał mi jeszcze odetchnąć nadzieją… Ale czyż można należeć do dwóch mężczyzn? – spytała z bezczelną prostotą. – Niedobrze i nie wolno odtrącać takiego głębokiego i czystego umiłowania, jakie niezmiennie mam dla pana! Że pierwiastki, które dałam innemu, nie wchodzą w zakres tego, to nie moja wina, to nie ode mnie zależy.

– Ja pani teraz nie robię już wielkiej nadziei co do Niepołomskiego – rzekł twardym głosem. – Zupełnie nie wiem, co to jest za człowiek. Nie wiem.

– Powiedz pan, jeżeli wiesz coś pewnego!

– Nie wiem. Jutro pojadę.

Uścisnął jej rękę i odszedł. Gdy go już straciła z oczu, nagle wysunął się z tłumu i podbiegł znowu. Nachylił się do samych jej oczu. Szeptał głosem przeszywającym:

– Wszakże dotrzymałem danego słowa. Nieprawdaż, pani Ewo? Dotrzymałem słowa co do joty, ale to co do joty. Tak czy nie?

Usłyszała w tym zapytaniu krzyk duszy. Ujrzała w jego bladej twarzy spazmy namiętności, w oczach rozpaczliwą żądzę, w ustach skrzywionych i dygocących błaganie, które za chwilę mogło wybuchnąć szlochaniem, zniewagą, przekleństwem. Z oczyma tak w nią wlepionymi jak krzywe haki stał nieruchomy, wahający się. Nagle bez pożegnania odszedł i znikł.

Ewa spoglądała za nim przez czas pewien, wyczekując, że jeszcze wróci. Pragnęła słyszeć jego przedziwny, zdyszany głos. Dawne echo przeżytych uczuć… Widzenie tych samych uczuć jakby spod spodu, z innego punktu…

Chciała powiedzieć prawdę… Podziękować serdeczniej za wszystko co dla niej uczynił, zaprzeczyć temu, że jest względem niego niewdzięczna. Chciała mówić do niego o mnóstwie jeszcze spraw, które zjawiły się w myślach. Ale w pewnej chwili uczuła, że Szczerbic już na pewno odszedł i że na pewno nie wróci. Ukłucie żalu…

Trwoga nieznośna jak powiew zimnego wiatru pędzącego przez puste pola… Dreszcz ohydnego egoizmu przeszył ciało. Siadła na miękkiej kanapie w pobliżu okna.

Od stołów gry szedł ku niej nieustający pogwar, szelest i jakby łoskot bezgranicznej rozkoszy i bezgranicznej rozpaczy tych serc, co pod blaskiem niskich lamp szalenie biły. Słyszała, co się dzieje, bo nie mogła nie słyszeć, ale już dawno stąd odeszła duchem. Błąkała się i chwiała po obcych miejscach. Czuła, że coraz jest gorzej, że ją zła dola potrąca i pędzi z jednej wizji w drugą, z kraju uczuć podłych w coraz podlejszy. Nie mogła dać sobie rady i nie mogła zapłakać. Widok krzywdy bez granic wydzierał z piersi krzyk, a krzyk nie mógł się wydrzeć i zamierał w zduszonej piersi.

Krążyło koło niej, oddalało się i znowu szło pytanie, co to są za ludzie, ci przy stołach gry? Co ich przypędziło ze wszystkich końców świata? Po co wydzierają sobie w męczarni garście złota, kiedy ono do niczego nie służy? Czemu są jak poszarpane członki Dionizosa, które się wzajem na próżno szukają?

Obok ręki leżała zmięta gazetka miejscowa. Ewa zaczęła ją machinalnie czytać, nie bardzo wiedząc, po co to robi i co czyta. Wśród mnóstwa banalnych plotek wydrukowane było grubymi czcionkami kilkakroć powtórzone zdarzenie. Łódź rybacka nie wróciła tego ranka z sześcioma ludźmi. „W burzy dzisiejszej nocy zginęli – mówiła druga wiadomość. – Szukano ich wszędzie, ale nie dotarli nigdzie. Jeden zostawił pięcioro dzieci, drugi troje, trzeci był to młody rybak, bezżenny”. – Jeszcze jedna wiadomość – we dwanaście godzin później: „nie znaleziono nigdzie”.

Wszystko, co było w życiu Ewy, teraz wyszło jak wyzwolony tłum zbirów. Osaczył ją najniższy motłoch uczuć, co się wyrwał zza drzwi więzienia. Zamknęła oczy.

110ćmieć – dziś popr. forma: ćmić; tj. ledwo dostrzegalnie świecić. [przypis edytorski]
111Przysięgał przez Żywiącego na wieki (…) że czasu już nie będzie – cytat z Apokalipsy św. Jana, wg Biblii w tłumaczeniu Jakuba Wujka. [przypis edytorski]
112fashionable and stylish (ang.) – modnie i elegancko. [przypis edytorski]
113enjeu (fr.) – stawka. [przypis edytorski]
114faites votre jeu, messieurs (fr.) – proszę obstawiać, panowie. [przypis edytorski]
115manque (fr.) – w grze: wycofanie stawki. [przypis edytorski]
116passe (fr.) – w grze: podwojenie stawki. [przypis edytorski]
117cheval (fr.) – dosł. koń; w grze: obstawienie dwóch sąsiednich numerów jednym żetonem. [przypis edytorski]
119inverse (fr.) – odwrotność, przeciwieństwo. [przypis edytorski]
118rouge-et-noir (fr.) – czerwone i czarne. [przypis edytorski]
120whiskers (ang.) – bokobrody. [przypis edytorski]
121couleur (fr.) – kolor. [przypis edytorski]
122szybkimi ruchy (daw.) – dziś popr. forma N.lm: (…) ruchami. [przypis edytorski]