– Hale! będziesz mi się tu odszczekiwać, ty kołtunie jeden – grzmotnęła ją pięścią w plecy.
Marysia przykucnęła przed kominem, w którym tliły się resztki ognia, i zaczęła płakać, rozgrzewając sobie ręce nad węglami, a Wawrzonowa wynosiła resztę sprzętów, patrzyła na drogę wciąż pustą, trzaskała drzwiami, to znowu kopnęła ze złością starego, podobnego do wilka, burego psa, który obwąchiwał wszystkie kąty i ze spuszczonym ogonem, osowiały łaził po izbie, nie mogąc znaleźć sobie miejsca.
Cisza zapanowała w izbie, tylko w szybki bębnił deszcz i z poręby dochodziły słabe odgłosy siekier rąbiących drzewo. Mętny, szarożółty zmrok zalewał izbę ogołoconą ze sprzętów, zlewał się z czarnym, okopconym sufitem; poszarzały jeszcze bardziej odrapane z wapna ściany.
Porozlewana woda tworzyła na gliniastym toku17, położonym w miejsce podłogi, śliskie, grzęskie błoto, w którym dwie kaczki bobrowały18 dziobami, szukając pożywienia. Przez wybite szybki małego w szczycie okna wpadał wiatr razem z deszczem, szeleścił, zamiatał słomę porozrzucaną i trząsł zwieszającymi się od sufitu pasami czerwonego papieru, wystrzyżonego w kółka i ząbki, jakie ubierały belki.
Wawrzonowa poszła na małe podwórko, puste i zaśmiecone gnijącymi liśćmi wisień19, rosnących przy ogrodzeniu, które leciały jak krwawe płatki na wielką gnojówkę i na dranicowy20 dach pogięty rozwalającego się chlewka. Poszła za stodółkę, stojącą nieco dalej, w środku małego pola, rozkopanego po kartoflach i pełnego suchych łęcin21 i zgniłych kartofli. Wyrwała jakiś zielony jeszcze chwast dla krowy, obejrzała się smutnie i powróciła, obcierając sobie ustawicznie oczy z łez, których nic powstrzymać nie mogło. To stawała w progu, chwytała się za głowę i ogłupiałym, mętnym wzrokiem tonęła w szarej przestrzeni.
– Laboga! Laboga! – jęczała cicho i żałośliwie i znowu się gorączkowo brała do wynoszenia i szykowania nędznych sprzętów. Serce się jej tłukło w wielkim niepokoju i bólu rozstania z tą chałupą, w której tyle lat mieszkali, i tak ją ten ból ściskał chwilami jakimś kurczem, że aż przysiadała na progu i pozwalała swobodnie płynąć łzom, i tylko cicho i głęboko jęczała.
Wawrzon wciąż leżał, przewracał się z boku na bok, przetarł pięścią zaczerwienione oczy i tak wzdychał, aż Burek przysuwał się do niego, skomlał cicho, drapał go łapą po kożuchu i kręcił ogonem; widząc, że gospodarz nie zwraca uwagi, szedł do komina, siadał koło Marysi i drzemał, patrząc się sennie w dogasające węgielki.
Wreszcie przed samym wieczorem nadjechał Rafał dwiema chudymi szkapinami, zaprzągniętymi do drabiniastego wozu.
– Niech będzie pochwalony! – rzekł, wchodząc z batem w ręku do izby.
– Na wieki – powiedział Wawrzon, podnosząc się z barłogu. – Witajcie, kumie22, a Bóg zapłać, żeście o nas nie zahaczyli.
– I… ino plusk23 taki, że ślipie24 jaże25 zalewa, na drogach błoto po sękle26 i taki ziąb, że gorzej praży kiej w mrozy.
– No, to trzeba pakować, aby przed nocą zdążyć do wsi.
– A bogać27, że nie inaczej – rzekł Rafał, biczysko postawił w kącie, ręce ugrzał nad blachą i wyjąwszy garścią z ognia węgielek czerwony, wsadził go do zgasłej fajki, przysiadł nieco na skrzynce, jeszcze nie wyniesionej, pod oknem, i pykał dymem na izbę.
Wawrzonowa postawiła na oknie wódkę, kiełbasę i bułki.
– Wawrzon, napij się do Rafała!
– O!… po co się macie szkodować28! – wymawiał się chłop, a chciwie wciągał nozdrzami zapach czosnku, jaki się rozchodził od kiełbasy, którą Wawrzonowa rozdzielała kozikiem29.