Za darmo

Wyspa skarbów

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

XVII. Ciąg dalszy opowiadania doktora: ostatnia wyprawa naszej łodzi

Ta piąta wyprawa była zgoła odmienna od poprzednich. Przede wszystkim mała łódka – raczej tygielek – w której siedzieliśmy, była zanadto obciążona. Pięciu dorosłych ludzi, z których trzech: Trelawney, Redruth i kapitan miało ponad sześć stóp wzrostu, stanowiło już ciężar większy niż obliczona była łódka. Do tego dodać należy proch, wieprzowinę i worki sucharów. Muszkiety przeważały tył łódki. Kilkakrotnie wlewała się do nas woda, tak iż moje spodnie i poły surduta przemokły na wskroś, jeszcze zanim przebyliśmy sto jardów56.

Kapitan polecił uporządkować łódź i udało się nam ją istotnie nieco wyprostować. Mimo to jednak lęk aż nam dech zapierał w piersiach.

Na dobitkę właśnie rozpoczął się odpływ morza; silny, wzburzony prąd ruszył zrazu na zachód w poprzek zalewu, a następnie na południe ku morzu wzdłuż cieśniny, przez którą wpłynęliśmy rano. Same już fale zagrażały niebezpieczeństwem naszej przeładowanej łodzi, lecz co gorsza, prąd zniósł nas z właściwej drogi daleko od miejsca lądowania, za przylądkiem. Gdybyśmy dali się porwać prądowi, wylądowalibyśmy koło czółen, gdzie piraci mogli się zjawić każdej chwili.

– Nie mogę nakierować łodzi ku twierdzy, panie – odezwałem się do kapitana, gdyż sam sterowałem, a on i Redruth, obaj wypoczęci, wiosłowali. – Odpływ znosi łódkę w dół. Czy waszmość nie mógłby nieco mocniej wiosłować?

– Nie mogę, bo naraziłbym łódkę na zatonięcie – odparł ów. – Musi pan wytrzymać… wytrzymać, a zobaczysz pan, że uda się.

Wytężyłem siły, ale stwierdziłem, że odpływ znosił nas w kierunku zachodnim, podczas gdy ja kierowałem łódkę dokładnie na wschód, czyli na prawo w skos od tej drogi, którą powinniśmy byli jechać.

– W ten sposób nigdy nie dostaniemy się do lądu! – oświadczyłem.

– Jeżeli jest to jedyna droga, którą możemy płynąć mości panie, to już tędy musimy się kierować – odpowiedział kapitan. – Musimy płynąć pod prąd. Sam pan widzi – ciągnął – że jeżeli zboczymy od miejsca lądowania, trudno powiedzieć, gdzie przybijemy do lądu, nie mówiąc już o możliwości zatrzymania nas przez czółna. W każdym razie w tym kierunku, w którym zdążamy, prąd musi osłabnąć, a wtedy możemy cofnąć się wzdłuż wybrzeża.

– Prąd już się zmniejsza, panie! – rzekł marynarz Gray, siedzący na przedniej ławce – pan może się trochę z niego wyswobodzić.

– Dziękuję ci, mój człowieku – odrzekłem zupełnie tak, jak gdyby nic nie zaszło, gdyż wszyscy w milczeniu zgodziliśmy się, by traktować Graya jak jednego ze swoich.

Naraz kapitan znów się odezwał, a wydawało mi się, że głos mu się nieco zmienił:

– Armata!

– Myślałem o niej – rzekłem będąc przekonany, iż miał na myśli bombardowanie twierdzy. – Ale oni nie potrafią przywieźć działa na ląd, a nawet gdyby potrafili, to nigdy nie przeciągną go przez knieje.

– Niech pan spojrzy poza siebie, doktorze – rzekł kapitan.

Zapomnieliśmy zupełnie o długiej śmigownicy57, a właśnie koło niej ku naszemu przerażeniu uwijało się pięciu łotrów zdejmując z niej „kaftan”, jak nazwano spowijający ją twardy pokrowiec z żaglowego płótna. Nie dość tego: w tejże chwili zaświtało mi w głowie, że proch i kule armatnie zostawiliśmy, a jedno uderzenie siekiery mogło je oddać w ręce tych szubrawców.

– Izrael był puszkarzem58 Flinta – rzekł Gray chrapliwym głosem.

Na wszelki wypadek zwróciliśmy bieg łodzi wprost na miejsce lądowania. Przez ten czas oddaliliśmy się od prądu na tyle, że nawet przy powolnym z konieczności wiosłowaniu można było sterować, więc prowadziłem łódź już prosto do celu.

Miało to jednak tę słabą stronę, że zdążając w tym kierunku odwróciliśmy się bokiem zamiast rufą do „Hispanioli” i przedstawialiśmy wyborny cel jak wrota stodoły.

Mogłem słyszeć i widzieć zarazem, jak ten opój Izrael Hands staczał kulę armatnią po pokładzie.

– Kto tu jest najlepszym strzelcem? – zapytał kapitan.

– Pan Trelawney ma oko nieomylne w strzelaniu – odrzekłem.

– Panie Trelawney, bądź pan łaskaw trzepnąć jednego z tych drabów, o ile możności Handsa – rzekł kapitan.

Trelawney był zimny jak stal; obejrzał panewkę swego samopału.

– A teraz – zawołał kapitan – niech pan ostrożnie się obchodzi z tą strzelbą, jeżeli nie chce pan zatopić łodzi. Podczas gdy on celuje, niech wszyscy będą gotowi utrzymywać w równowadze łódź.

Dziedzic podniósł samopał, zaprzestaliśmy wiosłowania i przechyliliśmy się w drugą stronę, aby zapobiec kołysaniu; wszystko powiodło się tak wspaniale, że nie nabraliśmy do łodzi ani jednej kropli wody.

Tymczasem tamci obrócili armatę na lawecie, wskutek czego Hands, który ze stemplem do ładowania stał przy wylocie lufy, był najbardziej wystawiony na cel. Wszakże nie mieliśmy szczęścia; w chwili gdy Trelawney wypalił, ów łotr pochylił się, tak iż kula świsnęła nad nim i ugodziła jednego z czterech pozostałych, który upadł.

Krzyk powtórzyli nie tylko jego towarzysze na okręcie, lecz równocześnie i wiele innych głosów na lądzie. Spojrzawszy w tę stronę spostrzegłem resztę rozbójników wysuwających się spośród drzew i zajmujących z pośpiechem dawne miejsca w czółnach.

– Czółna nadjeżdżają, proszę pana – oznajmiłem.

– Przyśpieszmy więc biegu! – zawołał kapitan – Nie myślmy już, czy zatopimy łódkę. Jeżeli nie zdołamy wydostać się na ląd, wszystko przepadło.

– Tylko jedna z łodzi jest obsadzona ludźmi – dodałem – prawdopodobnie załoga drugiej podąża wzdłuż wybrzeża, by odciąć nam drogę.

– Będą musieli rączo pędzić – zauważył kapitan. – Pan wie, że marynarz na lądzie rusza się jak kaczka. O nich się nie troszczę, chodzi mi teraz o tę kulę armatnią. Będzie to istna gra w kręgielki! Ale nasza łódka zginąć nie może. Pan dziedzic nas ostrzeże, gdy zobaczy tę zabawkę, a wtedy postaramy się, żeby nas woda nie zalała.

Pośród tego posuwaliśmy się naprzód z dość wielką szybkością, jak na łódź tak obładowaną jak nasza i tylko niewiele wody dostało się na dno podczas całej przeprawy. Byliśmy już niedaleko: jeszcze trzydzieści lub czterdzieści uderzeń wiosła i powinniśmy byli przybić do brzegu, gdyż odpływ odsłonił już wąski pas piaszczysty poniżej kęp drzew. Pościgu czółna nie należało się już obawiać, bo przylądek zakrył je zupełnie przed naszymi oczyma. Ten sam prąd odpływu, który tak bezlitośnie nas powstrzymywał, wynagradzał nam teraz poprzednią zwłokę powstrzymując naszych napastników. Jedynym źródłem niebezpieczeństwa była armata.

– Gdybym mógł – odezwał się kapitan – zatrzymałbym się i jeszcze jednego nicponia położyłbym trupem!

Było jednak rzeczą jasną, że tamci bynajmniej nie zamierzali ociągać się ze strzałem. Nie zważali wcale na postrzelonego towarzysza, choć ów jeszcze nie umarł, i widziałem, że usiłował się czołgać.

– Gotów! – krzyknął dziedzic.

– Stój! – zawołał kapitan szybko jak echo.

I obaj wraz z Redruthem zahamowali tak silnie, że tył łodzi znalazł się pod wodą. W tej samej chwili huknął strzał. Był to pierwszy z tych, które usłyszał Jim, gdyż odgłos strzału dziedzica nie dotarł do niego. Nikt z nas nie wiedział dokładnie, gdzie przeszła kula, lecz przypuszczam, że musiała przelecieć nad naszymi głowami i że pęd powietrza przez nią wywołany mógł przyczynić się do naszej katastrofy.

Cokolwiek bądź, łódź zupełnie powoli poszła na dno od strony rufy, pogrążając się w wodzie na głębokość trzech stóp, tak iż jedynie kapitan, i ja zdołaliśmy się utrzymać na nogach, zwróceni do siebie nawzajem twarzami. Trzej inni dali nurka głową w przód i wydobyli się na powierzchnię przemokli i ociekający wodą.

Jak dotąd nie było więcej szkody. Nikt nie stracił życia i mogliśmy bezpiecznie dobrnąć do brzegu. Niemniej jednak wszystkie nasze zapasy poszły na dno, a co najgorsza, z pięciu samopałów jedynie dwa pozostały zdatne do użytku. Ja moją strzelbę zdążyłem instynktownie zerwać z kolan i wznieść nad głową, a kapitan, jako człowiek przezorny, przewiesił swoją przez ramię na taśmie, zamkiem do góry. Trzy inne zatonęły wraz z łodzią.

Jakby nie dość było naszych strapień, usłyszeliśmy głosy rozbrzmiewające coraz to bliżej w lesie na wybrzeżu. Niepokoiło nas nie tylko niebezpieczeństwo, że w tym opłakanym stanie możemy być odcięci od twierdzy, ale i obawa, czy Hunter i Joyce będą mieli tyle przytomności i odwagi, by stawić opór, w razie gdyby ich napadło pół tuzina59 opryszków. Wiedzieliśmy, że Hunter jest człowiekiem zrównoważonym, ale co do Joyce'a mieliśmy wątpliwości – był to człowiek miły, ogładzony, doskonały do posług lokajskich i czyszczenia ubrania, ale niezupełnie zdatny na wojownika.

 

Mając to wszystko na myśli, brodziliśmy jak najśpieszniej do brzegu zostawiając poza sobą nieszczęsną łódź i więcej niż połowę naszej amunicji i żywności.

XVIII. Ciąg dalszy opowiadania doktora: koniec walki dnia pierwszego

Co tchu przedarliśmy się przez skrawek lasu, który oddzielał nas teraz od warowni; za każdym krokiem słyszeliśmy coraz bliżej rozlegające się krzyki korsarzy. Niebawem usłyszeliśmy tupot stóp biegnących i trzeszczenie gałęzi, gdy torowali sobie drogę przez krzaki.

Zobaczyłem, że musimy wziąć się ostro do rzeczy, obejrzałem więc panewkę i kurek.

– Kapitanie – odezwałem się. – Pan Trelawney jest niezrównanym strzelcem. Daj mu waszmość swoją strzelbę, bo jego jest nie do użycia.

Wymienili między sobą strzelby, a pan Trelawney – milczący i chłodny, jaki był od początku rokoszu60 – zatrzymał się na chwilę, aby zobaczyć, czy wszystko jest w porządku. Jednocześnie ja – widząc, że Gray jest nieuzbrojony – wręczyłem mu swój kordelas. Dobrze na nas podziałało, gdyśmy zobaczyli, jak nasrożył brwi, wyciągnął dłoń i ze świstem śmigał ostrzem w powietrzu. Z każdego rysu jego postaci można było poznać, że nasz nowy sojusznik nie da się zjeść w kaszy.

O czterdzieści kroków dalej doszliśmy na skraj lasu i spostrzegliśmy twierdzę przed sobą. Poczęliśmy się dobijać do ogrodzenia mniej więcej w środku południowej ściany, a prawie jednocześnie siedmiu rokoszan z bosmanem Jobem Andersonem na czele z wrzaskiem pojawiło się koło południowo-zachodniego narożnika.

Zatrzymali się jakby zaskoczeni, zanim mieli czas coś przedsięwziąć, nie tylko dziedzic i ja zdążyliśmy wystrzelić, ale również Hunter i Joyce z warowni. Cztery strzały były wprawdzie raczej salwą odstraszającą, ale i tak nie pozostały bez skutku: jeden z wrogów istotnie padł, a inni bez wahania zawrócili i przepadli między drzewami.

Nabiwszy powtórnie broń przeszliśmy wzdłuż zewnętrznej ściany palisady, aby przyjrzeć się poległemu nieprzyjacielowi. Leżał martwy jak głaz – kula przebiła mu serce.

Jużeśmy zaczęli radować się z powodzenia, gdy niespodziewanie w zaroślach rozległ się trzask pistoletu i kula świsnęła mi tuż nad uchem, a biedny Tom Redruth jęknął i upadł jak długi na ziemię. I dziedzic, i ja wypaliliśmy w odwet, lecz ponieważ nie mieliśmy żadnego wyraźnego celu, prawdopodobnie tylko zmarnowaliśmy proch. Następnie nabiliśmy znów strzelby i zajęliśmy się troskliwie biednym Tomem.

Kapitan i Gray już go oglądali, a ja za pierwszym spojrzeniem przekonałem się, że jest po wszystkim.

Zdaje mi się, że gotowość, z jaką oddaliśmy powtórną salwę, zmusiła buntowników znowu do rozsypki, gdyż nie napotykając dalszych przeszkód zdołaliśmy przenieść biednego starego leśnika przez częstokół i złożyć, jęczącego i skrwawionego, w twierdzy.

Biedny starowina nie wyrzekł ani słowa zdziwienia, skargi, strachu czy nawet przyzwolenia od samego początku naszych tarapatów aż do tej chwili, gdy złożyliśmy go konającego w warowni. Jak Trojańczyk leżał w korytarzu za materacem, wypełniał każdy rozkaz w milczeniu, wytrwale i dokładnie, był najstarszy wiekiem w naszej grupie. I oto teraz ten milczący, stary, całą duszą oddany sługa miał skonać.

Dziedzic ukląkł koło niego i całował go po rękach, łkając jak dziecko.

– Czy już umrę, panie doktorze? – zapytał Tom.

– Tomie, przyjacielu mój drogi – odpowiedziałem – powracasz do ojczyzny.

– Chciałbym przedtem móc puknąć do nich ze strzelby – rzekł on na to.

– Tomie – odezwał się dziedzic – powiedz, czy mi przebaczysz?

– Czy tak się godzi mówić, jaśnie panie? Wszak zawsze winienem respekt – brzmiała odpowiedź. – Cokolwiek mnie czeka, niech i tak będzie, amen.

Po krótkiej chwili milczenia poprosił, ażeby ktoś odczytał modlitwę.

– Taki jest zwyczaj – dodał, jakby się usprawiedliwiał.

Niedługo potem, nie mówiąc już ani słowa, wydał ostatnie tchnienie.

Tymczasem kapitan, który jak zauważyłem, dziwnie miał wypchane kieszenie i piersi, począł wydobywać przeróżne drobiazgi, jak: sztandar Wielkiej Brytanii, Biblię, kłębek tęgiego powroza, pióro, atrament, dziennik okrętowy i kilka funtów tytoniu. Znalazłszy za ogrodzeniem dość długą żerdź świerkową, ociosaną z kory i gałązek, z pomocą Huntera zatknął ją na rogu warowni, gdzie przyciesie krzyżowały się z sobą tworząc węgieł. Następnie wdrapawszy się na dach, własnoręcznie przymocował i rozwinął flagę.

To widocznie napełniło go otuchą. Wszedł znów do domu i zaczął przeliczać zapasy, jak gdyby ponadto nic nie istniało. Mimo wszystko zwrócił jednak uwagę na zgon Toma i gdy się już wszystko dokonało, wystąpił naprzód z inną flagą i z czcią rozpostarł ją na jego zwłokach.

– Nie martw się, waszmość! – rzekł ściskając dłoń dziedzica. – Jemu już nic złego się nie przytrafi! Nie ma czego się obawiać marynarz, który poległ spełniając powinność względem swego kapitana i chlebodawcy. Niedobry to pewno dla nas prognostyk, ale co się stało, już się nie odstanie!

Powiedziawszy to, wziął mnie na bok.

– Panie doktorze – zagadnął – za ile tygodni pan i dziedzic spodziewacie się przybycia okrętu konwojowego?

Wyjaśniłem, że może tu być mowa nie o tygodniach, lecz o miesiącach. Gdybyśmy nie powrócili z końcem sierpnia, Blandly miał wysłać okręt na poszukiwania, ale ani prędzej, ani później.

– Może pan sobie obliczyć – dodałem.

– Tak, tak – odparł szyper skrobiąc się w głowę. – Nawet licząc na wielką łaskę Opatrzności Bożej, muszę powiedzieć, że jesteśmy w bardzo ciężkim położeniu.

– Co waćpan masz na myśli? – zapytałem.

– Myślę, iż wielka szkoda, mości panie, żeśmy stracili tę drugą łódź! – odrzekł kapitan. – Prochu i kul nam jeszcze wystarczy. Ale zapasy żywności są szczupłe, bardzo szczupłe. Tak szczupłe, panie doktorze, że kto wie, czy to nie dobrze, iż mamy do wyżywienia o jedną gębę mniej. – I pokazał zwłoki przykryte flagą.

Akurat w tej chwili kula armatnia przeleciała z hukiem i świstem wysoko nad dachem strażnicy i z głuchym łoskotem zapadła gdzieś daleko w lesie.

– Oho! – odezwał się kapitan. – Pukajcie sobie dalej! Macie już dość mało prochu, moi chłopcy!

Drugi strzał był celniejszy, gdyż kula wpadła w obręb warowni wzniecając kłąb kurzawy, lecz nie wyrządzając zresztą żadnej szkody.

– Kapitanie – napomknął dziedzic – przecież domu wcale nie widać z okrętu. Niewątpliwie flaga służy im za cel. Czy nie lepiej byłoby ją zwinąć?

– Zwinąć mój sztandar? – krzyknął kapitan. – Nie, panie! nigdy tego nie uczynię!

Ledwo wyrzekł te słowa, myślę, że wszyscy zgodziliśmy się z nim. Był to bowiem nie tylko objaw niezłomnego, szczerego żeglarskiego męstwa, ale i dobrej polityki, gdyż pokazaliśmy wrogom, że nic sobie nie robimy z ich strzelaniny.

Przez cały wieczór grzmocili bez przerwy. Pocisk za pociskiem przelatywał nad nami albo upadał w pobliżu lub nawet uderzał w piasek wewnątrz ogrodzenia, ale zmuszeni byli strzelać tak wysoko, że kula traciła rozpęd i zagrzebywała się w miękkim piasku. Nie potrzebowaliśmy więc obawiać się odłamków, a chociaż jedna kula przebiła dach strażnicy i utkwiła w podłodze, to jednak niebawem oswoiliśmy się z podobnymi psotami i nie przejmowaliśmy się nimi wcale uważając, iż jest to zwykła sobie gra w krykieta.

– Jedno jest w tym wszystkim dobre – zauważył kapitan. – Las przed nami jest prawdobodobnie przejrzysty. Odpływ trwa już dość długo, a nasze zapasy pewno są nie zakryte. Niech pójdzie kto na ochotnika i przyniesie wieprzowiny.

Gray i Hunter pierwsi wystąpili naprzód. Dobrze uzbrojeni wykradli się z warowni, lecz wyprawa okazała się bezcelowa. Buntownicy byli zuchwalsi, niż przypuszczaliśmy, albo też ponad miarę ufali celności armatnich strzałów Izraela, gdyż czterech czy pięciu z nich krzątało się koło zatopionej łódki wydobywając nasze zapasy i przenosząc je do jednego z czółen, które znajdowało się nieopodal, utrzymując się ruchem wioseł przeciw prądowi. W tyle czółna stał Silver wydając rozkazy, a każdy z rabusiów zaopatrzony był w muszkiet z jakiegoś tajnego ich schowka.

Kapitan usiadł nad dziennikiem okrętowym i taki był początek jego notatek:

Aleksander Smollet, szyper, David Livesey, lekarz okrętowy, Abraham Gray, pomocnik cieśli, John Trelawney, właściciel okrętu, John Hunter i Ryszard Joyce słudzy tegoż, początkujący marynarze – jedyni ludzie, którzy pozostali wierni z całej załogi okrętu – z zapasami na dziesięć dni w razie zmniejszenia porcji dziennych – tego dnia wylądowali i zatknęli sztandar Wielkiej Brytanii w twierdzy na Wyspie Skarbów. Tom Redruth, sługa właściciela, początkujący marynarz zabity przez rokoszan; Jim Hawkins, chłopiec okrętowy…

W tym czasie zastanawiałem się nad dziwnym losem biednego Jima Hawkinsa.

Od strony lądu doszło nas wołanie.

– Ktoś nas wzywa – rzekł Hunter, który stał na straży.

– Doktorze! panie dziedzicu, panie kapitanie! Hej, Hunter, to ty? – zbliżały się okrzyki.

Gdy podbiegłem do drzwi, zobaczyłem Jima Hawkinsa, żywego i zdrowego, przełażącego przez palisadę.

XIX. Dalszy ciąg opowiadania Jima Hawkinsa: załoga warowni

Gdy Ben Gunn ujrzał flagę, zatrzymał się, pochwycił mnie za ramię i usiadł.

– To z pewnością twoi przyjaciele! – przemówił.

– Sądzę, że raczej buntownicy! – odparłem.

– Co znowu! – zawołał ów. – Bądź pewny, że w takim miejscu, gdzie nikt nie zawita prócz panów szczęścia, Silver niechybnie wywiesiłby banderę korsarską! Nie, to są twoi przyjaciele! Tam rozpoczęła się bitwa; zdaje mi się, że twoi przyjaciele osiągnęli w niej przewagę, a teraz znajdują się na lądzie, w starej warowni, którą przed wielu, wielu laty zbudował Flint. O, nasz Flint miał olej w głowie! Poza nadmierną skłonnością do rumu był to człowiek, jakich darmo szukać! Nie bał się nikogo, nie! Jedynie Silvera. Ale Silver to był filut!

– Dobrze, dobrze! – powiedziałem. – Wierzę ci w zupełności i nie chcę już gawędzić na ten temat. Czas nagli, powinienem więc biec co tchu, żeby się połączyć z mymi przyjaciółmi.

– Nie, kamracie! – rzekł Ben Gunn. – Wydajesz mi się dobrym chłopcem, ale koniec końców jesteś tylko chłopcem. No, ale Ben Gunn ucieka. Nawet rum nie poprowadzi mnie tam, gdzie idziesz… nawet rum, póki nie zobaczę twojego czcigodnego pana i nie usłyszę od niego słowa honoru. A nie zapomnij no moich słów: „Znacznie więcej – tak powiesz – znacznie więcej zaufania…”, a potem uszczypnij go.

I z tą samą znaczną miną uszczypnął mnie po raz trzeci, mówiąc:

– A jeżeli wam będzie potrzeba Bena Gunna, wiesz, Jimie, gdzie możesz go znaleźć. Tam, gdzie znalazłeś go dzisiaj. A ten, kto przyjdzie, powinien mieć coś białego w ręce i powinien przyjść sam jeden. Aha! i jeszcze to powiesz: „Ben Gunn – powiesz – ma w tym swoje racje”.

– Dobrze – odrzekłem – zdaje mi się, że pojąłem, o co idzie. Chcesz coś oznajmić i życzysz sobie, byś mógł się widzieć z naszym dziedzicem lub doktorem, a znaleźć cię można tam, gdzie cię spotkałem. Czy to wszystko?

– A może jeszcze zapytasz, kiedy? – dodał. – Owszem, mniej więcej od południa do szóstego dzwonka.

– Dobrze. Czy mogę już odejść?

– Czy nie zapomnisz? – badał mnie niespokojnie. – „Znacznie więcej… i ma swoje racje…” Tak powiesz „Swoje racje…” To najważniejsze. Jak człowiek z człowiekiem. Więc dobrze – mówił trzymając mnie wciąż jeszcze – myślę, że możesz już odejść, mój Jimie. Ale, Jim, jeżeli zobaczysz Silvera, nie zdradzisz Bena Gunna? Nikt z ciebie dzikimi końmi nie wyciągnie tego, com ci mówił? Nie? Dajesz mi słowo? A jeżeli ci piraci obozują na lądzie, Jimie, czy nie powiesz, że rano…

Dalsze słowa przerwał mu ogłuszający łoskot; kula armatnia przedarła się przez drzewa i ugrzęzła w piasku niespełna o sto jardów od miejsca, gdzieśmy rozmawiali. W jednej chwili daliśmy drapaka w dwie przeciwne strony.

Przez dobrą godzinę ustawiczne grzmoty wstrząsały wyspą, a kule z trzaskiem zaszywały się w ostępie. Przebiegałem w coraz to inne ukrycia, zawsze ścigany, jak mi się zdawało, przez te przerażające pociski. Lecz w końcu strzelanina osłabła. Wówczas, choć nie mogłem się odważyć podejść w stronę warowni, gdzie kule padały najgęściej, jednakże w pewnej mierze odzyskałem pewność siebie i po długim okrążaniu w kierunku wschodnim przyczołgałem się między drzewa rosnące na wybrzeżu.

 

Słońce właśnie zaszło, powiew morski szeleścił buszując po lasach oraz marszcząc szarą powierzchnię przystani; przypływ już zupełnie opadł i wielkie smugi piasku leżały nieosłonięte. Powietrze ostygło i po upale dnia chłód przenikał mnie skroś kurtkę.

„Hispaniola” stała jeszcze w tym samym miejscu, gdzie zarzucono kotwicę, lecz na szczycie masztu widniał jak na dłoni „Wesoły Roger” – czarna bandera korsarska. Gdy jej się przyglądałem, zerwał się jeszcze jeden krwawy błysk i jeszcze jeden huk, któremu odpowiedziały wszystkie echa. I jeszcze jedna kula działowa zaświstała w powietrzu. Był to już koniec kanonady.

Leżałem czas jakiś śledząc ożywiony ruch, który powstał po natarciu. Kilku ludzi rozbijało coś siekierami na wybrzeżu niedaleko od warowni; jak się później dowiedziałem, była to nieszczęśliwa łódka. Dalej, w pobliżu ujścia rzeki, płonęło wśród drzew wielkie ognisko; między tym miejscem, a statkiem kursowało tam i z powrotem czółno, a ludzie, których widziałem poprzednio w tak ponurym usposobieniu, pokrzykiwali przy wiosłach wesoło jak dzieci. Z brzmienia ich głosu można było wnosić, że są podpici rumem.

W końcu pomyślałem, że mogę już podążyć ku twierdzy. Byłem od niej dość daleko, na nizinnym piaszczystym przesmyku, który zamyka przystań od wschodu, a przy niskim stanie wody łączy się z Wyspą Szkieletów. Gdy powstałem na równe nogi, spostrzegłem w przedłużeniu przesmyku, ale w pewnej odległości, wynurzającą się spośród niskich krzaków odosobnioną skałę dość wysoką. Przyszło mi na myśl, że jest to zapewne owa Biała Skała, o której wspominał Ben Gunn, i że kiedyś może będziemy potrzebowali łodzi, a wtedy będę wiedział, gdzie jej szukać.

Następnie przemykałem się borem, aż przedostałem się na tyły warowni, czyli na jej stronę lądową, gdzie niebawem zostałem gorąco powitany przez wiernych przyjaciół.

Opowiedziałem pokrótce swe przejścia i począłem się rozglądać dokoła. Twierdza była zbudowana z nieociosanych dyli sosnowych – zarówno sufit, jak ściany i podłoga, która wznosiła się gdzieniegdzie na stopę lub półtorej nad poziom nasypu piaskowego. Przy drzwiach był ganek, a pod nim tryskało małe źródełko spływając do sztucznego zbiornika, dość osobliwego – jako że był to, prawdę mówiąc, wielki żelazny kocioł okrętowy z dziurawym dnem – i wsiąkało w piasek, gdzie miało „swój port”, jak się wyrażał kapitan.

Oprócz gołych ścian niewiele było w tej budowli; tylko w jednym rogu spoczywała płyta kamienna służąca jako palenisko oraz stary zardzewiały żeleźniak do przechowywania zarzewia.

Stoki wzgórza i cały obręb warowni były ogołocone z drzew, zużytych na budowę, a po rozmiarach belek można było poznać, jak piękny i niebotyczny las tu wyrąbano. Większą część poręby wykarczowano lub wypalono po uprzątnięciu drzew; jedynie tam gdzie strumyk wody wyciekał z kotła, grube poszycie mchu oraz kilka paproci i pnących krzewów zieleniło się na tle piasku. Tuż dokoła twierdzy – podobno za blisko, jak dla celów obrony – wystrzelał bór wyniosły i gęsty, wyłącznie świerkowy od strony lądu, a ku morzu mający znaczną przymieszkę „żywych dębów”.

Chłodny powiew wieczorny, o którym już wspominałem, świstał przez wszystkie szczeliny grubo ciosanej budowli i zasypywał podłogę nieustannym deszczem drobnego piasku. Mieliśmy piasek w oczach, w zębach, w potrawach, piasek tańczył w źródle na dnie kotła niby kasza zaczynająca się gotować. Za komin służył nam czworokątny otwór w dachu, przez który wydostawała się na zewnątrz tylko nieznaczna część dymu, reszta zaś kłębiła się po całym domu zmuszając do ciągłego kaszlu i gryząc nas w oczy. Dodajmy do tego, że Gray, nasz nowy sojusznik, miał twarz obwiązaną bandażem ze względu na ranę, którą otrzymał, gdy uciekał od buntowników, oraz że biedny stary Tom Redruth, jeszcze nie pochowany, leżał pod ścianą nieruchomy i sztywny, spowinięty w sztandar Wielkiej Brytanii.

Gdyby nam pozwolono siedzieć z założonymi rękoma, rychło byśmy wpadli w czarną melancholię. Ale kapitan Smollet nie znosił bezczynności. Zwołał całą drużynę i podzielił nas na dwie zmiany warty: na jedną przeznaczył doktora, Graya i mnie, a na drugą dziedzica, Huntera i Joyce'a. Chociaż byliśmy znużeni, dwóch wyprawiło się po chrust, dwaj inni zajęli się kopaniem grobu dla Redrutha, doktor awansował na kucharza, ja stanąłem na posterunku przy drzwiach, a kapitan osobiście przechodził od jednego do drugiego dodając otuchy i przykładając ręki, gdzie tego zaszła potrzeba.

Od czasu do czasu doktor podchodził do drzwi, aby zaczerpnąć nieco świeżego powietrza i dać wytchnienie oczom, których omal nie wypłakał od czadu i dymu, a ilekroć podszedł, zawsze rzucił mi jakieś słówko.

– Ten Smollet – zwrócił się raz do mnie – to człowiek lepszy ode mnie. Nie mówię tego na wiatr, mój Jimie!

Innym razem podszedł i przez chwilę milczał, po czym przechylił głowę, spojrzał na mnie i zagadnął:

– Czy ten Ben Gunn jest pewnym człowiekiem?

– Nie wiem, panie doktorze – odrzekłem. – Nie mam pewności, czy jest on zdrów na umyśle.

– Jeżeli istnieją co do tego jakiekolwiek wątpliwości, powiem ci, że jest on zdrów – zapewnił mnie doktor. – Człowiek, który przebył trzy lata na bezludnej wyspie gryząc palce, nie może wydawać się człowiekiem do rzeczy jak jeden z nas; nie leży to w naturze ludzkiej. Mówiłeś, że tęskni za serem?

– Tak jest, panie doktorze, za serem – odpowiedziałem.

– Wyśmienicie, Jimie! – rzekł doktor. – Zobacz no, jak to pomyślnie się składa, że właśnie mam słabość do sera. Widziałeś moją tabakierkę? Z pewnością. Ale nigdy nie widziałeś, żebym zażywał tabakę. Rzecz w tym, że w tabakierze noszę zawsze kawałek parmezanu, sera wyrabianego we Włoszech, bardzo pożywnego. Ofiaruję go Benowi Gunnowi!

Nim zasiedliśmy do wieczerzy, pogrzebaliśmy w piasku starego Tomasza i z obnażonymi pomimo wiatru głowami czas jakiś staliśmy w milczeniu nad jego mogiłą. Zebraliśmy stos chrustu, nie zaspokoiło to jednakże kapitana: potrząsnął głową i zapowiedział, że jutro musimy nieco gorliwiej zakrzątnąć się koło tej pracy. Gdy spożyliśmy porcję mięsa i zakropili ją szklanką tęgiego grogu, trzej wodzowie zebrali się w kącie na naradę.

Nie bardzo, zdaje się, starczyło im konceptu co do dalszego działania. Zapasy były tak szczupłe, że głód mógł nas zmusić do poddania się, zanimby nadeszła odsiecz. Zgodzono się jednak, że jedyną deską ratunku będzie strzelanie bez pardonu do opryszków, póki nie zwiną swej bandery albo nie uciekną wraz z „Hispaniolą”. Z dziewiętnastu liczba ich uszczupliła się do piętnastu, dwóch odniosło rany, jeden zaś – ów trafiony koło działa – był ciężko raniony, o ile nie zabity. Każdej chwili mogliśmy uderzyć na nich i przy zachowaniu wszelkich środków ostrożności wyszlibyśmy cało z potyczki. Ponadto mieliśmy dwóch możnych sprzymierzeńców: rum i klimat.

Co się tyczy pierwszego z nich, to choć byliśmy oddaleni o przeszło pół mili, słyszeliśmy do późna w noc wrzaski i śpiewy piratów. Co zaś do drugiego, doktor „stawiał w zakład perukę”, że gdy będą obozowali wśród trzęsawiska niezaopatrzeni w lekarstwa, połowa ich zachoruje jeszcze przed upływem tygodnia.

– Toteż – dodał – o ile nas wpierw nie powystrzelają, to niech się cieszą, jeżeli uda im się wsiąść na pokład szonera. Bądź co bądź jest okręt, na którym znów będą mogli uprawiać swe zbójeckie rzemiosło, jak sądzę.

– Pierwszy okręt, jaki kiedykolwiek straciłem! – powiedział kapitan Smollet.

Łatwo sobie wyobrazić, iż byłem śmiertelnie zmęczony. Toteż ledwo zasnąłem – co nastąpiło po dłuższym rzucaniu się – spałem twardo jak kłoda.

Już towarzysze moi byli dawno na nogach, zjedli śniadanie i powiększyli zapas chrustu bez mała o połowę dotychczasowej wysokości, gdy ocknąłem się, przebudzony jakimś poruszeniem i gwarem głosów. – Biała chorągiew! – ktoś mówił, a zaraz potem rozległ się krzyk zdumienia:

– Silver parlamentarzem!

Usłyszawszy to zerwałem się na równe nogi, przetarłem powieki i podbiegłem do strzelnicy wyciętej w ścianie budynku.

56jard – anglosaska miara długości, równa 36 calom i wynosząca ok. 0,9 m. [przypis edytorski]
57śmigownica – rodzaj działka ustawianego na burcie okrętu; sokolik, falkonet. [przypis edytorski]
58puszkarz – rzemieślnik wyrabiający broń palną, szczególnie armaty; także: obsługujący działa artylerzysta. [przypis edytorski]
59tuzin – dwanaście sztuk; pół tuzina: sześć. [przypis edytorski]
60rokosz – bunt. [przypis edytorski]