Za darmo

Wyspa skarbów

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Część druga. Kucharz okrętowy

VII. Jadę do Bristolu

Wbrew przypuszczeniom dziedzica sporo wody upłynęło, zanim byliśmy gotowi do żeglugi, przy tym nie ziścił się po naszej myśli żaden z pierwotnych zamiarów, nawet zamiar doktora Livesey'a, by mnie zatrzymać przy sobie. Doktor musiał wyjechać do Londynu, żeby tam spełniać obowiązki swego zawodu; dziedzic miał wiele pracy w Bristolu, ja zaś mieszkałem we dworze pod opieką starego Redrutha, leśnika dworskiego. Tu prowadziłem życie pustelnicze, ale pełne marzeń o morzu oraz najrozkoszniejszych rojeń o nieznanych wyspach i przygodach. Godzinami całymi dumałem o mapie, której wszystkie szczegóły pamiętałem dokładnie. Siedząc przy kominku w pokoju gospodyni zbliżałem się wyobraźnią do tej wyspy, wdrapywałem się po tysiące razy na ów wysoki pagórek zwany „Lunetą”, a z jego wierzchołka podziwiałem najczarowniejsze i zmieniające się widoki. Niekiedy wyspa była zaludniona przez dzikusów, z którymi staczaliśmy walki; kiedy indziej roiła się od drapieżnych zwierząt, które nas ścigały. Pomimo to we wszystkich tych majaczeniach nigdy nie zdarzyło mi się nic tak dziwnego i strasznego jak przygody, które nam przyszło przeżywać na jawie.

Mijał tydzień po tygodniu, aż pewnego pięknego poranka nadszedł list adresowany do doktora Livesey'a i opatrzony uwagą: W razie jego nieobecności otworzy Tom Redruth lub młody Hawkins. Stosując się do tego polecenia znaleźliśmy – ściśle mówiąc, znalazłem ja, gdyż leśnik był nietęgi w piśmie i znał się jedynie na literach drukowanych – następujące ważne nowiny:

Bristol, gospoda „Pod Starą Kotwicą”, 1 marca 17…

Kochany Livesey'u!

Ponieważ nie wiem, gdzie Waćpan się obracasz, czy we dworze, czy w Londynie, więc posyłam list niniejszy w dwu egzemplarzach w oba miejsca.

Okręt już kupiony i wyporządzony. Stoi na kotwicy gotów do drogi. Pewno sobie Pan nie wyobrażał nigdy piękniejszego szonera19 – dziecko mogłoby na nim żeglować. Pojemność dwieście ton; nazywa się „Hispaniola”.

Nabyłem ten statek za pośrednictwem starego przyjaciela, Blandly'ego, który sam wypróbował należycie to zachwycające cacko. Czcigodny wiarus wprost zaprzedał się w mą służbę i mogę powiedzieć, że wszyscy w Bristolu prześcigają się w uprzejmości dla mnie; skoro tylko doczekamy się wiatru pozwalającego na odbicie od lądu, wyruszymy, jak mniemam, na poszukiwanie skarbów!

– Panie Redruth! – odezwałem się przerywając czytanie – doktor Livesey nie będzie zadowolony. Jaśnie pan wszystko wygadał…

– No, no, kto miał rację – burknął leśnik. – Zdaje mi się, że byłoby rzeczą dziwną, gdyby jaśnie pan nie wygadał wszystkiego doktorowi Livesey'owi.

Słysząc to, już nie kusiłem się o komentarze, lecz czytałem jednym tchem dalej:

Sam Blandly wynalazł „Hispaniolę” i dzięki zadziwiającemu sprytowi nabył ją za bajecznie niską cenę. W Bristolu nie brak ludzi zażarcie uprzedzonych do Blandly'ego. Ci nie wahają się mówić w oczy, że to chłopisko poczciwe z kośćmi dopuściło się szalbierstwa, jako że „Hispaniola” była jego własnością, a on sprzedał mi za cenę wyśrubowaną do niemożliwości – wszystko to najoczywistsza potwarz. Nikt z nich w każdym razie nie śmie odmówić okrętowi wielkich zalet.

Aż dotąd nie miałem trudności. Wprawdzie robotnicy – cieśle okrętowi i jak się tam jeszcze zowią – marudzili wstrętnie przy pracy, jednak czas zrobił swoje. Kłopot mi sprawiało jedynie zdobycie załogi.

Chciałem mieć liczną drużynę – na wypadek spotkania z krajowcami, z korsarzami lub szelmami Francuzami. Gotów już byłem iść choćby do samego diaska, żeby znaleźć z pół tuzina wiarusów, gdy wtem nadzwyczajny zbieg okoliczności nastręczył mi człowieka, jakiego mi było potrzeba.

W rozmowę z nim wdałem się przypadkowo, bawiąc w stoczni. Dowiedziałem się, że był marynarzem, obecnie zaś jest właścicielem szynku i zna wszystkich marynarzy w Bristolu. Pobyt na lądzie oddziaływa niekorzystnie na jego zdrowie, więc stary wilk morski chciałby otrzymać miejsce kucharza na okręcie, aby znów pojeździć po odmętach. Przywlókł się tu rano o kulach, żeby jak mówi, poczuć zapach słonego powietrza.

Wzruszyło mnie to niezmiernie – i sądzę, że pan również byłby przejęty – więc ze szczerego współczucia zwerbowałem go prosto z mostu na kucharza okrętowego. Nazywa się Długi John Silver i jest pozbawiony jednej nogi, co wszakże uważam za chlubę, gdyż postradał ją w służbie ojczyzny, pod dowództwem nieśmiertelnego admirała Hawke. Za swe zasługi nie otrzymuje zgoła wynagrodzenia; wyobraź sobie Pan, Kochany Panie Livesey, w jakim to okropnym wieku żyjemy.

No, mociumpanie, myślałem, żem znalazł tylko kucharza, ale wnet potem jak spod ziemi wyrosła mi cała załoga! Przy pomocy Silvera zebrałem w ciągu kilku dni zastęp starych marynarzy, najwytrawniejszych, jakich można sobie wyobrazić; na pierwszy rzut oka mogą się nie podobać z wyglądu, lecz z twarzy ich poznać można ducha nieulękłego. Twierdzę, że dalibyśmy radę fregacie20.

Długi John odprawił także dwu majtków z liczby sześciu czy siedmiu, których umówiłem poprzednio. Dowiódł mi, że są to nowicjusze, nieobeznani z wodą morską, którzy w razie poważnego niebezpieczeństwa byliby nam kulą u nogi. Jestem w pełni zdrowia i dobrej myśli. Jem jak wół, sypiam twardo jak kamień, jednego mi tylko braknie do szczęścia, a mianowicie: bym już nareszcie posłyszał dreptanie moich marynarzy przy kołowrocie kotwicy. Hej, na morze! Co mi tam skarby! Sława morska nęci mnie więcej niż one! Dalej więc, mości Livesey'u, przybywaj co rychlej i nie trać ani godziny, jeżeli żywisz respekt dla mnie!

Młody Hawkins niech zaraz pod opieką Redrutha pójdzie pożegnać się z matką, następnie, niech obaj stawią się czym prędzej w Bristolu.

John Trelawney

Postscriptum. Nie wspomniałem jeszcze, że ów Blandly, który mówiąc nawiasem, obiecał przysłać nam w odwodzie drugi okręt, jeżeli nie wrócimy z końcem sierpnia – wyszukał nam doskonałego szypra21, który jest wprawdzie człowiekiem sztywnym, czego żałuję, ale pod innymi względami jest skarbem. Długi John Silver wytrzasnął skądś biegłego i doświadczonego szturmana22, nazwiskiem Arrow. Mam bosmana23, który jest namiętnym fajczarzem, co Pana pewno ucieszy, Kochany Panie Livesey. W ten sposób nasza miła „Hispaniola” będzie się prezentowała niczym okręt wojenny.

Zapomniałem opowiedzieć panu, że Silver jest człowiekiem majętnym, a przekonałem się, że ma nieprześcigniony zmysł kupiecki. Zostawia żonę, aby w jego zastępstwie prowadziła szynk; ponieważ jest to kobieta kolorowa, więc takim dwóm starym kawalerom jak pan i ja można wybaczyć przypuszczenie, że go ta żona, w równym stopniu jak i zdrowie, skłania do ponownej włóczęgi.

J. T

Postscriptum. Hawkins może spędzić jedną noc u matki.

J. T.

Możecie sobie wyobrazić podniecenie, jakiemu uległem po odczytaniu tego listu. Nie posiadałem się z radości i niemal odchodziłem od zmysłów; jeżeli czułem kiedy dla kogokolwiek wzgardę, to dla starego Toma Redrutha, który umiał tylko zrzędzić i narzekać. Niejeden z leśniczych chętnie by się z nim zamienił; cóż jednak zrobić, że tak właśnie rozporządził jaśnie pan, a wola jaśnie pana była dla nich prawem. Nikt też z wyjątkiem starego Redrutha nie miał nawet tyle odwagi, by sarkać24.

Nazajutrz rano wyruszyłem piechotą „Pod Admirała Benbow”, gdzie zastałem matkę w dobrym zdrowiu i usposobieniu. Kapitan, który tak długo był powodem wielu naszych zgryzot, odszedł już tam, gdzie nawet złoczyńcy przestają mącić wodę. Dziedzic kazał ponaprawiać to i owo, przemalować pokoje gościnne i tablicę, a nawet podarował nieco sprzętów – zwłaszcza prześliczny fotel dla mojej matki, który dziś stoi w szynkowni. Wynalazł jej również chłopaka do posług, tak iż miała wyrękę podczas mej nieobecności.

 

Patrząc na tego chłopaka uprzytomniłem sobie po raz pierwszy własne położenie. Dotychczas myślałem wyłącznie o nadchodzących przygodach, a wcale nie o domu, który miałem opuścić, teraz na widok tego niezdarnego przybłędy, który miał zająć moje miejsce przy matce, po raz pierwszy łzy puściły mi się z oczu. Mam wyrzuty sumienia, że nadto dokuczałem temu chłopcu, traktując go jak kundla podwórzowego; był on jeszcze niewprawny w robocie, miałem więc sposobność, by go strofować i popychać, i nie zaniedbałem żadnej.

Przeszła noc, a na drugi dzień po obiedzie znów obaj z Redruthem puściliśmy się pieszo w drogę. Powiedziałem „do widzenia!” matce i zatoce, nad którą żyłem od urodzenia, i staremu drogiemu „Admirałowi Benbow”, który już mi mniej był drogi, odkąd go przemalowano. Jedną z ostatnich mych myśli było wspomnienie o kapitanie, który tak często wałęsał się po wybrzeżu w swym wystrzępionym kapeluszu stosowanym25, ze starą mosiężną lunetą, z policzkiem pokiereszowanym od szabli. Niebawem minęliśmy zakręt drogi i strony rodzinne znikły mi z oczu.

Już się zmierzchało w pustkowiu, gdy wsiedliśmy do dyliżansu przy zajeździe „Pod Królem Jerzym”. Wcisnąłem się między Redrutha i otyłego, podeszłego już w leciech26 jegomościa; pomimo szybkiej jazdy i nocnego chłodu musiałem zrazu tęgo zadrzemać, a następnie chrapnąć snem kamiennym, podczas gdyśmy mijali góry, doliny i postój za postojem – skoro bowiem szturchnięty przez kogoś w żebra, obudziłem się i podniosłem powieki, zobaczyłem, że jesteśmy przed wielkim gmachem na ulicy jakiegoś miasta, a słońce świeci już wysoko na niebie.

– Gdzie jesteśmy? – zapytałem.

– W Bristolu – usłyszałem głos Toma. – Wyłaź, śpiochu!

Pan Trelawney zakwaterował się w odległej gospodzie, aż koło stoczni, aby doglądać roboty na statku. Zwróciliśmy tam kroki. Ku wielkiej mej uciesze droga nasza wiodła wzdłuż nadbrzeża, gdzie sterczał istny las okrętów przeróżnych rozmiarów oraz o najrozmaitszym takielunku27 i przynależności państwowej. Na jednych z nich żeglarze śpiewali przy pracy, na drugich wysoko nad mą głową wdrapywali się ludzie po linach, które wydawały się cienkie jak nitki pajęcze. Choć całe życie dotychczas spędziłem nad morzem, to jednak miałem wrażenie, że nigdy nie znajdowałem się tak blisko morza jak wówczas. Woń smoły i soli była dla mnie jakby nowością. Widziałem tu najosobliwsze istoty ludzkie, przybywające z najodleglejszych krain za oceanem. Widziałem również wielu starych marynarzy z kolczykami w uszach, z bokobrodami trefionymi w kędziory i z zasmolonymi harcapami, idących butnie niezgrabnym krokiem ludzi morza; nie mógłbym się więcej zachwycać, gdybym widział tłum królów czy arcybiskupów.

I ja sam też wybierałem się na morze. Na statku był bosman kurzący fajkę i śpiewający marynarze z harcapami. Wybierałem się w drogę ku nieznanej wyspie, na poszukiwanie zakopanych skarbów!

Gdy jeszcze oddawałem się tym błogim marzeniom, doszliśmy nagle do dużej karczmy i ujrzeliśmy pana Trelawney'a ubranego od stóp do głów jak oficer marynarki, w grube granatowe sukno, uśmiechniętego i zdążającego ku nam przepysznie naśladowanym krokiem żeglarskim.

– Witam was, witam! – zawołał. – Doktor również przybył tej nocy z Londynu. Brawo! Załoga okrętowa stawiła się co do jednego!

– O panie łaskawy! – wykrzyknąłem. – Kiedy odpływamy?

– Kiedy odpływamy? – powtórzył. – Jutro podnosimy kotwicę!

VIII. „Pod Lunetą”

Gdy zjadłem śniadanie, dziedzic wręczył mi pismo adresowane do Johna Silvera w karczmie „Pod Lunetą” i objaśnił, że znajdę łatwo to miejsce, idąc wzdłuż stoczni i wypatrując małej gospody, mającej za godło wielką mosiężną lunetę. Ruszyłem w drogę, uradowany sposobnością bliższego przyjrzenia się okrętom i żeglarzom, i począłem przeciskać się między gawiedzią ludzką, wózkami i pakami, gdyż była to pora, kiedy w stoczni panuje najbardziej ożywiony ruch.

Wreszcie znalazłem karczmę, o którą chodziło; był to dość wesoły, mały lokal rozrywkowy. Wywieszka była świeżo malowana, w oknach widniały przyzwoite czerwone firanki, podłogę wysypano czystym piaskiem. Po obu stronach ciągnęła się ulica i drzwi otwarte były na przestrzał, dzięki czemu, mimo kłębów dymu tytoniowego, można było dokładnie przyjrzeć się obszernej, niskiej świetlicy.

Gośćmi byli przeważnie marynarze, którzy rozmawiali głosami tak podniesionymi, że zatrzymałem się w drzwiach, prawie lękając się wejść.

Gdy się tak wahałem, z bokówki wyszedł człowiek, w którym na pierwszy rzut oka poznałem Długiego Johna. Miał lewą nogę uciętą pod samym biodrem, a pod lewą pachą trzymał szczudło, którym posługiwał się z nadzwyczajną zręcznością, skacząc na nim jak ptaszek. Był niezmiernie wysoki i tęgi, twarz miał wielką jak szynka, wprawdzie brzydką i bladą, lecz rozsądną i uśmiechniętą. Zdawało się doprawdy, że ma nader wesołe usposobienie, gdyż wciąż chodził pośród stołów, pogwizdywał, a co ulubieńszych gości obdarzał żartobliwym słowem lub klepał po ramieniu.

Prawdę mówiąc, kiedy wyczytałem pierwszą wzmiankę o Długim Johnie w liście wielmożnego pana Trelawneya, zrodziła się we mnie obawa, że może to być ten sam żeglarz o jednej nodze, na którego tak długo czatowałem pod starym „Benbow”. Lecz dość było jednego spojrzenia na człowieka przede mną. Widziałem kapitana i Czarnego Psa, i ślepego Pew, więc zdawało mi się, że wiem, jak wygląda rozbójnik morski. Według mego zdania, korsarz musiał być istotą zupełnie odmienną od tego schludnego i dobrodusznego oberżysty.

Zebrałem się na odwagę, przestąpiłem próg i skierowałem się wprost do tego człowieka, który stał wsparty na szczudle, rozmawiając z jednym z klientów.

– Wszak mówię z panem Silverem? – zapytałem trzymając w ręce pismo.

– Tak jest, mój chłopcze – odparł ów – rzeczywiście tak się nazywam. A kimże ty jesteś?

Skoro obejrzał list dziedzica, wykonał ruch taki, jak gdyby chciał podskoczyć, i rzekł głośno, wyciągając rękę:

– No, teraz to już wiem! Jesteś naszym nowym chłopcem okrętowym. Bardzo mi przyjemnie cię poznać!

I ścisnął mą dłoń w swej szerokiej, silnej garści.

Właśnie w tej samej chwili porwał się z miejsca jeden z gości siedzących opodal i zmierzał ku drzwiom. Znajdowały się tuż niedaleko, więc niezwłocznie wypadł na ulicę. Pośpiech jego ściągnął na siebie moją uwagę, toteż poznałem zbiega za pierwszym spojrzeniem. Był to ten sam człowiek o bladej twarzy, pozbawiony dwóch palców, który niegdyś przybył „Pod Admirała Benbow”.

– Ojej! – krzyknąłem – zatrzymajcie go! To Czarny Pies!

– Nic mnie to nie obchodzi, kim on jest – zawołał Silver – ale on nie zapłacił rachunku! Harry, biegnij za nim i złap go!

Jeden z tych, którzy siedzieli najbliżej drzwi, poskoczył i puścił się w pogoń.

– Choćby to był sam admirał Hawke, musi mi zapłacić należność! – krzyczał Silver, a potem wypuszczając mą dłoń zapytał:

– Jak go nazwałeś? Czarny…?

– Pies, proszę pana – odpowiedziałem. – Czy pan Trelawney nie opowiadał panu nigdy o korsarzach? Ten człowiek był jednym z nich.

– Tak? – Rozjątrzył się Silver. – W moim domu! Ben, biegnij z pomocą Harry'emu, to był jeden z tych szachrajów! Morgan, czy to ty z nim piłeś? Chodź no tu!

Mężczyzna nazwany Morganem, stary, szpakowaty, smagły marynarz, wysunął się naprzód bojaźliwie i kręcił w palcach prymkę tytoniu. Długi John rzekł bardzo surowo:

– Morgan, powiedz mi szczerze, czy widziałeś kiedy przedtem tego Czarnego… Czarnego Psa?

– Nigdy, panie – odrzekł Morgan z ukłonem.

– A czy znałeś jego nazwisko?

– Nie, panie!

– Na miły Bóg, Tomie Morganie, twoje szczęście! – zawołał gospodarz. – Gdybyś się wdawał w komitywę z takim hultajem, to nie dopuściłbym, żeby twoja noga postała w moim domu… za to ci ręczę. Ale cóż on mówił do ciebie?

– Nie wiem dokładnie, mój panie! – odpowiedział Morgan.

– Cóż to? Czy nie masz głowy na karku, czy też masz kurzą ślepotę na mózgu? – obruszył się Długi John. – Nie wiesz dokładnie co? Może przypadkiem nie wiedziałeś dokładnie, kto do ciebie mówi? Hę? No, wyśpiewaj wszystko, o czym on gadał – o żegludze, o kapitanach, o okrętach? Co to było?

– Opowiadał o przeciąganiu za karę na linie pod kilem28 – odpowiedział Morgan.

– O… przeciąganiu pod kilem? Rzecz nader odpowiednia, za to ci ręczę. Wracaj na miejsce, głupiś, Tomie.

Gdy Morgan potoczył się na swoje miejsce, Silver szepnął do mnie tonem poufałym, który mi się wydał bardzo pochlebny.

– Ten Tom Morgan jest człowiekiem uczciwym, lecz głupim.

Po czym głośno mówił dalej.

– Ale czy dowiemy się czegoś o tym… Czarnym Psie? Nie, doprawdy nie znam tego nazwiska, nigdy go nie słyszałem. Jednak świta mi coś w głowie… przecież ja widziałem już tego powsinogę. Przychodził tu nieraz ze ślepym żebrakiem…

– Tak, ma pan słuszność, on chodził z tym dziadem. Znam nawet tego ślepca. Nazywa się Pew.

– Właśnie, właśnie – zawołał Silver, zupełnie już rozgorączkowany. – Pew! Tak się nazywał z pewnością! Wyglądał na wielkiego szubrawca, tak, tak! Jeżeli dogonimy tego Czarnego Psa, to będzie miła niespodzianka dla kapitana Trelawney'a! Ben biega wspaniale, mało który marynarz biega lepiej od niego. Powinien go dogonić, chwycić ptaszka w garść, jak mi Bóg miły! On opowiadał o przeciąganiu pod kilem! Ja go przeciągnę!

Przez cały czas, gdy wykrzykiwał te zdania, podrygiwał na szczudle po całej karczmie, walił ręką po stołach i tak wyraziście okazywał swe podniecenie, jak gdyby chciał przekonać sędziego z Old Bailey lub policjanta z Bow Street29. W każdym razie spotkanie się z Czarnym Psem „Pod Lunetą” obudziło we mnie znów dawne podejrzenia, więc bacznie odtąd śledziłem naszego kucharza; był on jednak zanadto powściągliwy, zręczny i przebiegły, żebym mógł go na wskroś przeniknąć. Tymczasem wpadło do izby dwóch zdyszanych ludzi opowiadając, że w tłumie zgubili ślad i że ich przezywano złodziejami, więc ja powinienem zaświadczyć o niewinności Długiego Johna Silvera.

– Popatrz no, mości Hawkins – odezwał się tenże – przeklęta sprawa postawiła mnie w ciężkim położeniu, prawda? Co sobie o mnie pomyśli pan kapitan Trelawney? Ten śledź holenderski, wywłoka spod ciemnej gwiazdy, siedział pod moim rodzonym dachem, pił mój własny rum! Ty przybywasz tu i mówisz mi otwarcie, co się święci… a ja, niedołęga, pozwoliłem mu czmychnąć wobec nas wszystkich… w moich oczach! Mości Hawkins, musisz mnie usprawiedliwić przed kapitanem. Jeszcze jesteś małym brzdącem, ale jużeś przebiegły i zręczny jak szczupak w wodzie. Od razu to zmiarkowałem, skoroś tu zawitał. No, ale sam powiedz: cóż mogłem zrobić, mając kawał drewna zamiast nogi? Gdybym był jeszcze młodym marynarzem jak ongi, dopędziłbym tego łajdaka, usiadłbym mu na karku i obwiesiłbym go na pierwszej linie okrętowej… ale teraz…

 

Wtem urwał, a twarz mu sposępniała, jakby sobie coś przypomniał; nagle wybuchnął:

– Mój rachunek! Trzy szklanki rumu! Niech piorun mnie trzaśnie, przecież zapomniałem o rachunku!

I osunąwszy się na ławę, począł się śmiać, aż łzy mu spłynęły po policzkach. Śmiech ten i mnie się udzielił, a z wolna przyłączyli się do niego i inni, aż cała karczma rozbrzmiewała echem.

– No, ale też ze mnie istne cielę morskie! – rzekł w końcu karczmarz obcierając policzki. – Mości Hawkins, obydwaj musimy oprzytomnieć, gdyż dalibóg, jeszcze mnie nazywać będą chłopcem okrętowym. Ale chodź, trzeba coś tu poradzić, tak być nie może. Obowiązek to obowiązek, kamraci! Wdziewam stary kapelusz stosowany i idę wraz z tobą do kapitana Trelawney'a, by złożyć mu raport o całej sprawie. Bo trzeba ci wiedzieć, młody Hawkinsie, że to sprawa poważna; ani ty, ani ja nie powinniśmy zbytnio ufać swej odwadze. Ani ty, ani ja, mówię ci – nie wystarczy tu nawet przebiegłość nas obu! O, do kroćset! jak on mnie oszukał z tym rachunkiem!

Zaczął się znów śmiać tak serdecznie, że choć w całym zdarzeniu nie widziałem nic dowcipnego, musiałem powtórnie przyłączyć się do jego wesołości.

Podczas niedługiej przechadzki wzdłuż nadbrzeża zabawiał mnie rozmową w sposób niezmiernie zaciekawiający; opowiadał mi o najróżnorodniejszych okrętach, któreśmy mijali, o ich ożaglowaniu, pojemności i przynależności państwowej; objaśniał roboty, które się odbywały na statkach, ładowanie, wyładowanie i przygotowania do odjazdu. Co pewien czas wtrącał jakąś niedługą anegdotę marynarską albo powtarzał jakiś zwrot z gwary okrętowej, póki go sobie nie przyswoiłem. Rychło upewniłem się, że był to jeden z najlepszych marynarzy, jakich można sobie wyobrazić.

Gdy przybyliśmy do gospody, dziedzic i doktor Livesey siedzieli przy stole, dopijając ćwiartki piwa i wznosząc toast na cześć naszego statku; właśnie wybierali się na pokład szonera, aby obejrzeć cały jego takielunek.

Długi John opowiedział całe zdarzenie od początku do końca nadzwyczaj barwnie, choć trzymając się ściśle prawdy; po kilkakroć w ciągu opowiadania zwracał się ku mnie:

– Prawda, Hawkins, że tak było, jak mówię? – a ja zawsze potwierdzałem prawdziwość jego słów.

Obaj panowie bardzo żałowali, że Czarny Pies zdołał umknąć, lecz zgodziliśmy się, iż na to nie da się nic poradzić. Długi John wysłuchawszy pochwały wziął szczudło i oddalił się.

– Cała załoga ma się stawić na pokładzie dziś o czwartej po południu – wołał za nim dziedzic.

– Według rozkazu, panie! – odkrzyknął kucharz idąc dalej.

– No, mój panie – odezwał się doktor Livesey – na ogół nie mam wielkiego zaufania do pańskich odkryć, jednak przyznać muszę, że John Silver podoba mi się.

– To stary ćwik! – zawyrokował dziedzic.

– Wracając do rzeczy – dodał doktor – czy Jim może nam towarzyszyć na pokład?

– Ma się rozumieć, że może – zgodził się dziedzic. – Bierz kapelusz, Hawkinsie, pójdziemy obejrzeć okręt.

19szoner – statek o skośnym ożaglowaniu. [przypis edytorski]
20fregata – wielki żaglowiec, posiadający od trzech do pięciu masztów z ożaglowaniem rejowym oraz nawet do sześciu pięter żagli. [przypis edytorski]
21szyper – dowódca statku, kapitan. [przypis edytorski]
22szturman – drugi oficer na statku; oficer nawigacyjny. [przypis edytorski]
23bosman – najstarszy stopniem podoficer na statku, bezpośrednio kierujący załogą. [przypis edytorski]
24sarkać – wyrażać głośno niezadowolenie z czegoś. [przypis edytorski]
25stosowany kapelusz – trójkątny kapelusz zwany inaczej pierogiem. [przypis redakcyjny]
26leciech – dziś popr. forma Ms. lm: latach. [przypis edytorski]
27takielunek – omasztowanie i olinowanie statku. [przypis redakcyjny]
28kil – wzdłużny element konstrukcyjny szkieletu statku; stępka belkowa. [przypis edytorski]
29Old Bailey – główny sąd londyński rozpatrujący sprawy kryminalne; na Bow Street w Londynie mieści się główna siedziba policji. [przypis redakcyjny]