Za darmo

Sprawiedliwie

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

VIII

Jasiek pozostał sam w ogródku.

Nie mógł uleżeć spokojnie, różne myśli, różne przypuszczenia tak nim owładnęły, że kręcił się wciąż na posłaniu. Ten plan matki olśnił go i tak pociągał, że chciałby już, zaraz, w tej chwili rzucić wszystko i jechać w ten wielki świat. Uciec od tej strasznej myśli, która go wciąż prześladowała, że musi wrócić do więzienia, że musi odsiedzieć swoje… O, bo wiedział dobrze, że prędzej czy później odnajdą go i wezmą. I tak mu było dziwno nieraz, że tak spokojnie leży już sześć tygodni u matki, że nikt go nie szukał!

To znów leżał spokojnie, patrzył w niebo prześwitujące pomiędzy kwiatami jabłoni i nasłuchiwał głosów wsi…

Jak mu się dusza rwała do tej szerokiej ulicy obstawionej domami, do tych pól, które widział niewyraźnie przez gęste, wyplecione łoziną206 płoty ogródka, do ludzi znajomych, do kościoła, do pastwisk nad rzeką, gdzie tyle lat szczęśliwych przebiegał za bydłem, do karczmy, do Nastki wreszcie… ale to ostatnie imię wyrzucał z pamięci, chmurniał nagle i posępnym wzrokiem patrzył w bujną zieleń pokrzyw, co zieloną ścianą przysłaniały płoty – i zmógłszy się nasłuchiwał i wyobrażał sobie, jak to idzie już środkiem drogi, jak ludzie stają, aby go powitać, jak to okna się otwierają i wyglądają nimi kobiety, a zza węgłów207 wychylają się czerwone twarze dziewuch… a wszyscy zapraszają do siebie… wysuwają ławki przed dom… częstują… a pytają… a cieszą się, że powrócił… że już zdrowy… a pomstują na rządcę, przez którego siedział… Nie, nie wejdzie nigdzie, nie… obaczy tylko wszystkich… pogada… rozpyta to i owo… i zaprosi parobków abo i gospodarzy do karczmy na poczęstunek… na przywitanie… Muzykę sprowadzą… dziewuchy przylecą i dalejże… wesele będzie a uciecha… siedzą jak na odpuście…

Uśmiechał się do tych obrazów, przeżywał je wszystkie, pił rozkosz całym sercem… ale przyszło mu na pamięć to, co matka powtarzała za sołtysem.

– Wydałyby mnie! – jęknął cicho, blednąc śmiertelnie. – Wydałyby? – pytał jakby siebie. – Juści, żeby wydały… juści… Już ja bym wam zapłacił za to, żeby wasze dzieci jeszcze popamiętały… – szepnął złowrogo.

Ale że się zmęczył myśleniem, wziął książkę od nabożeństwa, otworzył tam, gdzie było założone różańcem, i wodząc palcem po literach, żeby widzieć lepiej, półgłosem odmawiał nieszpory208.

Słońce przygrzewało poczciwie; przez różowe kwiaty lało się dziwnie słodkie, rozpylone światło i drgało złotymi plamami po młodej trawie i po Jaśka twarzy, i włosach jasnych. Przeogromna cisza leżała w powietrzu, tam wysoko nad jabłoniami, gdzie tylko na tle błękitu przemykały jaskółki, a czasem ciągnęły sznurem kaczki dzikie…

Pod strzechą domu świergotały wróble, a małe, omszone szaro gąsięta przenosiły się z miejsca na miejsce pod wodzą dwóch gęsi i gąsiora, który wciąż syczał i gonił kury po ogródku lub doskakiwał do maciory z prosiętami, która tak energicznie czochała się209 o jabłonie, że listki kwiatów niby deszcz różowy spływały na trawę.

Rzeczka płynęła tuż za płotem i oddzielając ich dom od wsi, bulgotała monotonnie.

Było tak cicho, tak ciepło, tak dobrze…

Jasiek przestał się modlić i leżał jakby utopiony w słodkiej szczęśliwości tego dnia majowego. Patrzył poprzez rozchwiane nieco girlandy kwiatów, patrzył daleko w niebieski błękit; patrzył i zapomniał o świecie całym. Wiatr miękki, słodki, pieszczotliwy obwiewał mu twarz i chwiał nad nim ukwieconymi gałęziami, pochylał ku niemu zielone łodygi chwastów, a jemu pierś rozszerzała się radością głęboką, czystą, radością życia, a oczy oczarowane, półsenne, tak niebieskie, jak błękit tam wysoko, pełne były cichych dziękczynień i błogości niewypowiedzianych.

Czuł tylko niewyraźnie, że przez niego przepływa jakaś przesłodka fala tych blasków, barw, błękitów, słońca, zbóż szumiących, ciszy pól – życia ziemi.

– Mroczy me jakoś! Ćmi mi się w głowie!

Myślał chwilami o stanie swoim i nic nie widział i nie rozumiał, nie widział tego, że Nastka przelazła przez płot od rzeki i stoi o parę kroków od niego, i patrzy – była blada jak chustka, jak te kwiaty jabłonek, pod którymi schylała nisko głowę.

– Jasiek! – szepnęła cicho i oczami pełnymi strachu, oczekiwania i miłości patrzyła w niego.

Nie usłyszał, nie zobaczył jej.

– Jasiek! – ach! tak trwożnie zatłukło jej serce, tak trwożnie.

Drgnął, powlókł oczami po trawie, po drzewach, po niej, przyciśniętej do jabłonki i przysłoniętej jej zwisłymi gałęziami, nie spostrzegł, zdawał mu się ten głos przywidzeniem.

Nie, już nie mogła wytrzymać, nie – przyklękła przy nim i dotykając palcami jego rąk, szepnęła cicho i łzawo:

– Jasiu! Jasiu! – Nie mogła więcej powiedzieć ze wzruszenia.

Aż usiadł na pościeli, zdumienie wyjrzało mu z szeroko otwartych oczów, chwycił ją za ręce, dotknął jej twarzy, włosów i opadł na poduszkę.

– Poszła… ty… – Nawet nie wiedział, jak mu się ta obelga wyrwała z piersi.

– Jaśku – adyć to ja!… Adyć ja do ciebie przyszła… Jaśku… loboga… – łzy rzęsiste popłynęły z jej oczów, trzęsła się cała jak te kwiaty jabłoni, które wiatr rzucał na nich, zamierała… – Chudziaku mój, mizeroto, sieroto kochana. Jasieńku mój… – bełkotała przez łzy, dusiła się z bólu i nie mogąc już wytrzymać, rzuciła się na niego, objęła mu nogi rękami i wybuchnęła strasznym płaczem…

A w nim zniknęła zatwardziałość, te łzy ją roztopiły, tylko leżała jeszcze w twarzy surowość mocna i obawa, więc położył rękę na jej włosach i szepnął chmurnie:

– Nastka!

Dziewczyna podniosła się i zaczęła obcierać oczy.

– Tyś się zmówiła z rządcą, żeby mnie wydać, co?

Zachwiała się, jakby ją kto w piersi uderzył.

– U pani… u pani służę… służę…

– A nie mieszkasz to z nim!…

– Jezus Maria! Na tę Matkę Przenajświętszą! na tego Jezusiczka! – wołała, chwytając różaniec z jego książki. – Jasiek, co ty mówisz! Jasiek!

Ale tak ją ból ścisnął za serce, że zbladła śmiertelnie, nie mogła słowa rzec, ino łzy jak perły toczyły się z jej oczów przerażonych.

A on uwierzył w nią od razu, ten jej krzyk przeszył mu serce taką radością, że się pochylił do niej i szepnął:

– Nastuś! Nastuś moja!

Dziewczyna padła mu na piersi, objęła go rękami i utonęli w mocnym, pełnym łez szczęścia uścisku…

Wiatr znów rozchwiał drzewa i sypał na nich jabłoniowym kwiatem – a potem stanęła cisza i ogarnęła takim spokojem, takim szczęściem ich dusze, że siedzieli na ziemi przy sobie, trzymali się za ręce i oczy ich przenikały się wskroś serc pełnych siebie…

– Dla ciebie uciekłem… dla ciebie… – zaczął urywanym głosem.

– O Jezu!

– Taka mnie tęskność rozbierała… taka tęskność…

– Wypłakiwałam ja oczy… wypłakiwałam!…

– Nastuś! Nastuś!

– Jasieńku mój!

– Tyle roków…

– Ale już nie pudziesz, już cię nie puszczę…

I znów siedzieli w ciszy niezgłębionej serc omdlałych ze szczęścia.

Wróble świergotały sennie pod strzechami, a w klasztornym ogrodzie na wzgórzu zaczęły gdzieniegdzie odzywać się słowiki z kosami na przemian. Upał się już skończył, zawiewał przedwieczorny chłód, przesycony wilgocią i zapachem zbóż zielonych i kwitnących ogrodów.

Drzewa stawały w wielkiej ciszy i zadumaniu, trawy i zboża się pochylały – jakby wszystko zaczęło słuchać klekotania bocianów, szczebiotów jaskółek i tych dzwonów na Anioł Pański, których jasne, ogromne głosy leciały od kościoła i rozlewały się nad wsią.

Nastka uklękła pobożnie, wzięła jego książkę i zaczęła przełzawionym, roztrzęsionym głosem czytać.

– „Anioł Pański zwiastował Marii Pannie”.

Jasiek usiadł, złożył ręce i sercem pełnym wiary powtarzał:

– „Zdrowaś Maria, łaskiś pełna… ”

A dzwon długo wołał śpiżowym210 głosem i rozlewał hymn wieczoru – modlitwy – odpocznienia na wieś przycichłą, na lasy, które niby hufy211 potężne stały dokoła pochylone, na młode zasłuchane niwy212, na strumienie i potoki, co niby srebrne sznury i zwierciadła wybłyskiwały z zieleni.

 

Skończyli Anioł Pański, ale milczeli; mówiły im tylko serca i oczy rozpłomienione, dusze zachwycone, a czasem tylko usta.

– Nie wezmą mi cię już, nie wezmą.

– Nie bój się, Nastuś, nie.

– Adybym cię we złoto i srybło ubrała, mój ty sieroto kochany.

– Ty mnie nie znasz, Nastuś, nie. Pobierzemy się, to zobaczysz – już ja cię nie tknę nigdy ręką i marnego słowa nie powiem, i zarabiać nie dam, nie… Dziewkę se ano weźmiemy, żeby ci lżej było…

– Nie, Jasiek, nie, sama robiła będę, umiem ja wszystko… Zobaczysz, jaka ja robotna, a już porządek w chałupie miał będziesz taki, że i matka lepiej nie zrobi. A i kole świń czy kole213 krów też chodzić umiem.

– Gospodyni moja kochana! – pogłaskał ją miłośnie po twarzy.

– Ino jest to… że ja biedna sierota, a ty gospodarz, ino… – zaczęła nieśmiało.

– Głupiaś, a chcesz mnie, co?

– Jasiek! Ja bym cię nie chciała, ja! – rzuciła mu się na szyję.

A potem mówiła niskim, urywanym ze wzruszenia głosem:

– A pani powiedziała, że za to, co ja dobrze jej służę, to jak pójdę za chłopa, dadzą mi krowę z cielęciem i maciorkę młodą, i sześć gęsi, i statków ździebełko, i obleczenie214 do ślubu.

– Powiedziała tak dziedziczka, Nastusiu, powiedziała?

– A juści, abo to raz. Jeszcze ze dwie niedziele temu mówiła to przy gospodyni.

– To za twoją poczciwość, Nastusiu! A widzisz, Nastuś, za twoją poczciwość!… Będziesz ty gospodynią lepszą od tych wszystkich paparuchów we wsi… będziesz, Nastuś, zobaczysz… A już się ino mojej matki nie bojaj!

– Ale! Adyć i rodzonej więcej nie miłowałam! Ale ona taka, że dziedziczka powiedziała, co Winciorkowa mogłaby być dziedziczką, że taka mądra, jak żadna kobieta we wsi…

– Mówiła tak, Nastuś? Mówiła? Niech jej Pan Jezus da najlepsze!

– Mówiła, Jasiu, mówiła to nawet przy rządcy… kiedy… – urwała nagle, bo to słowo, niebacznie wymówione, powlokło chmurą twarz chłopaka, zasępił się, patrzył na nią bacznie i zapytał nieśmiało:

– Nie napastował cię… co? – oczy mu zabłysły nienawiścią.

– A juści… ażem się poskarżyła pani… to pani go zawołała na pokoje… to wyszedł stamtąd taki zły, jak ten pies… to potem pomstował, że loboga… na mnie… – mówiła cicho, jakby się skarżąc przed nim…

– Już ja go przyrychtuję… już… już ja mu zapłacę za siebie i za ciebie… już on mnie popamięta… – syczał przez zęby i taka dzika zawierucha zawziętości nim zatrzęsła, że aż posiniał.

– Jasiek! bacz na siebie… on się zna z urzędem, to… a jakby cię znowu wzieny, to już bym ja, sierota, choćby i do studni się rzucić…

– Żebym miał zgnić w kryminale, a swojej krzywdy nie daruję…

– Jasiek, pomiarkuj się! pomiarkuj! – prosiła błagalnie, pełna trwogi.

Nie odpowiadał, milczeli.

Mrok już ich nakrywał, siedzieli przy sobie, ale dusze ich były daleko od siebie, rozbiegły się jak ptaki spłoszone nienawiścią i trwogą.

Cudny obłok szczęścia się rozwiał i roztopił w tej szarości zmroków, jakie spadały na ziemię. Życie ohydną swoją rękę znów położyło na ich doli…

Siedzieli tak długo, nie mogąc się uspokoić.

Naraz wpadła Winciorkowa i szybko ku nim przemknęła wśród drzew.

Drgnęli oboje przestraszeni.

– Już cię wydały chłopy! już cię wydały! – szepnęła stara cicho. – Byłam na wsi… byłam potem w karczmie… narodu pełno jak zwyczajnie przy niedzieli… pili sobie… strażniki siedziały… Banach mnie zobaczył, a że to już był pijany… rozpuścił ozór i powiada: „Winciorkowa, a Jasiek już zdrowy, czas mu wracać do kamienicy… do pokojów…”. Strażnicy słuchali pilnie… uważałam… a ten pijanica jak nie zacznie gadać, że teraz wszystkie zbóje mogą se chodzić spokojnie, bo się sołtysowi opłacają… tak strażniki po cichu zaczęły pytać… a drugim chłopom w to graj… powiedziały wszystko o tobie… Jużem zmartwiała… ino me sołtys, że to już był mrok, pociągnął i powiedział, że może być rewizja!… że – umilkła wyczerpana.

– Które to chłopy? – zapytał cicho.

– Ano, Banach, Kubik ten z końca, Sikora ze środka, ten bez ślipia, Wójcik i wszystkie, i wszystkie…

– Banach, Kubik, Sikora i Wójcik! – powtarzał wolno, bardzo wolno, wbijając sobie te nazwiska w pamięć, ale nagle zalała go zapamiętałość tak szalona, że zerwał się na nogi, pochwycił za jakiś kołek i krzyknął: – Niech tu przyjdą, niech mnie chcą wziąć, niech!… – i osłabł tak bardzo, że nogi mu się ugięły, aż się chwycił jabłonki, żeby nie upaść.

– Cicho, synu… cicho… trzeba cosik radzić.

– Trzeba stąd go wyprowadzić! – szepnęła Nastka, budząc się z przerażenia.

– Prawda, tak najlepiej, nie znajdą go, to i nie wezmą, ale gdzie?

– Gdzie? A choćby i do tych dołów za klasztor, na górę… teraz są już puste.

– Dobrze, juści, że ino tam, trzeba tylko parę pacierzy215 przeczekać, żeby całkiem zmroczało… jeszcze by kto zobaczył.

Zajęła się Jaśkiem, bo ledwie dyszał, taki kaszel gwałtowny go pochwycił.

– Nastuś, wyjrzyj przed dom, czy kto nie idzie…

I zaczęła się nieskończenie długa chwila oczekiwania nocy.

Stara przez płot patrzyła na mostek, ale nic nie widziała, powracała też co chwila do Jaśka, który skurczony, jakby zmartwiały, siedział na pierzynie.

Noc zapadła prędko, cisza rozpościerała się nad światem głęboka, tylko od karczmy szły pijackie podśpiewywania, a dźwięki muzyki i głosy schrypnięte; a od łąk ciągnęły na pola krzyki czajek i tumany niskich, białych mgieł podnosiły się nad trawami.

– Nie bój się, Jasiek! Już ja cię nie dam, jedynaku, nie dam – uspokajała go matka.

Ubrała go przy pomocy Nastki w kożuch, wzięły pierzynę w płachtę i ująwszy pod pachy mocno, bo ledwie szedł i potaczał się, wyszli z ogródka na podwórze, a stamtąd na ścieżkę biegnącą tuż pod samą górą, na której stał klasztor.

Szli cicho i bardzo wolno, bo Jasiek męczył się i odpoczywał co chwila, a czasami stara kładła się na ziemi i przyłożywszy ucho do ścierni216, nasłuchiwała.

– Przy chałupie nikogo nie słychać!

– To nic, trzeba iść prędzej – szepnęła Nastka niecierpliwie.

– Nie mogę już… nie mogę… o Jezus! – szeptał Jasiek i coraz mocniej opuszczał się na Nastkę, która go prawie niosła.

– Cicho, Jaśku, cicho! Zaraz tam już będziemy – odpowiadała dziewczyna.

Jakoż dociągnęli się do dołów wielkich po kartoflach, które kopano w boku wzgórza, od strony lasu. Stara wyszukała najlepiej zachowany, a wydobywszy skądsik wiązkę przegniłej słomy spuściła się z nią do wnętrza i zrobiła na dnie posłanie pokryte pierzyną. Wzięły go za ramiona i nogami naprzód spuściły do dołu.

– Nie bój się, Jasiek, niczego… tutaj cię już nie znajdą… a jak ci będzie markotno, że to w ciemności, to zmów sobie pacierz. Nad ranem przyjdę, to ci jeść przyniosę. Już pójdę, parobku217 kochany, bo trza mi być, jak te psy przyjdą, żeby czego nie zmiarkowały… Nastka też musi bieżyć218, żeby we dworze nie gadali czego na nią.

– Nie dajcie mnie, matko… nie dajcie… – zawołał łzawym głosem i jak dziecko ułapił matkę za szyję; ten dół i noc przerażały go.

Uspokoił się jednak wkrótce, był bardzo zmęczony.

– Nastuś! to i pójdziesz, co?

– A pójdę, Jasiu! pójdę… ale zaraz, jak państwo spać pójdą, to przylecę i ostanę.

Już nic nie rzekł, ale matka, gładząc go na odchodnym, poczuła, że mu łzy płyną po twarzy.

Szły śpiesznie z powrotem, a już niedaleko domu, na rozstaju ścieżek, bo jedna szła do Winciorkowej chałupy, a druga pięła się wyżej i po wzgórzu spadała ku dworskim zabudowaniom, stara rzekła:

– Nastka, a jak wydasz, to ci już Pan Jezus za to zapłaci…

– Ja bym wydała Jaśka! Ja? Adyćbym w ogień, ady w wodę, ady z największej góry skoczyłabym dla niego… – Rozpłakała się serdecznie.

– No, cicho… cicho… wierzę ci… A zajrzyj do niego.

Dziewczyna za odpowiedź całą objęła ją za nogi.

– Ady ja jestem taka wasza, jak ten pies.

Stara objęła ją za głowę i tak się pobratały na śmierć, zmieszawszy łzy swoje, uczucia i ukochania.

– A niech tam ją sobie bierze, dobra dziewucha – myślała stara, biegnąc do domu.

IX

Nie było jeszcze nikogo w domu.

Stara zapaliła światło i starannie pousuwała z alkierza wszelkie ślady pobytu Jaśka. Czuła się o tyle spokojną, że krzątając się około gospodarstwa, odmawiała dawnym zwyczajem pacierze.

Tekla siedziała u siebie, wołała jej przez sień, ale nie przyszła.

– Pewnikiem śpi – pomyślała, zaglądając do jej izby. Tekla nieruchoma, wpatrzona w ogień, siedziała z dzieckiem na ręku.

– Co to wam?

– Ano, ledwie już zipie… musi być – kona… – szepnęła.

– Jezusie Nazareński!

A dziecko już konało; sine, wyprężone, nagie leżało na jej kolanach, z trudnością rzężąc i co chwila biło rękami powietrze jak ptak tonący; ogromny ogień na kominie okrwawiał jego brzuch rozdęty i chude nóżki, zwieszające się bezwładnie.

– Już mu się tylko pacierz należy! – szepnęła Winciorkowa ze współczuciem.

– O moje dzieciątko kochane, o moja kruszyno! – wyłkała z płaczem Tekla, ogarniając dziecko rękami, jakby w obronie przed śmiercią.

Winciorkową omroczył ten widok, bo pomyślała o Jaśku, że może i on tam w dole czuje się tak samo.

Nie mogła lecieć do niego, bo mogli przyjść lada chwila, więc z niecierpliwością, coraz bardziej denerwującą, oczekiwała.

Co chwila wybiegała przed dom, patrząc na drogę.

Noc była jakaś posępna i duszna, bez gwiazd, wiatr wilgotny zawiewał z łąk i muskał jej twarz rozpaloną, zgorączkowaną oczekiwaniem… Tłukła się wprost po izbie z udręczenia. To siadała na progu i zapadała w półsen pełen czuwania, w jakąś martwą ciszę zmęczenia.

Na wsi cicho było, tylko Tekla ryczała wciąż płaczem, a chwilami rozlegał się jej rozpłakany, monotonny głos:

– Już ty mnie sierotą ostawisz, już ty sobie idziesz do Jezusiczka, na niebieskie pokoje… na radowanie… o Jezu! Jezu! Jezu!…

 

A od karczmy lały się przyciszone odgłosy muzyki i skłębione, głuche odgłosy tupotów i krzyków, a chwilami gdzieś z pastwisk dalekich, gdzie na noc wypędzano konie, migotał brzask ogni i leciał smutny, bezdźwięczny śpiew.

Winciorkowa przesiedziała na progu do świtania z tym ciągłym, niepokojącym uczuciem, że zaraz przyjdą.

Ale nie przyszli.

Muzyka w karczmie umilkła, śpiewy scichły, noc jakby zapadła w głuchy sen, a potem zaczęły piać kury coraz gęściej na północ, a i na odmianę, bo przed świtaniem ustał wiatr i zaczął kropić drobny, ciepły deszcz.

A ona wciąż czuwała na progu, była zdrętwiała z chłodu i trwogi, nie obcierała nawet łez, które od czasu do czasu perlistymi zdrojami płynęły z oczów i zastygały na poczerwieniałej z zimna twarzy. O świcie miała tyle tylko sił, że uklękła przed domem i wpatrzona w zorze blade, co z trudem przeciskały się przez gęste, brudne chmury, modliła się żarliwie.

Tekla z okrzykiem wypadła z izby.

– Umarło! Umarło! Ratujta, ludzie! Loboga, ratujta! – I w tym przerażeniu bolesnym chwyciła nagie dziecko na ręce i chciała z nim lecieć na wieś po ratunek.

Ledwie poradziła ją wstrzymać Winciorkowa, zajęła się zmarłym dzieckiem, a Tekla skuliła się przy kominie i płakała głośno, spazmatycznie.

Winciorkowa tak tym była zajęta, że ani spostrzegła, jak już o dobrym dniu dom otoczyli chłopi, a do środka wchodzili strażnicy z wójtem i sołtysem na czele.

– Jasiek Winciorek u was jest?

– To go sobie szukajcie – odparła zimno.

– Prowadźcie! Gdzie on jest?

– Pod fartuch go schowałam, bo to maluśkie dzieciątko jest! – wykrzyknęła z nienawistną ironią i najspokojniej w jakiejś niecce zaczęła myć dziecięcego trupka.

Ale naraz Tekla zerwała się i ze szczapą w garści rzuciła się na chłopów:

– Czego tu chceta! Wy psy wściekłe! Oddajta mi męża, oddajta mi dziecko! Ażebyśta pod płotem pozdychały! Ażebyśta się pierwszą strawą potruły za moje sieroctwo i umęczenie.

Obezwładnili ją rychło, bo darła się do bicia, i poszli szukać Jaśka po domu i po zabudowaniach.

– Szukajcie wiatru w polu! szukajcie! – wołała za nimi.

Juścić, że nie znaleźli, a odchodząc zapowiedzieli starej, że skoro chłopak się zjawi, ma dać znać sołtysowi.

– Juści! juści! W dyrdy polecę do sołtysa i zaraz go wam wydam! – wołała za nimi, odprowadzając ich oczami aż do karczmy, do której wszyscy weszli.

Ale mimo to nie pobiegła do dołów, bo się obawiała, że może ją kto szpieguje, nie poszła przez dzień cały, pomimo że się na dobre zachmurzyło i smutna szarość zalała świat.

Dopiero o dobrym zmroku zabrała garnczek z jedzeniem i chyłkiem pobiegła.

Nachyliła się nad otworem dołu i zaczęła niespokojnie wołać:

– Jasiek! Jasiek!

Nie odzywał się, zsunęła się do środka, odszukała go rękami i z trwogą niezmierną potrzęsła.

– To ty, matko!

Przebudził się z ciężkiego snu.

– Podnieś się ździebko.

– Byli?…

– Byli, ale dopiero rano. Nie przychodziłam, bo się bojałam, że w dzień łatwiej może kto wypatrzyć…

– Już tu w południe była Nastka.

– Niechaj jej Pan Jezus da zdrowie!

Podsunęła mu garnczek, wsadziła w rękę łyżkę i pojadał sobie wolno.

W dole ciemno było jak w grobie i stęchłe, przegniłe powietrze ciężyło na piersiach. Deszcz pluskał monotonnie i przez otwór nie zakryty zacinał do środka i sączył się po ścianach.

– Jakże ci?

– Lepiej. Czekałem tak was, że aże myślę, pójdę albo co!

– Ani mi się rusz krokiem! – zawołała przestraszona.

– A juści, przecież ciągle tu leżał nie będę.

– Wyzdrowiej tylko…

– To pojedziemy! – szepnął cicho, jakby do siebie.

– Pojedziemy. Jużem wszystko obmyśliła.

Namacała jego głowę, przycisnęła ją do swojej piersi i obcierając mu twarz i głaszcząc szeptała:

– Nie bój się, będzie nam tam dobrze…

– To gdziesik za morze, co?

– Za morze podobno, za morze – powtórzyła wolno.

– Grunty dają darmo…

– Darmo pono i z lasami, i z lewentarzem…

– A choćby i nie dawały, to sobie kupimy…

– Juści, ale zawżdy lepiej dostać, co dają, a za to, co mamy, można by dokupić więcej…

Starą zmorzył sen, umilkła na chwilę.

Bór niedaleki szumiał głucho, jakieś ptaki krzyczały, a deszcz wciąż monotonnie pluskał, jakby ta noc szara i mętna płakała po dniu wczorajszym.

– Ino mi żal, że to, co dziedziczka obiecała Nastce, jak za mąż pójdzie, to nic nie weźmie, bo przecie ślubu tu brać nie możem, a potem wziąć to bydlątko za morze!

Mówił wolno, ale stara już nie słyszała, zmogło ją zmęczenie i ukołysała cisza, spała oparta plecami o ścianę dołu. Jasiek przykrył ją kożuchem swoim i chwilę jakby czuwał nad nią, ale i jego sen wkrótce zmorzył.

Noc płynęła, deszcz ustawał, natomiast podnosił się wiatr i przewalał się po polach, i świstał w otworze dołu. A potem wyłaniał się z ciemności świt i zapłakanymi, zrudziałymi od zórz oczami rozwidniał świat i zaglądał do dołu, do śpiących przy sobie ludzi.

Pierwszy ocknął się Jasiek i zaraz obudził matkę.

– Idźcie już, bo was kto zobaczy. Ale, Nastka mi mówiła, że kiedyś dziedzic powiedział, że kupiłby łączkę, bo mu się wrzyna w jego pole. Może byście poszli do dworu, co? Zawsze lepiej zapłaci niż chłopi.

– Prawda, a że też mnie to do głowy nie przyszło. A to ze dwa roki temu to nawet dziedzic przysyłał z tym ekonoma…

– I trzeba to wszystko duchem robić… – powiedział energicznie.

– Niech ino Herszlik przyjdzie, on przeprowadza ludzi…

– Prawda, sam widziałem. A jakby nie przyszedł do niego żaden…

– Mówili w karczmie, że za dwa tygodnie wychodzą ludzie z Woli…

– Za dwa tygodnie! To ja już będę całkiem zdrowy! – wykrzyknął wesoło.

– Zajdę tu do ciebie wieczorem.

– A idźcie do dziedzica abo i do księdza po to lekarstwo, ino go dużo przynieście, to prędzej wychoruję – mówił energicznie, prawie rozkazująco, aż stara zatrzęsła się z radości, że jej parobek kochany już tyle sił ma w sobie.

206łozina – gałązki wierzbowe. [przypis edytorski]
207węgieł – zewnętrzny róg budynku, narożnik. [przypis edytorski]
208nieszpory – tu: wieczorne modlitwy z brewiarza. [przypis edytorski]
209czochać się (przestarz.) – trzeć się, ocierać się o coś. [przypis edytorski]
210śpiżowy – dziś popr.: spiżowy, wykonany ze spiżu, stopu miedzi, cyny i cynku. [przypis edytorski]
211huf (daw.) – hufiec, oddział wojska. [przypis edytorski]
212niwy – pole, ziemia uprawna. [przypis edytorski]
213kole (daw., gw.) – koło, wokół, przy. [przypis edytorski]
214obleczenie (gw.) – ubranie. [przypis edytorski]
215pacierz – tu: miara czasu (tyle, ile potrzeba na odmówienie pacierza). [przypis edytorski]
216ścierń – krótkie źdźbła pozostałe na polu po ścięciu zboża; por. ściernisko. [przypis edytorski]
217parobek (daw., gw.) – tu: młodzieniec. [przypis edytorski]
218bieżyć (gw.) – biec, śpieszyć, iść. [przypis edytorski]