Za darmo

Wyspa skarbów

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Część trzecia. Moje przygody na lądzie

XIII. Jak się rozpoczęły moje przygody na lądzie

Gdy nazajutrz rano wyszedłem na pokład, wyspa przedstawiała już zupełnie odmienny widok. Chociaż wiatr osłabł bardzo, to jednak przebyliśmy w nocy sporą przestrzeń i znajdowaliśmy się już mniej więcej o pół mili na południowy-wschód od niskiego wybrzeża wschodniego. Zielone lasy pokrywały znaczną część powierzchni wyspy. To jednostajne tło przerywały smugi żółtych ławic piaskowych w części nizinnej oraz wysokie drzewa z gatunku sosen, wybujałe ponad inne – bądź pojedyncze, bądź w skupieniach; zresztą krajobraz był na ogół ponury i mało urozmaicony. Pagórki odcinały się wyraziście od poszycia roślinności wierzchołkami nagimi i skalistymi. Wszystkie miały kształty dziwaczne, a najwyższy z nich, Luneta, wznoszący się na wysokości trzystu lub czterystu stóp ponad wyspą, miał niewątpliwie budowę najosobliwszą, gdyż zbocza jego opadały stromo, prawie jednakowo ze wszystkich stron, a wierzchołek jego był ucięty niby postument pod posąg.

„Hispanlola” lawirowała po wezbranym oceanie, wychlupując wodę szpygatami41. Drążki żaglowe szarpały się na blokach, rudło steru miotało się tam i z powrotem, a cały statek skrzypiał, huczał i dygotał jak młyn. Musiałem silnie uchwycić się liny, bo świat cały wirował i mącił mi się przed oczyma. Byłem wprawdzie już dość zaprawiony do żeglugi, lecz to stanie w miejscu i obracanie się w kółko na kształt butelki było czymś, czego nigdy nie umiałem przetrzymać bez mdłości lub podobnych objawów, zwłaszcza rano o pustym żołądku.

Może to stąd pochodziło, ale może powodem mej słabości był widok wyspy z jej zielonymi, posępnymi lasami, dzikimi szczytami skalnymi i kłębowiskiem fal, którego spieniony war ze zgiełkiem rozbijał się o urwisty brzeg; słowem – choć słońce świeciło jasno i przygrzewało mocno, choć ptactwo nadbrzeżne nurkowało i świergotało dokoła nas i choć należałoby przypuszczać, że każdy powinien się rozweselić widząc ziemię po tak długim kołataniu się na morzu, to jednak mnie dusza – jak to mówią – uciekła w pięty i od pierwszego spojrzenia znienawidziłem nawet samą myśl o Wyspie Skarbów.

Mieliśmy tego poranku ciężką pracę przed sobą, gdyż wiatru nie było ani śladu, trzeba więc było spuścić czółno napełnione ludźmi i holować okręt trzy czy cztery mile dookoła cypla wyspy i przez wąską cieśninę do zatoki poza Wyspą Szkieletów. Zgłosiłem się na jedną z łodzi, gdzie, prawdę mówiąc, nie miałem nic do roboty. Upał był nieznośny, a marynarze mocno sarkali42 na swój trud. Anderson dowodził moim czółnem, a zamiast trzymać w karbach swoich podwładnych zrzędził, jak mógł najgłośniej.

– Dobrze – rzekł rzuciwszy przekleństwo – że nie zawsze tak będzie!

Uważałem to za bardzo zły znak, gdyż aż do tego dnia ludzie szli żwawo i chętnie do swych zajęć, lecz sam widok wyspy już zdołał rozluźnić więzy karności.

Podczas całej przeprawy Długi John stał koło sternika i wskazywał kierunek jazdy. Znał cieśninę jak własną dłoń, a chociaż pomiar głębokości wykazywał wyższy stan wody, niż oznaczono na mapie, to jednak John nie miał żadnych wątpliwości.

– Jest tu silne działanie żłobiące w czasie odpływu – objaśnił – a ta cieśnina została niby rydlem przekopana, jak to mówią.

Przybyliśmy do tego miejsca, gdzie na mapie była uwidoczniona kotwica, mniej więcej o trzecią część mili od obu wybrzeży, mając z jednej strony ląd główny, a Wyspę Szkieletów z drugiej. Dno było jasne i piaszczyste. Plusk kotwicy spłoszył czeredy ptactwa, które z wrzawą poczęły krążyć nad lasem, lecz za chwilę znów przysiadły i wszystko się uspokoiło.

Miejsce to było całkowicie zamknięte lądem i osłonięte lasami, których drzewa dochodziły do samej linii największego przyboru wody; brzegi były przeważnie płaskie, a otaczały je wzgórza wznoszące się w pewnej odległości tu i ówdzie na kształt amfiteatru. Dwie małe rzeczułki lub raczej bagienka przesączały się do tej sadzawki, jak można było nazwać zatokę, a liście z tej strony wybrzeża miały jakiś niezdrowy połysk. Z okrętu nie mogliśmy dojrzeć żadnego domu czy obwarowania, gdyż wszystko zakrywały drzewa, a gdyby w kajucie kapitańskiej nie było mapy zawierającej wszystkie szczegóły, można by mniemać, że jesteśmy pierwszymi ludźmi, którzy tu zarzucili kotwicę, od czasu gdy wyspa wyłoniła się z głębiny morskiej.

Najmniejszy powiew nie poruszał powietrza, nie rozlegał się żaden dźwięk oprócz dalekiego łoskotu bałwanów bijących w brzegi i skały o pół mili stąd. Szczególna woń bagienna wisiała nad przystanią – woń rozmokłych liści i butwiejących pni drzewnych. Zobaczyłem, że doktor począł krzywić nosem jak ktoś, kto skosztował zgniłe jajko.

– Nie wiem, czy tu są skarby – rzekł – ale daję w zastaw perukę, że panuje tu febra.

Jeżeli zachowanie się marynarzy już na łodzi było niepokojące, to stało się wprost groźne, gdy weszli na okręt. Porozwalali się na pokładzie, wiodąc rozmowę pełną utyskiwań. Najlżejsze zlecenie przyjmowano złowrogim spojrzeniem, a spełniano niechętnie i niedbale. Nawet uczciwi marynarze widocznie zarazili się złym przykładem, gdyż na okręcie nie znalazł się ani jeden człowiek, który by skarcił opieszałych. Było rzeczą jasną, że rokosz43 wisiał w powietrzu niby chmura gradowa.

Ale nie tylko my, grupa z naszej kabiny, odczuwaliśmy grozę położenia. Długi John uwijał się znojnie, przechodząc od jednej gromady do drugiej, nie szczędząc dobrych rad i osobiście świecąc jak najlepszym przykładem. Sam siebie prześcignął w ochocie i uprzejmości, wszystkich dokoła obdarzał uśmiechem. Ilekroć wydawano mu jakiś rozkaz, John natychmiast pojawiał się na swym szczudle, z najweselszym w świecie: „Słucham, słucham! proszę pana”. Kiedy zaś nie było nic do roboty, wywodził jedną śpiewkę za drugą, jak gdyby chciał zatuszować niezadowolenie swych współtowarzyszy.

Ze wszystkich przykrych szczegółów tego posępnego popołudnia najbardziej przygniatający był ten widoczny niepokój Długiego Johna.

Odbyliśmy naradę w kajucie.

– Panie – rzekł kapitan – jeżeli wydam jeszcze jaki rozkaz, będziemy mieli po uszy złorzeczeń całego okrętu. Sam pan widzi, co się święci. Każde moje żądanie spotyka się z grubiańską odpowiedzią! Jeżeli więc powtórzę rozkaz, zwrócę ostrze buntu przeciwko nam; jeżeli tego nie uczynię, Silver domyśli się, że się pod tym coś ukrywa, i cała sprawa przegrana. Mamy teraz jednego tylko człowieka, na którym możemy polegać.

– Któż to taki? – zapytał dziedzic.

– Silver, mój panie – odparł kapitan – zależy mu tak samo jak panu i mnie, żeby załagodzić sprawę. To tylko dąsy; wkrótce rozmówi się z nimi, skoro nadarzy się sposobność, a ja właśnie podaję wniosek, by dać mu tę sposobność. Pozwólmy ludziom spędzić popołudnie na lądzie. Jeżeli pójdą wszyscy, to na pewno zawładniemy całym okrętem. Jeżeli nie pójdzie nikt, zgoda, wtedy zatarasujemy się w kajucie, a Bóg niech broni słusznej sprawy. Jeżeli pójdzie kilku, niech pan zapamięta sobie moje słowa, że Silver przyprowadzi ich z powrotem na okręt, potulnych jak baranki.

Tak też postanowiono. Nabite krócice44 przygotowano dla wszystkich pewnych ludzi; Huntera, Joyce'a i Redrutha dopuściliśmy do wszystkich poufnych wiadomości, które przyjęli z mniejszym zdziwieniem i większą odwagą, niż spodziewaliśmy się. Kapitan wyszedł na pokład i przemówił do załogi:

– Chłopcy! Mieliśmy dzień gorący, jesteśmy zmęczeni i markotni. Wycieczka na ląd nie utrudzi nikogo, czółna są już na wodzie, więc wsiadajcie i kto chce, może spędzić popołudnie na lądzie. Na godzinę przed zachodem słońca wypalę z działa.

Sądzę, że głupi spiskowcy musieli sobie wyobrazić, iż natkną się na skarb zaraz po wylądowaniu, bo w mig poniechali fochów i wydali okrzyk, który odbił się echem od dalekiego wzgórza i znów pobudził ptactwo do latania z wrzawą nad przystanią.

Kapitan był zanadto przezorny, żeby miał pozostawać na miejscu; natychmiast zszedł z oczu pozwalając Silverowi na zebranie drużyny, a mam wrażenie, że postąpił zupełnie trafnie. Gdyby pozostał na pokładzie, nie mógłby dłużej udawać, jak dotąd, że nie rozumie, na co się zanosi. Było to jasne jak słońce. Silver był dowódcą i miał za sobą silną, zbuntowaną watahę. Uczciwi marynarze – a wkrótce miałem sposobność przekonać się, że byli i tacy – byli zapewne bardzo głupimi ludźmi. Skłonniejszy jednak jestem przypuszczać, że wszyscy żeglarze ulegli gorszącemu przykładowi hersztów – jedni mniej, a drudzy więcej, kilku zaś w gruncie rzeczy niezłych ludzi nie dało się już dalej prowadzić. Wszak to zgoła co innego być leniwym i wykręcać się od roboty, a co innego zdobywać okręt i zabijać niewinnych ludzi.

 

Na koniec jednak drużyna się zgromadziła. Sześciu majtków miało pozostać na okręcie, a trzynastu pozostałych, wliczając w to Silvera, zaczęło schodzić do łodzi.

Wówczas przyszedł mi do głowy pierwszy z tych szalonych pomysłów, które tak bardzo się przyczyniły do ocalenia naszego życia. Gdyby sześciu ludzi wybrał sobie Silver, oczywiście nasze stronnictwo nie mogłoby opanować okrętu walką, ale ponieważ tylko sześciu pozostało, było rzeczą równie jasną, że grupa z naszej kajuty nie potrzebuje na razie mojej pomocy. Przyszła mi raptem chętka, by iść na ląd. W mgnieniu oka ześliznąłem się z boku okrętu i stoczyłem się na przednią ławę najbliższej łodzi, w tej samej zaś chwili odbiła ona od statku.

Nikt nie zwrócił na mnie uwagi, jedynie pierwszy wioślarz mruknął:

– To ty, Jimie? Schyl głowę!

Lecz Silver dostrzegł mnie swym jastrzębim wzrokiem z drugiej łodzi i zawołał na mnie, by się upewnić, czy to ja. Od tej chwili począłem żałować tego, co zrobiłem.

Łodzie pędziły na wyścigi ku wybrzeżu, ale ta, w której ja się znajdowałem, miała lepszy rozpęd, była lżejsza i prowadzona przez lepszych wioślarzy, tak iż pozostawiła daleko w tyle swą towarzyszkę; niebawem jej krawędź otarła się o drzewa rosnące na brzegu. Wtedy uchwyciłem się gałęzi, wdrapałem się na nią i dałem nura w najbliższą gęstwinę, gdy Silver i reszta jadących była jeszcze o sto jardów poza mną.

– Jim! Jim! – usłyszałem jego nawoływania.

Łatwo zgadnąć, że nie zwracałem na to uwagi. Skacząc, czołgając się i przedzierając przez gąszcze, póki nie zabrakło mi tchu, umykałem prosto przed siebie.

XIV. Pierwszy cios

Byłem tak uradowany wyratowaniem się z rąk Długiego Johna, iż rychło wpadłem w dobry humor i zacząłem z niejaką ciekawością rozglądać się po nieznanej krainie, w której się znalazłem.

Przebyłem grząską żuławę45 zarosłą wierzbami, sitowiem i cudacznymi, zamorskimi drzewami błotnymi i znajdowałem się obecnie na krańcach odsłoniętego skrawka sfalowanej wydmy piaszczystej ciągnącej się bez mała milę, a nakrapianej tu i ówdzie kępkami sosen lub gromadkami pokrzywionych drzew, rozmiarami nieco przypominających dęby, lecz z bladego ulistnienia podobniejszych do wierzb. Na dalekiej krawędzi tej polany sterczało jedno ze wzgórz o dwu dziwacznych, poszarpanych szczytach, żywo lśniących w słońcu.

Wtedy po raz pierwszy odczułem radość poszukiwań. Wyspa była niezamieszkana; towarzyszy okrętowych zostawiłem daleko za sobą, a przede mną nie było żywej istoty oprócz niemych zwierząt i ptaków. Zacząłem wałęsać się pośród drzew. Tu i ówdzie widziałem kwitnące rośliny, zgoła mi nieznane, gdzie indziej zaś dostrzegałem węże; jeden z nich podniósł głowę nad upłaz skalny i syknął na mnie wydając zarazem dźwięk nieco podobny do brzęczenia kręcącego się bąka. Nie domyślałem się bynajmniej, że był to najjadowitszy z gadów, a ów dźwięk pochodził z osławionej grzechotki.

Przybyłem następnie do długiego gaju tych drzew podobnych do dębów – dowiedziałem się później, że nazywają się „dębami żywymi” lub „wiecznie zielonymi”; rosły one nisko nad piaskiem niby głóg, miały konary dziwnie pogięte, a listowie gęste jak strzecha. Gaj ciągnął się od wierzchołka jednego z piaszczystych wzgórz, a w głąb rozprzestrzeniał się i stawał się coraz wyższy, aż dosięgał brzegów szerokiego, zarosłego rokitą46 trzęsawiska, przez które przeciekał ku zatoce jeden ze strumyków. Wskutek skwaru słonecznego wydzielały się znad moczaru opary, a we mgle drżał zarys Lunety.

Nagle wszczął się niezwykły harmider w sitowiu; wyleciała z kwakaniem jedna cyranka47, za nią druga i trzecia, a wkrótce nad całą powierzchnią moczaru wzbiła się wielka chmura ptactwa krzycząc i kołując w powietrzu. Od razu odgadłem, że to pewno kilku mych towarzyszy okrętowych przeciąga nad brzegiem trzęsawiska. Nie omyliłem się w domysłach, gdyż usłyszałem niebawem bardzo daleki i przytłumiony dźwięk głosu ludzkiego, który im dłużej nasłuchiwałem, tym stawał się bliższy i donośniejszy.

Ogarnął mnie ogromny strach, więc wpełznąłem pod osłonę najbliższego „żywego dębu” i przyczaiłem się czujnie, cicho jak mysz pod miotłą.

Inny głos odpowiedział. Potem odezwał się znów pierwszy, po którym poznałem Silvera, i płynął przez długą chwilę strumieniem zaledwie raz czy dwa przerwanym przez drugi głos. Sądząc z brzmienia, musieli rozmawiać poważnie, a czasami nawet z gniewem, lecz ani jedno zrozumiałe słowo nie doszło do mych uszu.

W końcu rozmawiający widać się zatrzymali, a może usiedli, gdyż nie tylko gwar ich rozmowy przestał się przybliżać, ale nawet ptaki uspokoiły się nieco i poczęły wracać do swych gniazd na trzęsawisku.

Wtedy uświadomiłem sobie, że zaniedbuję swoją powinność; bo jeżeli okazałem się tak nierozsądny, że ośmieliłem się pojechać na wybrzeże w towarzystwie tych rzezimieszków, zdobyć się mogłem przynajmniej na podsłuchanie ich knowań i najbardziej niewątpliwym, najoczywistszym moim zadaniem w chwili obecnej było podejść ku nim jak najbliżej pod dogodną zasłoną rozłożystych drzew.

Kierunek, w którym znajdowali się rozmawiający, oznaczyć można było dokładnie nie tylko na podstawie brzmienia ich słów, ale i po zachowaniu się kilku ptaków, które jeszcze z niepokojem krążyły nad głowami natrętów.

Pełznąc na czworakach, podkradałem się ku nim z wolna, lecz wytrwale. Wreszcie, podnosząc głowę do szpary między liśćmi mogłem widzieć wyraźnie małą, zasłoniętą drzewami kotlinę w bok od moczaru. Tam Długi John Silver i jeden z załogi stali rozmawiając, zwróceni do siebie twarzami.

Słońce rzucało na nich skwarne promienie. Silver odrzucił w bok na ziemię kapelusz, a swą pociągłą, układną, jasną twarz, błyszczącą od rzęsistego potu, zadarł nieco ku górze, jakby do czegoś namawiał drugiego mężczyznę.

– Kamracie! – mówił doń – cenię cię jak prawdziwy skarb! Możesz mi wierzyć, jak prawdziwy skarb! Gdybym nie przylgnął do ciebie jak smoła, czy myślisz, że byłbym cię teraz ostrzegał? Już klamka zapadła, stało się; już nie można niczemu zapobiec ani nic naprawić. To, co ci mówię, to tylko w tym celu, aby ocalić ci głowę, bo jeżeli który z tych rozbójników dowie się, to co z sobą pocznę, Tomie? Sam powiedz, co zrobię, gdzie się podzieję?

– Silver! – odezwał się drugi mężczyzna, a spostrzegłem, że był nie tylko czerwony po uszy, lecz mówił chrapliwym głosem jak gawron, i trzęsącym się jak napięta lina. – Słuchaj, Silver! Jesteś stary i uczciwy, a przynajmniej uchodzisz za takiego. Masz pod dostatkiem grosiwa; jesteś bogatszy od wielu, wielu biednych marynarzy, a jeżeli się nie mylę, masz w sobie wiele siły i odwagi. I ty mi mówisz, że chcesz wdawać się w tę brudną sprawę z czernią48 łotrów? Nie, to chyba nieprawda! Jak mnie tu Bóg widzi, wolę rękę postradać niż do tego przystąpić! Jeżeli złamię swą powinność…

Nagły jakiś hałas przerwał jego słowa. Miałem przed sobą jednego z uczciwych marynarzy, a w tejże chwili doszła do mnie wieść o drugim. Opodal, za mokradłem, rozległ się nagle jakiś głos, niby krzyk oburzenia, następnie zaś drugi tuż po nim, a zaraz potem jeden przeraźliwy i przeciągły wrzask. Skały Lunety po kilkakroć odpowiedziały echem, całe zastępy ptactwa błotnego pierzchły znów z ogromnym trzepotem zaciemniając niebo. Dopiero po upływie dłuższego czasu, gdy ten śmiertelny, nieludzki krzyk dzwonił mi jeszcze w uszach, cisza znów zapanowała w przestworzu i jedynie szelest ptaków ciągnących z powrotem i pomruk oddalonych fal morskich zakłócały senność popołudnia.

Tom poderwał się na krzyk jak rumak ugodzony ostrogą, natomiast Silver nawet nie mrugnął okiem, lecz stał tam gdzie przedtem, opierając się z lekka na szczudle i wpatrując się czujnie w swego towarzysza niby wąż, zanim rzuci się na zdobycz.

– Johnie! – rzekł żeglarz wyciągając dłoń.

– Ręce do góry! – krzyknął Silver odskakując na pewną odległość w tył, doprawdy z rączością49 i wprawą wyćwiczonego skoczka.

– Owszem, ręce do góry, Johnie Silverze – rzekł tamten. – Nieczyste sumienie każe ci się mnie obawiać! Ale na miłość boską, powiedz mi, co to było.

– Co? – odparł Silver uśmiechając się bardziej znacząco niż kiedykolwiek, tak iż oko jego wydawało się jakby główka od szpilki w jego olbrzymiej twarzy, ale połyskiwało niby okruch szkła. – Co to było? O, tak mi się zdaje, że to pewno Alan.

A na to biedny Tom wybuchnął jak bohater.

– Alan! – zawołał. – W takim razie wieczny odpoczynek jego duszy, bo był to wierny marynarz! A co się tyczy ciebie, Johnie Silverze, długo byłeś mi przyjacielem, ale już nim nie jesteś! Niech sczeznę jak pies, ale dotrzymam obowiązku! To ty zabiłeś Alana! Zabij i mnie, jeśli możesz. Ale ci nie ulegnę!

To powiedziawszy dzielny marynarz odwrócił się plecami do kucharza i począł zmierzać ku wybrzeżu. Lecz nie było mu dane odejść daleko. John ryknąwszy uchwycił się drzewa, wyrwał szczudło spod pachy i rzucił tym niezwykłym pociskiem, który warknął w powietrzu i ugodził biednego Toma z ogromną siłą, samym okuciem, pomiędzy łopatki w środek pleców.

Nieszczęśliwy wyrzucił ręce w górę, zaczerpnął tchu i upadł. Trudno powiedzieć, czy odniósł większe obrażenia, lecz sądząc z odgłosu miał w jednej chwili zgruchotane krzyże. Lecz nie dano mu czasu na przyjście do siebie. Silver, choć bez nogi i szczudła, błyskawicznie z małpią zręcznością znalazł się na leżącym i dwukrotnie zatopił nóż aż po rękojeść w ciele bezbronnego. Z mej kryjówki słyszałem, jak dyszał głośno przy zadawaniu ciosów.

Nie wiem dokładnie, co znaczy omdlenie, lecz wiem, że w owej chwili cały świat zawirował przede mną i zaszedł mgłą; Silver, ptaki i wyniosły szczyt Lunety – wszystko to zatoczyło jakiś piekielny taniec w moich oczach, a w uszach odezwało się niby huczenie dzwonów i gwar odległych głosów.

Gdy oprzytomniałem, już zbrodniarz zabierał się do odejścia włożywszy szczudło pod ramię, a kapelusz na głowę. Tuż przed nim na murawie leżał nieruchomo Tom, lecz zabójca nie troszczył się oń ani trochę, ocierając zbroczony nóż garścią trawy. Poza tym nic się nie zmieniło: słońce wciąż świeciło nielitościwie nad zionącym oparzeliskiem i nad strzelistymi wierzchołkami gór. Ledwo mogłem uwierzyć, że dopiero co dokonał się rozlew krwi i że przed chwilą w moich oczach zgładzono w okrutny sposób życie ludzkie.

Lecz teraz John włożył rękę do kieszeni, wyciągnął świstawkę i wydał kilka modulowanych dźwięków, które rozbrzmiewały daleko w skwarnym przestworzu. Wprawdzie nie rozumiałem znaczenia tego hasła, w każdym razie jednak wzbudziło ono we mnie natychmiast lęk. Mogło nadejść więcej ludzi, mogli mnie odnaleźć. Zabili już dwóch uczciwych ludzi – po Tomie i Alanie może na mnie miała przyjść kolej?

 

Bez namysłu począłem się wydobywać z gąszczu i poczołgałem się jak najśpieszniej i najciszej z powrotem ku najbardziej odsłoniętej części lasu. Zaledwie to uczyniłem, posłyszałem tu i tam pohukiwania i odzewy starego korsarza i jego wspólników – ten dźwięk niebezpieczeństwa jakby mi przypiął skrzydła. Skoro tylko wydostałem się z zarośli, popędziłem tak chyżo jak jeszcze nigdy przedtem, nie myśląc wcale o kierunku ucieczki, byle tylko odbiec jak najdalej od złoczyńców; a kiedym tak pędził, strach rósł i rósł we mnie, ażem już był bliski szaleństwa.

Bo też czy był kto w cięższej opresji niż ja? Gdy posłyszę strzał armatni, jakże odważę się zejść do łodzi pomiędzy tych przestępców splamionych świeżym morderstwem? Czyż pierwszy z nich, który mnie zobaczy, nie ukręci mi szyi jak bekasowi50? Czyż sama moja obecność nie będzie dla nich jawnym dowodem mej trwogi, a co za tym idzie i mych wiadomości, tak fatalnych? – Już po wszystkim – myślałem sobie – bywaj zdrowa, „Hispaniolo”! Bywajcie zdrowi, panie dziedzicu, panie doktorze i kapitanie! Nic mi nie pozostało, jak umrzeć z głodu lub z rąk rokoszan51!

Przez cały ten czas biegłem i biegłem przed siebie, aż nie zdając sobie z tego sprawy dotarłem do stóp niewielkiego wzgórza o dwóch wierzchołkach i znalazłem się w części wyspy, gdzie żywe dęby rosły rzadziej, przybierając wygląd i rozmiary drzew leśnych. Gdzieniegdzie mieszały się z nimi z rzadka sosny, dochodzące do pięćdziesięciu, a bywało, że i do siedemdziesięciu stóp wysokości. Powietrze miało woń bardziej orzeźwiającą aniżeli nad moczarem.

Wtem nowe niepokojące zjawisko osadziło mnie w miejscu, a serce tłukło się we mnie jak młotem.

41szpygata – boczna luka odpływowa dla wody spływającej z pokładu okrętu. [przypis redakcyjny]
42sarkać – odnosić się nieuprzejmie; głośno narzekać. [przypis edytorski]
43rokosz – bunt, powstanie zbrojne. [przypis edytorski]
44krócica – pistolet o krótkiej lufie i małej donośności, używany w XVII i XVIII wieku. [przypis edytorski]
45żuława – obszar powstały z materiału naniesionego przez rzekę, bardzo urodzajny i zwykle podmokły. [przypis edytorski]
46rokita – krzew, rodzaj wierzby; wierzba płożąca. [przypis edytorski]
47cyranka – rodzaj wędrownego ptaka wodnego z rodziny kaczkowatych. [przypis edytorski]
48czerń (daw.) – tłuszcza, gawiedź, hołota. [przypis edytorski]
49rączość – szybkość w ruchu, biegu, locie. [przypis edytorski]
50bekas – rodzaj ptaka występującego na terenach podmokłych. [przypis edytorski]
51rokoszanin – buntownik. [przypis edytorski]