Za darmo

Nienasycenie. Część druga, Obłęd

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– Stój! – To on „sam” na niego krzyknął! Zwrot w lewo, trzask obcasów i brzęk ostróg i samo ucieleśnione wojenne wypięcie wyrosło przed czarnymi śliwami-smorodinami Kocmołuchowicza. Między nimi dwoma biła jakaś ciągła nieskończenie szybka błyskawica, w obie strony jednocześnie. Cement fluidu krzepi na niezniszczalny zaświatowy mur. W tym była przyszłość. Jako też była. I to jaka! – Ty nie rozpływaj się w empirejach! – Nie-do-uwierzenia! To on do niego mówił. Słowa, jak wyhodowane w zaświatach, nieistniejące rajskie ptaki, siadały Zypciowi na głowę, zdobiąc ją w pióropusz chwały już nie z tej planety. Tam to, w jego głowie, stawały się one naprawdę tym, czym były. A przy tym obaj mieli tyłki, dziś srali, tylko co obaj rybę żarli – jakie to dziwne. Nawet Kocmołuchowicz miał lekki atak hemoroidalny à la Roztopczyn. Nie – to piekielnie dziwne.

Zawisły nad Genezypem długie, kozackie wąsy i śmiejący się wzrok dzika, orła, byka i Węgra, i ujeżdżacza czy nawet koniokrada jednocześnie – i ten kocmołuchowaty, nieujęty, nieuchwytny, najistotniejszy wzrokowy chwyt pajęczo-tygrysi. (Fotografie były nieznane, bo straszliwie karane – jak mit to mit tęgi – musi zginąć wszelki ślad. – Nigdy nie powinien wzrok ten dać się zafiksować, złapać, utrwalić, stężyć). Spadła w tym piwnym, raczej czarno-porterowym, smolistym, a żywym jak ukrop i sam ogień wzroku Wodza maska erotycznego świństwa z niedoszłego, granicznego jeszcze adiutanta. Jak wszystko się uwzniośliło w tym wybuchniętym z samych psychicznych jąder zachwycie. I księżna jak anioł gdzieś pływała w nieznanym medium, jak chybki wiertnik-wymoczek w szklance zgniłej wody – ho, ho! – jak wysokawo, obłokawo, kadzidławo, świętawo. I matka stała się jedyna i konieczna, ta, a nie inna, razem ze swoją nową manią kooperatyw i Michalskim. Ten wzrok organizował swą specyficzną, skupiającą i porządkującą potęgą, dowolnie rozłożoną miazgę flaków. Zdawało się, że jeśli spojrzy na śmietnik jaki najgorszy, to wszystko się tam ruszy i ułoży w prześliczną promienistą gwiazdę symetrii i harmonii. Tako zbił w kupę rozkładającego się Zypcia i uczynił porządek we wątpiach jego i duchowych „rozpołożeniach”. Wszystko tak było cudne – cudne aż do bólu – przelewało się po brzegi świata (nie poza – to niemożliwe) pianą spienionego szczęściem duchowego pyska. Położył się pełny siebie na krawędziach wszystkości i trwał. I to on to sprawił, ten ciemny chuj morowy, w generalskim, zalepionym orderami mundurze. Muzyka rwała kiszki na niebiańskie flagi, sztandary i chorągwie ku czci tamtego, prawie Nienazwanego = „Kocmołuchowicz” to był znaczek dla ludzi – on sam nie mógł się nazywać, był jedyny. Jego Jedyność nie potrzebował nazwy – był – to dość. Czy tylko był? Boże! Oddal tę mękę… może go nie ma wcale…? Ale jest, jest – o! – śmieją się smoliste gały, błyszczy tęcza orderowych wstęg i nogi (jakie też on może mieć nogi?) wypychają wspaniałe, lakierowane ostrogowate buciska. [Cóż dopiero działo się z babami!! Strach pomyśleć. Po przejeździe Jego Jedyności przez ulicę wszystkie musiały majtki zmieniać jak jedna. Aż chlupało im w międzykroczach z suczego uwielbienia. Lepiej chwytało, niż najpiekielniejszy hałas ponurej dźwiękojebni samego Tengiera. Ano, ano]. Z wdzięczności za jedną taką chwilę można było umrzeć – byle prędko – byle zaraz.

– Ojciec – padło pierwsze bardziej osobiste słowo – rozlało się po arteriach słodką trucizną dającą siłę, męstwo, odwagę bez granic, prawdziwą żądzę śmierci. (Ach, ojciec! że też Zypcio o nim zapomniał! – przecież to on zgotował mu tę chwilę jedyną! – „tak, tak, ojciec – tak, ojciec, ojciec”, – powtarzał w myśli ze łzami początek zdania tamtego, mówionego do niego). – Ojciec polecił mi cię, Zypulka – a? Za 3 miesiące zgłosisz się młody wądrołaju w stolicy u mnie do raportu. Pamiętaj, że główna rzecz w życiu to się nie przeczekać!A beau se raidir le cadavre – (to było słynne jego, jedyne francuskie, ale koślawe, przysłowie). – Panowie: – zwrócił się do całej sali, stojąc na prawym skrzydle pierwszego szwadronu. (Zypcio był drugim w drugim – pierwszy jeszcze nie ruszył zza stołów). Był to jeden z tych jego szaleńczych histeryczno-historycznych występów-wystąpień – jedna rzecz, której się bał, aby w niej nie przesolić. Histeryczne ataki zupełnej bez wątpienia szczerości, nieobliczalnej, która, rozpraszając mrok w detalach, utajemniczała go jeszcze bardziej ogólnie w oczach tłumów, a nawet najmorowszych inteligentów. Tam sięgał w chwilach tych, gdzie kryła się jeszcze morowsza tajemnica, niż jego własna osobowość: stan społeczny obecnego przekroju. A potem zaraz do Zypka cicho szeptem metalicznym: Zypcio mało nie umarł ze szczęścia, po prostu mało nie zesrał się w portki. Po prostu zachodził w ciążę we łbie jakimś nieznanym płodem: nieugiętą w pojęcia myślą Wodza, jego marzeniem o ogólnej potędze. – Nie masz pojęcia, lizogonku, jak to świetnie się złożyło, żeś wtedy wyrżnął Piętalskiego w mordę. – (Boże, Boże! Skąd on wiedział o tym, ten kawaleryjski bóg? On zdawał się czymś tak ogólnym, że nie powinien wiedzieć „zda się” o żadnym „zasię” takim marnym fakcie). – Akurat mi trzeba przyśpieszeń dla małej próby sił. – (Głośno). – Panowie! Musimy zrobić próbę. Wiem, co mówię i do kogo. Agenci moi prowokują Syndykat już od dwóch tygodni. Nikt nic nie wie i ja też. Dosyć tych ciuciuduszek. Ja nie mogę jechać na Centaurze – ja muszę mieć pod sobą konia sztandardowego. Naród w sumie może być normalnym durniem – byle by chciał siły. Zamiast naszej „Wille zur Ohnmacht” stawiam hasło: „wygiąć się aż do pęknięcia”, bo „lepiej pęknąć, niźli gnić”, nawet jeśli to pęknięcie znaczyć będzie międzyplanetarnie tyle, co by ktoś tam sobie pierdnął. Panowie: taki los parszywy każdego żywego stworzenia, że sobie samemu wystarczyć nie może. Spodziewam się, że wobec mojej notorycznej tajemniczości – mam odwagę o tym mówić – tym różnię się od wszystkich innych działaczy ziemskich – (każdy był szczęśliwy, że on się tak z nim spoufala – aż ze skóry własnej się rwał czort wie gdzie z bezwstydnej „niegi”.) i bliskości wojsk Niebieskiego Państwa, zdenerwowanie strony, która uwzięła się, aby być stroną wrogą wobec mnie i armii, jest wielkie i prowokacja się uda. Będziemy wiedzieli wtedy jasno, jakie procentowe rozłożenia w kraju. Parę trupków jest koniecznych. Ale każdy facet, który padnie tu, spomiędzy was, czy tam, to cyfra w moim notatniku tajemnym, o ile go w ogóle mam. Cha, cha, cha – „zalał się” weselnym, chamskim, radosnym jak ryk rozkoszy bydlęcia, śmiechem. – Ja papierków nie lubię, chyba klozetowe – post factum – niech mnie historia podetrze i dowie się qu'est ce que j'avais dans le cul, czy dans le ventre même. Mój notatnik to mit, panowie – ilu chińskich szpicli za nim goni, a żaden go nawet nie wąchał z daleka. Każdy z was to jeszcze jeden parametr we wspaniałym równaniu, które układa się tu! – Uderzył się bezczelnie w łeb – słychać było to uderzenie na całą salę. Ryk rozkiełznanego zachwytu i cicha, gwałtowna chęć śmierci dla i za tego koniokradowego zgeneralonego dojeżdżacza, z domieszką osiemdziesięciu procent Aleksandra Macedońskiego i dziesięciu procent księcia de Lauzun, wypełniła salę. Gdzieś w drugim końcu oberwały się i poleciały zmurszałe po-pneumatyckie stiuki na głowy rozpalone junkrów – dwudziestu było rannych – wyli jeszcze bardziej z zapału (a nawet z animuszu) opatrywani na miejscu, na sali. Kocmołuch otrząsnął żółtawo-biały pył z lśniącego dekoracjami munduru i rzekł:

– A pamiętajcie chłopcy, że ja was kocham, was jednych – bo całą rodzinę moją, żonę i córeczkę, to ja mam w zadzie mego „Siwka”. – To były te okropne powiedzonka, które zjednywały mu najszaleńszą miłość i to wśród najwytworniejszych bubków. Oleśnicki płakał rzewnymi łzami, a komendant szkoły, generał Próchwa nie wytrzymał: złapał litrową butelkę czystej dzikowskiej i wychlał całą do dna na oczach całej szkoły, po czym wciągnął, również przy wszystkich, w krwawy nochal, gram najlepszej lśniącej kokainy Merck'a. „Bo żebym ja miał sobie czego odmawiać, dlatego aby o pięć lat dłużej żyć? Niedoczekanie anielskie. Najwięcej energii kosztują człowieka te wszystkie abstynencje” – mawiał dziewięćdziesięciopięcioletni starzec. Już go Kocmołuchowicz trzymał w swych kawaleryjsko-kleszczowatych objęciach. Piła cała szkoła – jutro i tak dzień wolny. W przeczuciu wielkich wypadków, których ten czarny, młody jeszcze, chmyzowaty wąsal był żywym wcieleniem, ogarnął wszystkich śmiertelny szał pojmowania najwyższego uroku życia już prawie w samym tchnieniu nagłej śmierci. (Są naprawdę chwile, kiedy i gram kokainy nie zaszkodzi. Ale trzeba o nich dobrze wiedzieć – nie wziąć innej chwili za tę właśnie. A przy tym zasada ta stosuje się tylko do silnych: „meine Wahrheiten sind nicht für die Anderen”). Cyferblat przeznaczeń kręcił się jak szalony – dwie tarcze: jedna czarna, druga złota, zlały się w jedną szarą kulę. Czymże byłoby życie bez śmierci?! Świństwem – w doskonałości zakrzepł cały świat. Rozkosz bytu w śmiertelnym pół-cieniu dudniała we krwi wraz z alkoholem, mocnym, prawdziwym prądem. Połączyć, ach, choć na jedną setną sekundy te sprzeczności i trwać choć jedno mgnienie już po wszystkim. Niestety – cała rozkosz jest w tym wypinaniu się – nie ma w uczuciu tym orgazmu – najwyższy punkt jest aktualną nicością. Biada temu, co przetrzyma za długo. Ocknie się w nudzie, jakiej dotąd nie znała planeta (oczywiście dla niego). I w niej pojmie dopiero, czym jest śmierć naprawdę: niczym strasznym: nieznośną nudą nieistnienia, wobec której niczym jest najstraszniejszy ból i rozpacz. Ale teraz „pożywał” Genezyp pełną gębą słodko-trujący, dwoisty owoc śmierci za życia, czy pośmiertnego istnienia.

Za oknami gasło przepiękne wiosenne słońce, pomarańczowo błyszcząc w oknach domów i na mokrych od niedawnego pachnącego deszczu pniach puszystych od młodych listków, wiosennie sprężonych do życia drzew. Już prawie po ciemku, kiedy niebo konało w najcudniejszym seledyno-granacie przepikowanym mosiężno-żółtymi ognikami pierwszych gwiazd, rozpoczęły się pijane popisy uczniów, w których brał udział on, pierwszy jeździec kraju, dawny „bóg” ze szkoły w Saumurs. Dotąd w takich okazjach on jeden z całej armii (przebrał się bestia po obiedzie) nosił czarny i czarno-szamerowany mundur i złote ostrogi „somiurskiego boga”. Genezyp, dostawszy w pijanym zamieszaniu nie swojego konia (czy w to nie była zamieszana „długa ręka” Piętalskiego?) rozbił sobie ciężko głowę przy samym ciemieniu. Leżał w świeżej trawce półprzytomny od piekielnego wyrżnięcia się i wódki. Obok stał ON – o parę kroków. Widział go – on Zypka – ale nie podszedł do niego i nie spytał, jak się czuje. Rozmawiał wesoło z kursowymi oficerami, z których jeden właśnie zwichnął lewą rękę, a prawą palił nonszalancko (czekając na doktora) „Mr. Rothman's own special” papierosa, którego dostał od wodza.

 

– …wielkie rzeczy na małą skalę. Nie, nie – ja wiem: jeśli chodzi o napięcie psychiczne osobiste, to bezsprzecznie wielkie, może ostatnie w swoim rodzaju, ale jeśli wziąć pod uwagę skutki, to może wszystko jest zbyt małe jak na to właśnie zbiorowe wypiętrzenie się miazgi ludzkiej. Ziemia jest kulą, w przybliżeniu, psia-krew! Ograniczone ścierwo! Dziwnie świat się zamaskował sam przed sobą… – (I to on mówił! – najdoskonalsze wcielenie tajemnicy, a może i wcielenie najlepiej wykonanej maski! O szczęście, niewypowiedziane szczęście; móc słyszeć coś takiego, choćby z rozbitą głową i nawet będąc świadomie zignorowanym (dobrze, że świadomie – to wiedział) przez tego wymarzonego „nadpłciowca”, to nad-człowiecze, a jednak antymetafizyczne bydlę!) – …tę maskę trzeba zerwać, choćby razem z twarzą, a może i głową. W tym wypadku i z nami koniec. Ale czymże jest życie, nie przeżyte na ostrzu wbijającym się w nieznane, na szczycie szaleństwa czy mądrości? „Wsio rawnò!Trzebiona nać” – (Wyrażenie zastępcze – jak „parbleu” – a lubił Kwatermistrz „ruskie rugàtielstwa” – trudno – trzeba się było odzwyczaić). Och – żeby to wszyscy zrozumieli! Żeby każdy chciał, nawet ostatni drań, przeżyć siebie w swojej proporcji, psia-kość, w tej dymensji wielkości. Ale… – (i tu powiedział słynne swoje zdanie o kryształach. Teraz słyszał to Zypcio, o czym wtedy w salonie księżnej bełtano tak bezwstydnie naiwnie. Czuł całą dysproporcję tych słów z rzeczywistością i w tym poczuciu urósł mu Kocmołuch do potwornych wprost rozmiarów – zalał świat cały, zasiadł w nim swym wspaniałym kawaleryjskim zadem i roztarł go na proszek. Łeb bolał niesamowicie i ten ból czuł Zypcio jako ból tamtego, ból dysproporcji i koniecznej przyszłej jego hańby – prawdziwy wściekły orzeł na czele tłumu koników polnych i „śniętych rybek”. A bodaj to…!) I głos ten lejąc się jakby roztopionym metalem w bebechy junkra mówił dalej:

– I czy nie czas to jest, aby te ostatnie szaleństwa popełnić – te wielkie – bo te, za które „atprawljajut w żołtyj dom”, to ja mam w zadzie „Siwka” za przeproszeniem pana, panie rotmistrzu. Hę? Jak pan się nazywa? Hrabia Ostromęcki? Bon – nie zapomnę. – To „hrabia” powiedziane było z lekkim odcieniem pogardy – ale w miarę. On umiał jeszcze w ten sposób oddziaływać na zatracone poczucie wielkości naszych lepszych „aristos” – mało takich już było. I ten tytan nie lenił się takich rzeczy mówić byle kursowemu oficerzynie z jednej ze stu czy dwiestu szkół. „Il a de la poigne ce bougre-là” – jak mówił Lebac.

Genezyp siłą woli pokonawszy rozbicie łba o pień (uderzył o niższą część prawie zakrytą trawą) wylizał się z tego, wzmocnionym widzeniem Wodza, psychicznym ozorem i o ósmej, napchany potęgą Kocmołuchowicza, jak akumulator (Wódz walił już o tej porze do szkoły artylerii konnej w Kocmyrzowie ładować dalej – niestrudzona jedna psychodynamo na cały kraj) olśniony urokiem życia od wewnątrz, którym promieniały wszystkie komórki jego ciała, jadł kolację w domu razem z „panem” Michalskim. Dziwnie małym wydał mu się ten niestrudzony człeczyna od kooperatyw, na tle szkolnej wizytacji. Niechże takiego „rzecznika wspólnoty” zmusi co do przeżycia życia „na szczytach” à lale Grand Kotzmoloukh”. Jak rozpętać pod wyższy diapazon tę zacietrzewioną w sobie uspołecznioną codzienność? Co dla tamtego było ciągłym świętem („immer Sonntag” jak mówił Buxenhayn), u tego „wycirusa łzawej społeczności” stawało się wcieloną pospolitością – szara miazga nie mogła czuć tego święta – dla niej to była katastrofa. Inne jakościowo gatunki sił. Trzeba to skopać, zmiażdżyć, rozpłaszczyć jak ciasto wałkiem, aby na tym móc dopiero zatańczyć ostatni swój taniec szaleństwa, upicia się względną w dodatku wielkością. (Widział Zypcio błędy Kocmołuchowicza, całą jego niewspółczesność, nieprzystosowalność i za to jeszcze bardziej go kochał. O ile trudniejsze miał zadanie on, niż „taki” Napoleon choćby, nie mówiąc już o dawniejszych bohaterach – on musiał tłamsić, deformować swą wielkość w gęstniejącej z minuty na minutę organizacji – tamci ruszali się w próżni prawie – on, w smolnej mazi.

Za chwilę miał Zypcio ujrzeć Lilian na scenie po raz pierwszy – i to w taki dzień. Poczuł, że coś komponuje mu życie i że nic nie jest tu „bez kozery” – (okropne wyrażenie). Tak czuć zawsze byłoby już szczęściem, bez względu na ujemne zdarzenia. Przyszedł Sturfan Abnol i powitał go jak najrodzeńszego z braci. Zaraz wypili na „ty”. Jeszcze nie wywietrzała mu uczta w szkole, a już zalewał mózg nowymi falami likworu. Trudno – ten dzień trzeba było spotęgować do ostatnich możliwych granic, choćby wszystko miało trzasnąć aż do wiązań mózgowych włącznie. Obręczą stalową na łeb była mu wizja Wodza, zdeformowana już w kierunku nadzwyczajności do niewyrażalnej potęgi. Czuł go całego razem z butami i ostrogami gdzieś pod sercem, jako czarną, metalową pigułę nie do strawienia. Ale mimo pozytywnej wartości na razie wszystko to razem spotęgowało tylko, zafiksowało, obramiło i utwierdziło gościa z dna. – Stał się już czymś stałym, ekranem, na którym rysowały się niesamowite cienie chwil obecnych, ekranem, który z wolna z płaskości wizji wchodził w trzeci wymiar, urealniał się nieomal mięśniowo. Otóż to – pewne mięśnie należały już trochę do tamtego – tracił Genezyp nad nimi coraz bardziej władzę. Było to piekielnie niebezpieczne.

Tak – takiego dnia nie wolno było z rąk wypuścić, nie wyssawszy z niego całej utajonej rozkoszy, niezdobytej dla normalnych ludzi. Są dnie-kwiaty i dnie-plwociny i wypociny. Ale czy te pierwsze nie wyrastają względnie rzadko na odpowiednio przezwyciężonych tamtych? Trzeba czasem miesięcy całych czarnej, pozornie jałowej pracy, aby znienacka „uszczknąć sobie taki śliczny »dzionek«, lub choćby »smaczne« pół-godzinki” – przypomniało mu się niesmaczne zdanie Tengiera. Druga wątpliwość Sturfana: „czy kobiety nie są czasami wstrętnymi kapliczkami, w których pewni onanistyczni bałwochwalcy oddają cześć sobie samym, nawet pod pozorami zupełnie autentycznej miłości?” Księżna zmalała w tym wszystkim – ale ostatecznie dobrze, że była, faute de mieux. Wygodny był bądź co bądź ten „ujarzmiony demon”, którego można było dowolnie na dwie strony tłomaczyć, robić z nim, przynajmniej wewnętrznie, co się chciało. A przyjemność była wprost straszna. Czuł Zypcio, że takiej kobiety, o takiej proporcji elementów psychicznych i fizycznych już nie spotka, i to go właśnie do niej podniecało – ta ostatniość, końcowość. Ale nie dziś – dziś wszystko było oddane ostatnim promieniom młodego życia w obliczu [tak – obliczu – oblicze to nie twarz – to puste miejsce pod jakimiś wualami (a nie woalami – czort wie co) znad grobu] w obliczu najpiękniejszej ze śmierci, uosobionej we wspaniałym wodzu, śmierci, w której świat wyolbrzymia się w dzikim uroku aż do najdrobniejszej swej „pecyneczki” i staje się naprawdę aktualną nieskończonością, dającą się pożreć w jednym kawale, gdy osobowość pęka pod własnym ciśnieniem i rozlatuje się aż po najdalsze krańce wszystkości. W śmierci takiej nie ma miejsca na jakiś parszywy żal za życiem – on zostaje przetransformowany na odwrotność swą: radosne potwierdzenie niebytu, nasycenie żądzy życia tak wściekłe, jakiego w życiu niczym osiągnąć się nie da. Pojęcia: odwaga i strach stają się bezsensami, wyblakłymi widmami istności z innego, niższego wymiaru. Nadać nową wartość wyrazom – gdyby mógł to uczynić, mówiłby tak właśnie na granicy bezsensu – bo do czego się sprowadzają tak zwane „intuicyjne sformułowania”?: rezygnacja z logiki na rzecz bezpośredniego, artystycznego = działającego formą i niezwykłymi zestawieniami słów, wypowiedzenia. Intuicja (ta, o której plotą baby i umysłowe leniuchy) zawsze jest upadkiem, w stosunku do sensu. Ale poza pewnymi, ograniczonymi co do ilości sprzecznościami sens w znaczeniu pozytywnym jest bezsilny – trzeba bredzić, aby wyrazić bezpośrednio metafizyczną dziwność bytu i jej pochodne. Poza nią i sprzecznymi uczuciami nie ma rzeczy, które mogłyby pretendować do „intuicyjnych” (w powyższym znaczeniu) ujęć. Durnie mówią wtedy o „niezrozumialstwie”. Tak mawiał ten wieczny Sturfan Abnol. A potem pienił się na tę „bandę pasożytów zamierającej sztuki”, jak nazywał krytyków całego świata: „…to stado tchórzliwych impotentów, bojących się walki ze mną w obawie kompromitacji i mego wywyższenia, operujące przekręconą myślą, fałszem lub udaną nawet czasem głupotą, aby mnie zwyciężyć w mózgach skretyniałej publiczności…” itd. itd. Genezypa nudziły te zwierzenia. Dawniej może byłby się zapalił i chciał zostać „prawdziwym krytykiem” tak tamo jak stangretem czy maszynistą. Dziś miał w zadku swego „Eufanazego” całą literaturę, podobnie jak Kocmołuchowicz w zadku „Siwka” nieomal że świat cały, z wyjątkiem… Ale o tym później. (Naiwne zaciekawianie). Co to kogo może obchodzić w czasach, gdzie wszystko się wali i na żywo przewala de fond en comble. Może to i było czymś realnym kiedyś: ten cały niby związek literatury z życiem i wpływ jej na to życie właśnie. Ale teraz kultura, o ile jest w ogóle, fabrykuje się w innej kondygnacji wartości, świadomie czysto społeczno-ekonomicznych. Może nie jest już kulturą w dawnym, spenglerowskim znaczeniu, nie opiera się na mitach, choćby się tu stu Sorelów nawet zagadało na śmierć. Ta mania nie widzenia kardynalnych różnic w czasie to też jeden z atrybutów typowego „spłyciarza”. „Wszystko jest to samo, dusza ludzka jest niezmienna, wszystko było i będzie, są tylko oscylacje” – ględzą psie-krwie, zamazując istotne przepaście, tropiąc problemy w celu zniszczenia ich gdzie mogą. A w sferze pojęć absolutnych i koniecznych są psychologistami, empirystami i w ogóle „względnisiami”. Och, wytruć to plemię! Ale mniejsza z tym. Trudno: słowo przestało być twórcze: wlecze się za życiem społecznym, jak tabor za zwycięskim wojskiem. Przeżuwa zaledwie materiał, ale nie stwarza nowego. Pewnie nie tylko dlatego, że ilość słów jest ograniczona, a nowych pojęć zasadniczych przybywać nie może, ale z powodu wygaśnięcia głębszych źródeł twórczości: zasychania i więdnięcia samej osobowości ludzkiej. Dawniej słowo było na froncie, a dziś? Co taki półartystyczny (bo już nawet nie pełny artysta słowa dawnych czasów – ci – wymarli) bałwan Sturfan Abnol wie o istocie takiego Kocmołuchowicza? Nie może już chwycić rozpiętości jego fali na swój sparszywiały transformator. Życie wyprzedziło sztukę pod względem jej materiału, nie mogą nastarczyć już temu napięciu nawet sami główniarze z ich zdewergondowaną psychiką – chyba jeszcze w muzyce, bo tam jest tylko rzeczywistość uczuć, a nie świata, a sztuka, w chwili formalnego wyprzedzenia życia, o parę dziesiątków lat wstecz, wyczerpała wszystkie formy do dna. On jeden, Zypcio, może coś rozumiał, jako stojący na samej grani, czy na spęknięciu – jak kto chce – w punkcie przecięcia sprzecznych sił przeszłości i przyszłości, Zypcio i może paru takich samych rozdwojeńców. A zresztą całe życie społeczne poza świadomością rozdwojenia w takich mózgach jest, gdyby je tak dokładnie zanalizować, tak wstrętne i bezideowe, jak te literacko-artystyczne „stosuneczki”, zionące bezmyślnym mizeractwem walk cienko-osobistych, bezsilnych pseudo-ambicyjek. Tak przedstawiał to czasem Sturfan Abnol, twierdząc, że literatura to skondensowane życie – ale na pewno tak nie było – przynajmniej w tych strasznych czasach. Może jeden tylko Kocmołuchowicz maskował ostateczną nędzę wszystkiego, tę, w którą nie śmieli spojrzeć najlepsi z minionych epok. A czymże to było poza niezdolnością do pracy, niechlujstwem myśli, brakiem poczucia czasu (tego zegarkowego), jak nie pewnym historycznym zapóźnieniem, brakiem tresury wieków i niezdolnością przystosowania. „To, to ono jest”: co w indywiduach daje czasem nowe wartości, u narodów staje się głupotą i mizerią – narodowa odwaga na mały dystans – tchórzostwo na wielki. Ale w takim razie (jakim?), jaki czort dawał temu tytanowi kwatermistrzowstwa („zakwateruje on po mistrzowsku cały ten swój naród w jakiejś chińskiej czerezwyczajce” – mówiły skeptyki), tę siłę, aby mógł on być takim ogólnym samoparawanem dla wszystkich, czy raczej taką wewnętrzną maską całego narodu? Jak w nim odbijała się ta ohyda, jak w nim to wszystko wyglądało!? Nie wiedział tego nikt i co najstraszniejsze, on sam – tylko za cenę tej nieświadomości był tym, czym był – wielkim żołądkiem, w którym trawił się i dotrawić się nie mógł cały naród – zgaga tej niestrawności, tu była jego prywatna świadomość. Wrogowie jego nawet czuli, że istnieją przez to tylko, że są jego wrogami – czysto negatywnie szwendali się po tej ziemi. Na tym polegała jego Nietykalność i na Tajemnicy. Tą tajemnicą i pieniędzmi Zachodu żyło wszystko. Cienka była to warstewka, oj cienka! Gięła się już czasem miejscami, ale nie pękała. I na nią to wpełzała powoli nowa wiara Dżewaniego, za którym piętrzył się jak wieża z żelaznej mgły tajemniczy do niewymierzalnej potęgi, nikomu nieznany Murti Bing na dalekiej malajskiej wysepce. A tu pod nogami wstręt, wstręt, wstręt – niech przyjdzie zniszczenie, byle piękne – bo w tej idealnie zorganizowanej pracy zaczynały już śmierdzieć jakąś metalową zgnilizną nawet szczero-złote serca i stalowe umysły. Tak, tak – jeden Kocmołuchowicz – w nim była do tego jeszcze głupia młodość i wyzywająca niebezpieczeństwo siła, ale nie ta głupia dawna, albo ta krótkotrwała tak zwana dancingowo-sportowa, nie siła i młodość mądrych bydląt z przedhistorycznych epok, takich bydląt paleontologicznych, jakich dziś nie ma (bo dziś marne, biedne człowieczysko splugawiło nawet dzikiego zwierza swoją marną o nim świadomością), tylko perwersyjna, powstała jakby z wywróconej podszewką na wierzch starości i słabości – na złość wszystkim. [„Zbrudził człowiek świat, narobił świństwa pod siebie i w tym siedzi – za kark go jak szczeniaka, w mordę i rzucić potem na nowo na tło wszechświatowej przestrzeni” – to była jedyna „astronomiczna”, jak ją nazywał, filozofia Kwatermistrza – na Drodze Mlecznej kończyły się dla niego te problemy – czytał tylko Zwei neue Welten Fournier d'Albe'a, jako najwyższy już intelektualny luksus, i pękał sobie z tego ze śmiechu. Zhipostazowana Przestrzeń była jego jedynym fetyszem – nie bóstwem. – Czas miał w zadzie „Siwka”. Ten zad biednego (skończył bardzo tragicznie) „Siwka” była to zaiste przedziwna rupieciarnia. Tam to znajdował się też obraz drugiego Kocmołuchowicza na elektronie w materii niższej jako na planecie (i to w jego własnym brzuchu), podczas gdy wszystko razem z Drogą Mleczną było w brzuchu trzeciego Kocmołuchowicza w materii rzędu wyższego. Jeden Kocmołuchowicz na świecie całym – — już nie śmiano go nazywać polskim Gutierezem de Estradą – on był jedynym autentycznym unikatem].

 

A Zypcio myślał, pijąc na umór ze Sturfanem: „…Cóż to za rozkosz piekielna mieć Wodza: móc komuś zawierzyć ponad wszystko i ponad siebie samego! Ach – nieszczęsne te epoki, grupy i ci ludzie, którzy tego nie mieli! Jak już nie można wierzyć sobie samemu, ani swemu narodowi, ani jakiejś idei społecznej, niechże zostanie choć wiara w takiego szaleńca, który w to wszystko wierzy”. Nie być sobą, być w kimś, w NIM – być atomem jego potęgi, włókienkiem jego przedłużonych mięśni – a na dnie tego podłe uczucie: zrzucić odpowiedzialność za siebie – tak myśleli też wrogowie Kwatermistrza: musieli być takimi, mając takiego wroga, i w ten sposób pozbywali się ciężaru własnych czynów wobec historii.

[A w salonowym wagonie kocmyrzowskiego ekspresu, samotny w swym przedziale Kocmołuchowicz, myślał. („Jak ty myślisz o tym wszystkim” – pytała go często jego żona. On się tylko uśmiechał na to po bestialsku, muskając straszną swą łapą zbrodniarza jedwabistą czerń swych wąsów, a potem… Były to chwile największego jej dla niego uwielbienia. Rzecz dziwna: były coraz częstsze, ale coraz bardziej krótkotrwałe. Wtedy tylko jej pożądał – mógł sobie na to pozwolić, aby być wobec niej sobą, to jest masochistą…) A więc myślał w przybliżeniu tak = »obraz granicy państwa: słupki w Zdołbunowie, Żmerynce, Rohatyńcach, na Psiorach, w Kropiwnicy… Tak – tylko brakuje jeszcze kaszubskich słów w naszym języku. To fatalne«. (Etnograficzna, aktualna Polska zdała mu się czymś małym, jak piąstka dziecka, może jego córeczki, jedynej Ileanki. On trzymał to w swojej garści. Spojrzał na swoją piękną męską, włochatą, zbrodniczą [tak mówiły kabalarki] rękę i zadrżał. Widział obcą łapę, która nie wie, co myśli). »Obraz Chińczyków – znał te toczone z kości gęby i ukośność draniowatą oczu, znał z Rosji – sam, gdy rękami skosił sobie oczy przed lustrem, czuł się potwornym wprost draniem, czuł obcą psychikę w sobie, całkiem kogoś innego, kogoś, którego znał z widzenia, nie osobiście. A może był to on, który kiedyś się objawi”. Nie ma czasu na takie myśli – to nie wchodzi w sztubacką nieomal grę, którą prowadzi z nieznanym przeciwnikiem. Jakże mógł wiedzieć, co mu jest przeciwne, nie wiedząc, kim był i jest sam. Kim będzie? Ha – niech inni to rozplączą potem. Po czem? Zimny pot na dolnych powiekach. Życie jest jedno. On jest tym jedynym „polaczyszką” prawdziwym na całym globie. Niska marka Polski jako narodu, ale znowu jedyność tego zjawiska… I on, prawie tak, jak król Hyrkanii, Edyp IV – tylko nieskończenie wyżej, choć bez korony, bo tamten au fond des fonds jest błaznem. Chociaż…? Straszliwa wątpliwość wybłysła ze „szklannych szkopułów”, zaplątanych w podmorskie algi znanych słów. Nowych brakło mu – tak lepiej. Gdyby na pewne rzeczy znalazł słowa, to rzeczy te ożyłyby, rzuciły się nań i zjadły. On płynął dalej jak rekin w bezrybnym oceanie, skazany na śmierć głodową. Nonsens – wizje prysnęły – był znowu sobą. Skondensował się w punkt. I to, że nikt nie wie tej jego ostatniej myśli… Strach potworny, jak w tych chwilach z NIĄ… Nie z żoną. I w tym cały urok, że jeszcze można się czegoś bać i że to się ma w sobie, a nie poza sobą. Taki strach nie upadla. Och – tego, tej myśli nie wygadać histerycznie, samemu zapomnieć. Ściśnięcie wszystkich mięśni w jedną kulę żelazną z mózgiem – już nie ma nic. Skok w inny wymiar. I ten „biedny” Kocmołuchowicz, mimo piekielnych bohaterstw krucjatowych w Bolszewii, do niedawna nieprzyjmowany przez bardziej arystokratycznych członków Syndykatu, ten, który porwał sobie tę kochaną zresztą hrabiankę – teraz rodzina jej chciała się z nim pogodzić – on nie chciał, uśmiechnął się gorzko, choć z prawdziwą pogardą – to rzadka rzecz w takich kombinacjach. Wolałby jednak, aby tak nie było. Wolałby jednak być jakimś choćby parszywym, nędznym hrabią. Zapatrzył się na chwilę w wyobraźni w przepiękną, natchnioną twarz młodego Oleśnickiego, rzymskiego księcia od XVI wieku i zadrżał z dziwnej nienawiści, połączonej z nieprzyjemnie piekącą zazdrością. Czyż nienasycenie jego w tym kierunku nie jest motorem połowy jego działań? Tak, oczywiście: parszywym hrabią być, parszywym w swym hrabiostwie, byłoby lepiej. Ale siebie, jako takiego, nie oddałby nawet za króla czy cesarza. Chyba może jakie 5 tysięcy lat wstecz? Wtedy nawet z przyjemnością. Cóż – dziś trzeba być tylko Kocmołuchowiczem. I nagle poczuł nonsens metafizyczny, wyrosły z przemian życiowych człowieka, choćby od podoficera do generała, polegający na gadaniu, że ten mógłby być tym, a ten znów tamtym. Tylko tym właśnie, a nie innym może być to dane Istnienie Poszczególne raz na całą wieczność – tylko to może o sobie powiedzieć „ja” – nie „ja” jako abstrakcja przelatująca z ciała na ciało jak motyl z kwiatka na kwiatek, tylko to jedno, stanowiące z tym ciałem absolutną jedność. Poczuł nieszczęsny Kocmołuch swoją własną „ponad-astronomiczną” konieczność. Jak mgnienie przeszła chwila metafizycznego zdumienia nad sobą i światem. Był znowu Kwatermistrzem, stąd dotąd – małym w swej wielkości, jak przed chwilą wielkim był w małości. Nie było czasu na takie bzdury. Zadławiła go pogarda dla siebie samego tak wielka, jak dla obcego człowieka, i to go ocuciło, ocaliło przed samym sobą. Gdyby raz się był na siebie porządnie rzucił, toby go nic już z własnych szponów nie wyrwało. Bechmetiew inaczej by to określił. Mógł Kwatermistrz zgnieść siebie w tej chwili jak stonogę, a wzleciał ponad siebie, jak orzeł ponad śmierdzące bagnisko. Zduszona wątpliwość wylała się poza brzegi duszy, dusza nią ociekała po wierzchu. I zaraz: »cały kraj jak mapa i ta piekielna, męcząca, absolutna niewiadomość celu. Za małe to wszystko, za małe – cały świat zadusić by w uścisku, przetworzyć i przepotworzyć, i odrzucić omdlały z rozkoszy (że to on niby właśnie go ściskał) jak Tę… Stop. Ha – żeby wiedzieli, jak to on jest tajemniczy sam dla siebie, toby się dopiero śmiali. Chociaż teraz, gdzieś popodświadomie może, gdyby się tak zacząć uczciwie grzebać, to można by się może domyślić. Już „szybował” nad swoją „bezdenną dziurą prywatną” („prewetną”, jak mówił jakiś chłop, bardzo inteligentny zresztą – czyż jest okropniejsze słowo?). Nie patrzeć tam w tę otchłań, („prawdziwą do pioruna, nie jakąś głupią poetycką jakiegoś Żydka czy mistyka w kawiarni” – własne słowa Jego Jedyności) – tam obłęd, a może przedtem jeszcze śmierć na przytomno z własnej ręki – z nienasycenia. Czegóż on jeszcze chciał, ten uosobiony maksymalny potencjał osobowości? Aktualnej Nieskończoności w życiu – a to się niestety nie zdarza. Praca, praca, praca – to jedynie ratuje. Nie dać się zatruć złogami niezużytych sił. A Bechmetiew znowu radził trochę odpocząć. „Tyle życia, co się człowiek zużyje i przemęczy do upadłego” – odpowiadał mu na to wesoło zabójczy dla wykonawców swej woli jak Napoleon Kwatermistrz. Słynny strażnik dusz na krawędziach przepaści potępienia za życia i opiekun już potępionych mawiał o nim: „Erazm Wojciechowicz nie imiejet daże wremieni cztob s umà sojti. No eto dołżno byt' konczitsa kakimnibud' wzrywom”. Jedno było pewne: ani naród, ani społeczeństwo nie obchodziły go jako takie: to jest zbiorowiska czujących istot, nie obchodziło go wcale. Nie miał rezonansu dla masowych stanów psychicznych. „Od środka” odczuwał parę osób: 1) córkę, 2) żonę, 3) „tę małpę” (jak mówiła generałowa o NIEJ), no i 4) suczkę „Bobcię”. Reszta to były cyfry. Ale widział tę „resztę” ludzi jak nikt, na zimno rozłożonych, jak na sekcji: od najbliższych wielbicieli, aż do ostatniego żołnierza, którego zawsze za najczulszy pępek uchwycić umiał. I prędzej by się rozleciał na drobne kawałki, niżby mógł sam się co do tego zanalizować, czy miał jakie narodowe uczucia, czy społeczne instynkty. Przeznaczenie zwaliło go na szczyt tej piramidy i musiał wytrwać tam do końca. Ale temu przeznaczeniu godnie też pomagał. I teraz zawarzyć w tym wszystkim kaszy i potem jeszcze raz w tej kaszy sobą maksymalnie zaważyć i być zauważonym wreszcie przez cały świat – ale nie tak, jak teraz. Nie wystarczało mu, że jakieś tam zagwazdrane zagraniczne piśmidełka ledwo czasem coś o nim skrobną. (W ogóle milczano o nas wtedy publicznie, zużywając tajnie jako bufor – „butaforski bufor zbutwiałego, nabufionego a butnego i głupiego jak but bufoństwa” – jak mówił on sam. Coś tam było jeszcze o bufecie – że niby Rosja i Polska to bufet z zakąskami dla Mongołów, przed pożarciem całego świata. Lubił takie wyrazy w wolnych chwilach „Wielki Kocmołuch”). Tak – to jedyna jeszcze forma twórczości dzisiaj: potrafić według własnej woli i fantazji zakręcić porządnie kłębowiskiem ludzkim (choćby taką Polską), naruszyć zacieśniającą się jak obręcz na szyi organizację mas i układ ciśnień zewnętrznych. Ale był to raczej nowotwór intelektualny – bo we krwi nie miał kwatermistrz władztwa – tego pierwotnego, rozlanego po całym ciele. Siedziało to w jakimś przerośniętym mózgowym gruczole – osobno gdzieś tkwiło, ale za to mocno. »Znowu plan – ta prawdziwa jego koncepcja: plan wielkiej bitwy z Chińczykami, polegający na takiej konfiguracji frontu, która by z początkiem boju zmusiła przeciwnika do takiej a nie innej „pieregrupirowki” (ulubione wyrażenie Wodza), przy czym sztab chiński miał być nawet o pewnych rzeczach programowo prawdziwie i wiarogodnie poinformowany. W istocie kwatermistrz był urodzonym kondotierem – tu leżało jądro rzeczy, – a przy tym strategiem-artystą. To była istotna twórczość, którą on jako „mąż stanu” lekceważył. Działalność społeczna stanowiła tylko tło dla wielkich koncepcji bojowych – ale w świadomości swej uważał się za wielkiego proroka całej ludzkości, proroka bez idei. A może było coś takiego tam w tej „prywatnej otchłani” – ale o tym później. On sam nie wiedział, co tam siedzi, i wiedzieć w tej chwili nie chciał. Plan dojrzewał w szatańskiej wyobraźni Wielkiego Kocmołucha bez pomocy żadnych papierów – jedna goła, bez nijakich rysuneczków odręcznych mapa i pamięć, jak jedno kolosalne sztabowe biuro z milionem szufladek i siecią elektrycznych przewodów, łączących system sygnałowych lamp. Centralny guzik tego potwornego aparatu lokalizował sobie prywatnie kwatermistrz między brwiami, trochę na lewo, gdzie miał pewien nieregularny guz – „guz macedoński”, jak go nazywał wobec NIEJ. Osobno zdawał się on sterczeć (subiektywnie oczywiście) z dala od chamskich pokładów duszy (od barów i od lędźwi stalowych też), które nie były do pogardzenia też – w pewnych chwilach stanowiły doskonałą rezerwę. »Ha, ci strzelcy konni w Grudziądzu, to nie jest pewne. Wizytacja może popsuć, z powodu tego diabelskiego Wolframa – a sprzątnąć go niepodobna. A on przeziera – oczywiście zdaje mu się, ale to wystarczy. A to najgorsze, że on jest także „kawaleryjskim bogiem”. Nie ruszać – zresorbuje się samo, albo pęknie i …„czik” – przyszczypnąć w odpowiednim momencie. Już tam Swędziagolski da sobie radę w razie wybuchu. Teraz nie można zawczasu „przyjąć miar” zbyt surowych, a potem… Ha – K, I i W – to trzy. Cyferblatowicz jest przekonany o tajnym zbliżeniu do Syndykatu – nie docenia jego siły. Niech będzie – tym go się później unieszkodliwi. Niech działa na własną rękę.« Poczuł pogardę dla wrogów, zmuszających go do niegodnych sztuczek. »Puścić go wolno, a przeważy tam, gdzie trzeba«. Boroeder – ta enigmatyczna twarz wschodnia to jedyna nieomal przeszkoda – prawie tak tajemniczy, jak on sam, tylko nie tak ogólnie interesujący. Lśniąca czarna broda, w której się kryją wszystkie jego zagadki. Nią się bestia maskuje – gdyby go tak związać i ogolić? Genialny pomysł: straciłby połowę potęgi. I ta żółta ręka z pierścieniami o czerwonych, tanich półszlachetnych kamieniach (Spinele?) (też się wybrał!), gdy gładzi tę brodę, jak wiernego psa. I to imię: Jacek – konglomerat usystematyzowanych sprzeczności. „Ogolę drania!” – krzyknął głośno wódz. „Z tymi cywilami jest najgorzej. On ma kogoś blisko mnie. Ale który?” Wpatrzył się w czerwony aksamit poduszki tak intensywnie, że mu aż pociemniało w oczach. Wypłynęła razem ze szczypiącymi łzami kamienno-poczciwa twarz Uhrynowicza…