Za darmo

Lili

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Zakrzewski siedział pod ścianą na sienniku Korniszona i błędnymi, sztywnymi oczyma wpatrywał się we freski, które z wolna światło księżycowe powlekało skrzącą, zielonawą patyną niby mgłą rozdrganych pyłów świetlistych, poza którymi te malowane postacie zdawały się poruszać, żyć… aureole świeciły jakimś fosforycznym blaskiem, oczy zdawały się patrzeć w niego, a całe te tłumy chwiały się i z wolna szły ku niemu w blaskach księżyca…

Strach przezwyciężył odurzenie, nie żegnał się z nikim, tylko śpiesznie poszedł do domu.

Obudził się bardzo późno.

Olkowski, jakiś zielonoblady, siedział na swoim sienniku z głową w dłoniach.

– Kiedyś pan powrócił?

– Nie wiem. Obudziłem się w klasztornym korytarzu, może przed pół godziną. Zimno mi i coś dziwnie słabo, głowa mnie strasznie boli…

Zakrzewskiemu zrobiło się wstyd wczorajszego wieczora.

– Piłeś pan herbatę?

– Ba, herbaty nie ma, a ja nie mam ani grosza.

Leon sięgnął do kieszeni, ale również nie znalazł nic.

Ubrał się śpiesznie i pobiegł do Lili; nie przyjechały jeszcze; dotknęło go to bardzo przykro. „Dlaczego tak długo siedzą?” – myślał, ściskając głowę, bo go bolała; jeść mu się zachciało.

Poszedł do Korczewskich. Pili herbatę, siadł z nimi i pił, ale myślał z przerażeniem, że nie ma już pieniędzy; strach i wstyd go ogarniał.

– Afisz już mamy, jutro możemy na wieś jechać z biletami.

– Dobrze; zamówił pan już konie?

– Zamówiłem, tylko trzeba zapłacić z góry, bo inaczej nie chcą! Podłe Żydy! – zaklął Korczewski, chodząc po pokoju ze szklanką herbaty w ręku. – Musi mi pan pożyczyć pięć rubli na furmankę; z kosztów to się panu wróci.

– Pięć rubli? Wie pan, nie mam ani grosza… Tak jakoś się stało, że… – zamilkł nagle, wstyd go zdławił, bo Korczewski spojrzał na niego nieco drwiąco.

– Ja również nie mam; kupiłem płótna, bo prześcieradeł nie starczyło; będzie z nich pokój francuski, a musimy mieć dwie zmiany. Kupiłem farb, kupiłem sznurów, Korniszonowi musiałem coś dać naprzód. Mam zaledwie parę kopiejek. Co tu zrobić?

Oglądał po kolei to sprzęty, to garderobę swoją i żony, ale odwrócił się z niechęcią.

– Psiakrew, nie ma nawet co zastawić.

– Józio wczoraj zastawił obrączki nasze, żeby wykupić afisze!… raz… dwa… – szepnęła Korczewska cicho i robiła w milczeniu swoją nieśmiertelną szydełkową serwetę.

– Gdyby pan chciał, pogoda taka piękna, to poszlibyśmy pieszo do pierwszych kilku dworów… – zaczął nieśmiało Korczewski.

– Dobrze, wszystko mi jedno. Ostatni raz przecież.

– Bo widzi pan, jak tylko co sprzedamy, to wynajmiemy sobie furkę na wsi i dalej już pojedziemy.

– O której godzinie jutro?

– Najpóźniej trzeba wyjść o dziewiątej.

– Dobrze. Do widzenia.

Na ulicy sięgnął po zegarek, żeby zobaczyć, która godzina. Było już południe, a jemu przyszło na myśl, że przecież może ten zegarek zastawić, że może dostać za niego kilkanaście rubli. Poszedł do Jańcia, bo ten najlepiej umiał załatwiać podobne operacje.

Jańcia nie zastał. Była tylko Gałkowska, która z okręconą głową wałkowała jakieś ciasto i rozkładała je na łóżku i na koszu.

– Jańcio zaraz przyjdzie, niech pan poczeka – szepnęła i nie zważając na niego krzątała się dalej koło obiadu, który skwierczał na małym, żelaznym piecyku, rozpalonym do czerwoności.

Swąd z rozpalonego tłuszczu rozchodził się po całym pokoju, nadzwyczaj małym i brudnym, w którym do tego panował niechlujny nieład włóczęgowskiego życia.

Zakrzewski siadł przy stole, zarzuconym szminkami, pudrem porozsypywanym, niemytymi talerzami i szklankami, kawałkami chleba, pokapanym stearyną, bo świecę się przylepiało wprost do stołu. Siedział i czekał coraz niecierpliwiej; niepokój nim podrywał, spoglądał na zegarek, podnosił się, przypatrywał się pustej, zaśnieżonej ulicy, po której kilka świń spacerowało z powagą; wzdychał, zapalał papierosa po papierosie, a ciągle myślał: „Dlaczego ona nie przyjechała?”.

– Co panu jest? – zapytała go ze współczuciem.

– Nic… nic! Bo widzi pani, niespokojny jestem o Lili, pojechały na wigilię, miały powrócić w nocy, a nie ma ich i dzisiaj – mówił gorączkowo.

– Po cóż się mają spieszyć! Tam im jest bardzo dobrze… – powiedziała zimno, akcentując ostatnie słowo.

– Tak, pewnie, ta siostra gospodyni ich ma być bardzo porządna kobieta.

Gałkowska zaczęła się śmiać cicho, obrzydliwie i długo, aż jej sinawa twarz pokryła się krwawymi plamami.

– Z czego się pani śmieje? – zapytał porywczo.

– Śmieję się z tej siostry gospodyni, która ma wąsy, brodę i majątek pod miastem…

– No tak, mówiła Lili, że ten majątek jest niedaleko pod miastem.

Nie zrozumiał jej.

– Jakże pan spędził wczorajszy wieczór? – zagadnęła spokojnie.

– Jak można najgorzej.

– Bardzo dobrze panu. Zupełnie pana nie żałuję, bo po co się pan marnuje w teatrze? – pytała, krając ciasto na makaron. – Z miłości, nieprawdaż? – dodała.

– Pani wiesz…

– Wiem znacznie więcej jeszcze; wiem i to, że pan jesteś młody, szlachetny, uczuciowy i bardzo niedoświadczony, bardzo wierzący ludziom, pięknym słowom, słodkim spojrzeniom, przysięgom, słowem, temu, czemu najmniej można wierzyć.

– Nic pani nie rozumiem! do czego pani zmierza? – zapytał.

– Ja? Do niczego, mówię ot to, co mi życzliwość podyktowała. Żal mi po prostu pana.

– Dziękuję pani za współczucie i żeby uspokoić pani dobre serce, powiem otwarcie, że już tylko dni kilka przedziela mnie od wyjazdu z teatru. Jadę zaraz po benefisie.

– Dobrze pan robi, bardzo dobrze. Przejrzał pan nareszcie, to i lepiej. Być tak oszukiwanym nikczemnie, to nawet trochę śmiesznie – ciągnęła ciszej.

– Kto jest oszukiwanym? Kto oszukuje? Mówże, pani, na Boga! – zawołał.

– Przecież całe towarzystwo wie, ba, całe miasto mówi 0tym…

– Ale o czym? Błagam panią, mów!…

– A choćby o tym, że Lili wcale nie pojechała na familijną96 kolację do siostry gospodyni…

– Tylko gdzie, do kogo?! – krzyknął uderzony tymi słowami jak batem.

– Podobno do hrabiego. Wiesz pan, ten, który jej wciąż kwiaty przysyła.

– Nieprawda! Kłamiesz, pani! To nikczemność tak spotwarzać czystą dziewczynę, to podłość!

Syczał z oburzenia i gniewu, posiniał, zaciskał pięści i patrzył na nią takim nienawistnym wzrokiem, że odsunęła się za piecyk.

– Nie krzycz pan i nie wymyślaj, bo nie jestem pańską służącą! To, co powiedziałam, wiedzą wszyscy; możesz się pan spytać Korczewskiej, a powiedzą pewnie więcej…

– Co więcej? Mów pani, ale uprzedzam, że Lili jest moją narzeczoną.

– Bardzo mi przyjemnie… pan się unosisz… ja z życzliwości dla pana mówię…

– Niech panią najjaśniejsze pioruny spalą z taką życzliwością! – krzyknął wściekły, nie umiejąc już panować nad sobą, i wybiegł na ulicę.

– Nędznicy! nędznicy! – myślał z rozpaczą i gniewem. – Lili! jego Lili! a ludzie szakale! I pomiędzy taką zgrają żyć musi jego słodka dziewczyna!

Poszedł śpiesznie do jej mieszkania.

– Jeszcze nie przyjechały. Czemu siedzą tak długo, czemu? – myślał wciąż w kółko i chodził bezmyślnie po mieście cichym, jakby wymarłym.

A gdy po nabożeństwie dzwony uderzyły i lud tłumnie wylał się z kościołów, i zaczernił po placach i uliczkach, Zakrzewski, nie chcąc się spotkać z nikim, uciekł do parku. Chodził tam samotnie i rozmyślał o Lili.

– Nędzna potwarz, nikczemne oszczerstwo! – Myślał o słowach Gałkowskiej, ale te słowa gryzły go boleśnie i budziły jeszcze niejasne, głuche podejrzenia, których na próżno chciał się pozbyć. Znał ją całych sześć miesięcy, znał każdą jej myśl, każde uczucie, całą głęboką szczerość i prostotę jej natury; wiedział, że to była dusza tak czysta, jak te śniegi, na które w tej chwili patrzył; wiedział, że ona nie ma tajemnic przed nim, bo tajemnic w swoim życiu nie ma żadnych; znał z opowiadań matki prawie każdy tydzień jej krótkiego życia; wiedział wszystko, a pomimo to podejrzenia, jak śliskie, zimne węże, wiły mu się przez serce.

Te roje wielbicieli w każdym mieście, których zresztą zawsze mają młode i przystojne aktorki, z których razem z nią się wyśmiewał, te bukiety, jakimi ją zasypywali, owacje, jakie jej urządzali, te listy miłosne, które razem czytywali, bawiąc się przy tym wyśmienicie – o tym wiedział; wiedział, że to wszystko ześlizgiwało się po jej duszy jak rosa po szkle, bez śladu. Tak, wiedział, a pomimo to podejrzenia jego nie były mniejsze, lecz rosły z przerażającą szybkością.

– Wiem niby wiele, ależ ileż może być rzeczy, których nie wiem! których moja ślepota nie widziała, moja ufność nie przypuszczała nawet! – myślał, szczękając z bólu zębami.

– Cóż to za medytacje? Dzień dobry panu!

Drgnął gwałtownie, podniósł głowę. Stały przed nim strojne, piękne, uśmiechnięte doktorówny, z życzliwością, wyciągając do niego ręce.

– Głowa mnie bolała, wyszedłem się przejść – tłumaczył się niechętnie.

– Szczęśliwy ból, bo nam pana da w niewolę, z której nieprędko wypuścimy.

– Dlaczego to pan wczoraj nie był łaskaw przyjść do nas?

– Musiałem być z kolegami, a potem, potem…

– Szkoda, bo czekałyśmy na pana do dziesiątej; ale dzisiaj zabieramy pana natychmiast do nas na obiad. Niech się pan nawet nie próbuje wyrwać! – mówiła ze śmiechem młodsza, niebieskooka blondynka, w błękitnym kaftanie, obłożonym białym futrem, i zaglądała mu bardzo życzliwie w oczy.

– A przy tym mama dosyć ważny interes ma do pana – dodała starsza, ubrana zupełnie czarno, co przy czarnych włosach, woalce i śniadej cerze sprawiało wrażenie żałoby.

 

Opierał się trochę, ale poszedł i usiłował być rozmownym, uprzejmym i nadskakującym pannom, co im się bardzo podobało, bo miały na niego pewne zamiary. Doktor, człowiek bardzo dobry, przyjął go z serdecznością.

Otoczyła go tak miła atmosfera, że czuł do nich wdzięczność, iż nie traktują go jako aktora-włóczęgę, ale jako człowieka ze swojej sfery. A przy tym byli tacy dobrzy, uprzejmi, dyskretni, uprzedzający; salon, do którego przeszli po obiedzie, miał eleganckie meble, puszyste dywany i lśnił pewnego rodzaju wykwintem, którego nie mogło być u kolegów, a do którego tęsknił bezwiednie. Jakieś kwiaty pachniały bardzo mocno w żardynierce97 przy fortepianie, na którym blondynka wygrywała cały swój repertuar, a potem brunetka śpiewała kilka piosenek, w rodzaju Dziewczę z buzią jak malina98, olśniewając nie tyle głosem, ile doskonale uwydatnionym biustem i palącymi oczyma.

Pił likier jakiś, palił cygaro, pił czarną kawę, przyrządzoną przez doktorową, która mu półgłosem dawała życzliwe rady, żeby rzucił teatr i powrócił do domu, i gdy jej w rozrzewnieniu likierowym powiedział, że zrobi to za dni kilka, to nie tylko go po matczynemu ucałowała i przytuliła do wezbranej radością piersi, ale i ofiarowała gościnę u siebie na czas dłuższy, aby mógł przyjść do równowagi, co go tak rozrzewniło, że całował przez kilka minut jej piękne, białe ręce, a potem, powróciwszy do salonu panien, pił znowu likier z doktorem i patrzył bezmyślnie na blondynkę, która rozłożyła przed nim album i pokazywała różne chwały rodzinne99.

Nie wiedział dobrze, co się z nim dzieje; rozmarzyło go ciepło, likiery i ten ból, który pomimo wszystkiego przeorywał mu serce. Czasem bezwiednie spoglądał na zegarek, ale wtedy panny zaklinały go, aby pozostał; więc siedział, starając się być najprzyjemniejszym towarzyszem i odpowiadając ze szczerością na życzliwe zapytania doktora, tyczące się jego rodziców, majątku itp.

– Musi pan w pewnej sprawie dopomóc! – zaczęła doktorowa, ujmując go pod ramię i prowadząc znowu do drugiego pokoju, w którym na wielkim stole leżało kilkanaście mniejszych i większych paczek.

– Z inicjatywy moich dziewczynek grono osób zrobiło małą składkę na rzecz pańskich towarzyszów100. Nie ma w tym nic ubliżającego. Są w chwilowej potrzebie, więc złożyliśmy tutaj najpotrzebniejsze dla nich rzeczy. A że nie chcemy żadnych podziękowań, przykrzejszych, co prawda, dla nas niż dla nich, więc posyłamy bezimiennie. Dla każdego w osobnej paczce. Biedni, doprawdy, ludzie! Opowiadano nam o nich bardzo smutne rzeczy.

Zakrzewski ocknął się dopiero i śpiesznie oglądał kartki z nazwiskami, poprzylepianymi do paczek. Odetchnął głęboko, bo swojego nie znalazł; ale nazwisko Lili, które ujrzał na mniejszej od innych paczce, przykuło mu oczy dłużej.

– Tej pannie posyłam trochę mniej! – zauważyła doktorowa z dyskretnym uśmiechem.

Spojrzał na nią pytająco, nie śmiąc się odezwać.

– Bo podobno… ktoś się nią opiekuje dosyć gorliwie, więc musi jej na niczym nie zbywać. Te panie umieją sobie radzić! – wzruszyła pogardliwie ramionami.

– Pani dobrze wie, że się nią kto opiekuje? – zapytał cicho, tak cicho i złowrogo, że doktorowa spojrzała na niego ze zdziwieniem.

– Przecież to powszechnie wiadomo, że hrabia!… Chodźmy do salonu.

Ale się odsunął gwałtownie, twarz mu pobladła z silnego wzruszenia, całą siłę woli zużywał na to, żeby nie uderzyć doktorowej krzesłem, którego poręczy trzymał się kurczowo. Wreszcie przez zaciśnięte zęby syknął:

– Pani!

Skłonił się sztywno i szedł ku drzwiom, ubrał się szybko w przedpokoju i zanim ona mogła zrozumieć, co się stało, był już na ulicy i biegł do Lili.

Jeszcze nie przyjechała.

Wrócił do domu. Olkowski leżał na sienniku i błędnymi oczami patrzył w sufit. Usta miał spieczone, twarz zielonawą i z daleka już zionął gorączką.

– Chory jestem, daj mi pan pić. Tak mnie głowa boli… boli… boli… – jęczał cicho.

Łzy płynęły mu po twarzy, nie obcierał ich, bo nie miał sił.

Zakrzewski podał mu szklankę wody, a że Olkowski ciągle się dopraszał o więcej, postawił mu całą konewkę, z której chory pił ustawicznie, a sam położył się na łóżku i najregularniej co godzinę wychodził zobaczyć, czy Lili przyjechała. Nie zastawszy jej, powracał, kładł się znowu i czekał…

Powróciwszy o zmroku, zastał Szalkowskiego, który był jakoś mocno wzburzony i nie witając się zaczął z miejsca:

– Ja mam do pana wielki żal, mogę powiedzieć, pretensję, powinien bym nawet żądać od pana satysfakcji101 – mówił podniesionym głosem, stukając kijem o podłogę.

– Cicho pan bądź, widzisz, że Olkowski chory – rzekł Leon zimno.

Przypuszczał, że Szalkowski widział wczoraj wszystko i przyszedł robić awanturę, ale było mu to obojętnym w tej chwili; położył się na łóżku i patrzył w sufit.

– Przepraszam, bardzo przepraszam – szepnął Szalkowski, zniżając głos.

– Słucham pana! Mogę panu dać satysfakcję choćby w tej chwili.

– Ale cóż znowu! Panie Leonie, ja przyszedłem tak po przyjacielsku się poskarżyć, bo mam do pana żal, że pan Helence zrobił taką wielką przykrość wczoraj. Obiecał pan, że pan przyjdzie; czekała prawie do rana, a pan był u Korniszona. To się nie godzi tak zapominać przyjaciół. Helenka aż płakała ze zmartwienia, ona ma dla pana wiele życzliwości, wiele, jakby to powiedzieć, sympatii… i bardzo…

– Głupiec – rzucił mu na odpowiedź Leon wychodząc.

Nie wrócił zaraz, bo poszedł na drogę, którą wracać miały; zrobił kilka wiorst na próżno i dopiero powrócił, przysięgając sobie, że już więcej nie pójdzie.

Podczas jego nieobecności przyniesiono paczkę dla Olkowskiego, a dla niego list od doktorowej, w którym były takie ustępy:

„Chciałabym być siostrą miłosierdzia dla pańskiej duszy, chciałabym, abyś się wyspowiadał przede mną! O, proszę wierzyć, że bardzo mocno uczułam pańskie wyjście… Co to było?… Biedna dusza, potrzeba ją otoczyć miłością, aby mogła zapomnieć ran… Nie pamiętamy już przykrości, jaką pan nam wyrządził, odchodząc bez pożegnania. Na pańską intencję smażymy dzisiaj pączki; dziewczynki moje same to robią. Będą wieczorem i Walewscy” itd.

List podarł.

– Idiotka! – mruknął i zapadł w dawne wiry marzeń bolesnych o Lili.

Olkowski zaś pomimo gorączki z ciekawością otworzył paczkę; była w niej herbata, tytoń, gilzy102, wędliny, chleb, strucel103 z makiem, dwie koszule, trochę innej bielizny i dwa ruble. Obejrzał to wszystko, porozkładał na kołdrze i cichym, przejmującym głosem zaczął śmiać się i krzyczeć.

– Hebesy! ha! ha! ha! Połcie świńskie!… ha! ha! ha! Filantropy104, ha! ha! ha! Bydło bezimienne! ha! ha! ha!

Brzmiał ów śmiech tak ostro i nieprzytomnie, że aż Leon spojrzał na niego i patrzył ze zdumieniem, bo Olkowski tymi przysłanymi rzeczami zaczął rzucać w ścianę przeciwległą, rozbijać o piec, tłuc o sprzęty… Mało mu było tego, bo się zwlókł z barłogu i w koszuli, chudy jak szkielet, z oczami nieprzytomnymi, chwiejący się, darł, kopał, miażdżył i rozdzierał to wszystko, co mu przysłano.

– A dziadowizna105, a żebractwo, a hołota! a podli, podli! – krzyczał coraz głośniej i coraz zapamiętałej niszczył wszystko.

Wyczerpany wreszcie z sił, upadł na środek pokoju, śmiał się i krzyczał na przemian ogromnym, nieprzytomnym głosem.

Zakrzewski siłą go zaprowadził na barłóg, ułożył, pookrywał; leżał przez chwilę spokojnie, ale że choroba robiła zastraszające postępy, stracił zupełnie przytomność i zaczął się zrywać, chciał uciekać z krzykiem, to rzucał się do okna, aby wyskoczyć, tłukł i rozbijał się o podłogę, darł koszulę albo leżał cicho, bezwładnie jak drewno i jęczał ciężko, z oczami utkwionymi nieruchomo w jeden punkt.

Zakrzewski się nim zajął, ale nie wiedział, co robić, a że przy tym sam był do najwyższego stopnia zdenerwowany i nie miał pieniędzy, więc siedział przy nim bezradnie i czekał rana. Ale noc szła strasznie wolno, wlokła się nieskończenie, po tysiąc razy patrzył przez okno na schmurzony, poświstujący wichrami świat i po tysiąc razy z rozpaczą widział jednaką wciąż ciemność i pustkę na ulicach; myślał już chwilami, że dzień nigdy nie nadejdzie.

Olkowski leżał już zupełnie cicho, nie krzyczał, nie rzucał się nawet, był zupełnie bezprzytomny, spieczonymi ustami poruszał bezustannie, ale bezdźwięcznie, a z otwartych szeroko oczów wypływał od czasu do czasu strumień łez i zasychał na poczerniałej, chudej twarzy.

Jak tylko świt się zrobił, Leon sprowadził doktora, który krótko zadecydował, że to najzwyczajniejszy tyfus, jeśli nie zapalenie mózgu, i wkrótce przysłał ludzi, którzy zabrali chorego do szpitala.

Zakrzewski, przemęczony tylu wrażeniami, poszedł spać, ale już o dziesiątej obudził go Korczewski, który przyszedł powiedzieć, że czas już iść z benefisem.

Leon pomimo znużenia wstał i ubierał się śpiesznie.

– A to co? Któż poniszczył to wszystko? – zawołał Korczewski, patrząc na podłogę pokrytą szczątkami.

 

– Olkowski z taką radością przyjął dary publiczności, że zostały tylko szczątki.

– Idiota, jak Pana Boga kocham! Pieniądze nawet podarł!

– No, więc cóż! Podobało mu się, to i podarł. Czy przysłali i wam?

– Przysłali. Bardzo porządni ludzie.

– Pan wziąłeś?

– A dlaczegoby nie! Mój królu złoty! My nie mamy, a oni mają, więc bierzemy, to takie proste. Nie widzę w tym nic ubliżającego. Jest u mnie paczka dla Lili, bo one nie wróciły jeszcze, a mieszkanie zamknięte.

– Byłeś pan u nich dzisiaj? – zapytał żywo.

– Stamtąd idę właśnie.

– Jestem gotów, możemy iść. Ma pan bilety i afisze?

– Mam wszystko.

Korczewski przeżegnał się na szczęście i poszli.

VI

Przez miasto szli z miną ludzi używających przechadzki, a dopiero za rzeką, na szosie, Korczewski wyciągnął swój szal brązowy i okręcił nim głowę i szyję, a Zakrzewski postawił kołnierz od palta, bo mróz był siarczysty. Słońce świeciło jasno, a długi szlak szosy, utartej znakomicie płozami sań, skrzył się migotliwie i chrupał pod nogami.

Maszerowali wyciągniętym krokiem i w milczeniu. Korczewski obliczał benefisowe szanse, a Leon patrzył na olbrzymią płachtę pól olśniewająco białych, jaka ich otaczała ze wszystkich stron, lub hardo, wyzywająco przyglądał się przelatującym mimo sankom i ludziom. Czuł przy tym jakąś dziecinno-słodką radość, że on, obywatelski syn, człowiek zamożny, człowiek mogący mieć na zawołanie setki koni i powozy, teraz oto, w ten świąteczny dzień zimowy idzie pieszo jak hołysz106 ostatni, idzie prawie po żebraninie, bo czymże są w istocie podobne benefisy?

– To dla ciebie i przez ciebie!

Myślał o Lili, a zaczynał patrzeć na Korczewskiego i myśleć o pozostałych aktorach z nienawiścią, pełną pogardy. Ale ruch, surowe powietrze, szczypiące w twarz, i te wielkie przestrzenie pól dookoła zabierały mu coraz więcej uwagi, aż w końcu już nie myślał o niczym, tylko z przyjemnością spoglądał w złotą tarczę słońca, zawieszoną na bardzo bladym błękicie, to na śniegi, po których wskroś skrzeń brylantów i szafirów leżały płaty bladego złota i przelatywały seledynowe smugi słonecznych refleksów.

Sinawa smuga lasów zamykała horyzont, a na tej olbrzymiej, białej płaszczyźnie pól siedziały ciche sznury wiosek, przywartych nisko do ziemi i dyszących różowawymi słupami dymów, wiły się nieskończone miedze pełne kamionek, obrośniętych tarniną, siedziały rozłożyste, obsypane brylantowym szronem grusze, czerniały gdzieniegdzie w łąkach oparzeliska107 bagniste, nad którymi pochylały się czarne, posępne olchy, mignęła czasami lustrzana tafla stawów zamarzniętych.

Cisza była nieobjęta, ale pełna czaru dnia mroźnego, pełna nieznanych szmerów, skrzeń, błysków i rzeźwej radości; czasem stado kuropatw przebiegło im drogę i zapadło naraz, nawołując się zawzięcie, albo wrony leciały gdzieś daleko, zapatrzone w słońce.

– Skręcamy na lewo! To Smardzew108 państwa Kozłowskich. Sześćdziesiąt włók109, długów mało, dwie córki i żona, lubią się bawić – odezwał się Korczewski, czytając z kartki objaśnienia o właścicielu.

Skręcili zaraz na ledwie przetartą dróżkę, obsadzoną dwoma rzędami brzezinek110 w połowie powyłamywanych. Już z daleka, wprost drogi, widniał wysoki dwór i migotał w słońcu oszkloną werandą i kilkunastu oknami, wielki ogród rozciągał się z jednej strony, a z drugiej, poza wysokim żywopłotem ze świerków, widać było dachy licznych zabudowań gospodarskich.

– Niech mi pan pozwoli mówić, niech pan tylko czasem przytakuje, jeśli się zwrócę do pana, i niech pan żadnych min nie robi, bo ze szlachcicami trzeba rozmaicie mówić, aby trafić do ich kieszeni.

– Dobrze, bo nie wiedziałbym, od czego zacząć.

W bramce opadła ich cała sfora psów, którą Zakrzewski musiał uspokajać; przestały wreszcie ujadać i całą gromadą odprowadziły ich pod sam dwór, w którego oknach pokazało się kilka twarzy i zniknęło natychmiast.

Weszli do werandy, a równocześnie od środka zjawił się niski, tęgi jegomość, śpiesznie wycierający ręce o marynarkę.

– Czy mamy zaszczyt mieć przed sobą szanownego dziedzica Kozłowskiego? – zaczął Korczewski, bardzo kordialnie111, potrząsając jego dłonią.

– Do usług, panie, tego i owego, do usług. Proszę panów dalej, bo tutaj zbyt zimno.

Uchylił drzwi i wpuścił ich do pokoju pierwszego zaraz za werandą. Korczewski najspokojniej odkręcał z szyi szal i ściągał okrywkę; szlachcic czekał, pokręcając wąsa i nieznacznie nogą wpychał pod kredens kilka par trzewików, stojących zbyt na widoku; a Zakrzewski, rozebrawszy się, patrzył ciekawie na stół, stojący na środku i pokryty talerzami z niedokończonym śniadaniem na kilka osób. Jakaś włóczkowa biała chustka jeszcze się chwiała na poręczy krzesła, zostawiona w pośpiechu. Samowar szumiał na stoliku.

– Szanowny dziedzicu dobrodzieju! Mam honor się przedstawić: Korczewski, artysta dramatyczny i dyrektor towarzystwa, a oto kolega ze scen lwowskiej i krakowskiej, przybyły do nas na kilka gościnnych występów.

Szlachcic szarpnął wąsa, przestał wpychać trzewiki i wskazał im krzesła.

– Przyjechaliśmy do dziedzica dobrodzieja, jako do znanego w okolicy mecenasa i protektora sztuki, z zaproszeniem na czwartkowy nadzwyczajny spektakl. Będzie to gościnny występ i zarazem benefis kolegi. Gramy Gniazdo rodzinne Sudermanna. Służę afiszem. Sztuka – arcydzieło, jak zapewne szanowny dziedzic już słyszał z angielskich i francuskich gazet, a jak się we czwartek będzie mógł szanowny pan osobiście przekonać. Panu dobrodziejowi służyć ilu bilecikami? Panie cztery w pierwszym rzędzie? No tak, bo i córeczek pan dobrodziej nie pozbawi uczestniczenia w tej prawdziwie artystycznej biesiadzie. Będzie to biesiada w całym tego słowa znaczeniu. Ręczy za to i autor, członek Akademii Francuskiej112, i benefisant113. Nie rumień się, kolego, bo wiemy, co o waszej genialnej grze pisały gazety niemieckie. Więc cztery bileciki? Dobrze? Przy przejściu, żeby było wygodniej? – pytlował114 jednym tchem Korczewski, nie dając przyjść do słowa szlachcicowi, który pokręcał wąsa i oglądał się niespokojnie na drzwi. – Zimno, siarczyste zimno, a śniegi po pas. Ale jak mawiał mój świętej pamięci dziadek kasztelan: „W styczniu mrozy i śniegi, w sierpniu stodoły po brzegi”. Łajdackie zimno! Chcieliśmy we wsi dziedzica dobrodzieja wstąpić na rozgrzewkę do karczmy – karczmy nie ma! Przeżegnałem się, jak to może być polska wieś bez karczmy! Powiadają nam, że dziedzic, aby uchronić ludność od pijaństwa, karczmę skasował, chociaż przynosiła mu wielki dochód! To chyba pierwszy podobny fakt u nas! Na kamieniu żeby nam się rodzili podobni ludzie, na kamieniu! Nie powozem jechaliśmy, więc przemarzłem do kości…

Zaczął grzać ręce przy samowarze, a patrzył na pękatą butelkę z wódką, stojącą na stole.

– A może byście, panowie, herbaty, tego i owego, wódeczki? Proszę bardzo, jak u siebie w domu! Franka! Maryna! A pójdź tu która! – huknął dziedzic, uchylając drzwi. – Bo to, panie, kobiety szykują się do kościoła. – Maryna! szturmaku115 jeden, a ruszaj no się i nalej panom herbaty, a żywo! – krzyczał do rozrosłej, czerwonej i bosej dziewki, która się wsunęła do pokoju, pochyliła się do kolan, pocałowała gości w ręce, ujmując je przez zapaskę, i nalewała herbatę.

Dziedzic przysuwał im różne wiejskie specjały, przepił do nich wódką i rzekł:

– Zaraz wrócę! Spytam się żony, czy będziemy mieli we czwartek czas.

– Co pan wygadujesz! Ja się spalę ze wstydu! Po co ta blaga! – szeptał cicho Zakrzewski po wyjściu dziedzica.

– Boś pan zielony frajer! W inny sposób bym go nie „skantował”. Jakbym go nie wziął pod żebro, toby przez jakiego Maćka powiedział, że nie ma go w domu! Już ja ich znam; pozwól mi pan działać – odpowiadał najspokojniej i z wielkim apetytem zajadając.

– Dziwię się, że nas jeszcze za drzwi nie wyrzucił.

– Bo głupi. Ale o wyrzuceniu nie mów pan w złą godzinę, bo może to nas spotkać gdzie indziej.

– Proszę o sześć biletów w pierwszym rzędzie – odezwał się dziedzic, wchodząc i podając papierek dziesięciorublowy.

Korczewski z pośpiechem pieniądze wziął, bilety dał i dziękował.

– Uniżenie dziękuję! Serdecznie jesteśmy wdzięczni za poparcie naszego teatru i za naddatek! Mój Boże, żeby tak wszyscy rozumieli sztukę i jej posłannictwo, jak szanowny pan dobrodziej, to jej kapłani nie chodziliby w podartych butach! Bardzo dziękujemy za prawdziwie polską gościnność! Chodźmy, kolego, bo furman zmarznie nam. Polecamy się pamięci. Pani dobrodziejce całujemy rączki, panienkom nasze uszanowanie!

Wyszli. Zakrzewski z werandy obejrzał się, szlachcic stał w tej samej zdumionej postawie, z biletami w garści.

– Świetny początek! Sprzedaliśmy sześć biletów, mamy dwa ruble naddatku, zjedliśmy śniadanie, zabasowali116 z wysokiego tonu głuptakowi, a teraz hajda na Soplicę!

– Tak, ale jak na drugi raz zobaczą aktorów przed dworem, to każą ich psom przyjmować.

– Co będzie, to będzie, a grunt w tym, że mamy trochę gotówki! Obywatelu, a gdzie to droga do Drozdowa? – zawołał na parobczaka, który zza węgła im się przyglądał.

– A dyć117 wpodle118 dwora do łąków, a potem z prawej ręki i już.

– Bóg zapłać! Bardzo piękny dzień.

Stary aktor się rozpromienił, zacierał ręce, gwizdał, śmiał się i rozmawiał z sobą, bo Zakrzewski mówić nie chciał; przegryzał go wstyd tej bezczelnej żebraniny.

Nie wrócili na drogę, lecz poszli przez ogród ścieżką, wijącą się przez łąki do sąsiedniego dworu oddalonego o wiorst kilka. Łąki były bagniste, pełne oparzelisk dymiących oparami. Szli bardzo ostrożnie, bo ziemia uginała się pod nogami, a miejscami wpadali w kałuże wody, warstwą śniegu przykrytej. Cały system rowów przecinał im drogę i utrudniał, bo trzeba było z całą ostrożnością prześlizgiwać się po ledwie ściętych lodach lub przeskakiwać przez niezamarznięte bajory119, pokryte rudawką120. Zakrzewski, człowiek wsi, robił to bez trudności, ale Korczewski jęczał, klął, namyślał się, obchodził niebezpieczne miejsca, aż się wreszcie w jakimś słabym miejscu załamał i wpadł w bagno do kolan, krzycząc wniebogłosy, że się topi. Musiał go Leon wyciągać.

– Psiakrew, takie porządki! Do kryminału bym wsadził właściciela za takie pułapki; ależ żebym był sam, utopiłbym się na pewno! – wyrzekał, wycierając zabłocenie śniegiem.

– Daj pan spokój, bo to są bagna i łąki, a nie gościniec121 publiczny. Chodź pan prędzej, to odmarzniesz.

Korczewski przestraszony biegł prawie galopem, bo dolne ubranie sztywniało mu od mrozu i w butach miał pełno wody.

Dobiegli do dworu i chcieli wejść do sieni, ale była zamknięta; dopiero po wielu stukaniach zjawił się służący, obrzucił podejrzliwym spojrzeniem i zapytał:

– Co za interes i do kogo?

– Do dziedzica. Wpuść no, bracie, bo widzisz, stało mi się nieszczęście, wpadłem do wody.

– Nie można! Niech idzie do oficyny122 się osuszyć – mówił pogardliwie lokaj, zapierając drzwi sobą.

– Zamelduj nas dziedzicowi, błaźnie jeden! – krzyknął zirytowany Zakrzewski.

– Błaźnie, nie błaźnie, a tyś co za jeden? Widzisz go! włóczęga jakiś, będzie mi tu wymyślał! Jak zawołam ludzi, to wam pokażę, kto tutaj jest błaznem!

– Chodźmy stąd, bo nie wytrzymam i tego parobasa wygrzmocę – szeptał Zakrzewski, trzęsąc się z gniewu.

– Antek, co się tam dzieje? Co to za ludzie? czego chcą? – pytał ktoś, wychylając głowę lufcikiem.

– Panie dziedzicu, interes wyłuszczymy, ale proszę nas wpuścić, bo mnie stał się wypadek, wpadłem w rów, jestem zmoczony; chciałbym się trochę wysuszyć, drżę z zimna – jęczał aktor.

– Co za interes? – zapytała głowa z lufcika, puszczając kłąb dymu.

– Jesteśmy artyści dramatyczni. Ale na miłość boską, bo zmarznę!

– Aktorzy! Niech Pan Bóg opatrzy! Antek, zaprowadź ich do kuchni! – rozległ się raz jeszcze głos i głowa zniknęła, a lufcik z trzaskiem się zamknął.

Poszli do tej kuchni, w której gotowano dla inwentarza. Zakrzewski całą siłą woli tłumił gniew w sobie, ale milczeć i pozostać musiał, bo Korczewski mógł się przeziębić i zachorować.

W tej kuchni, mieszczącej się w starym gmachu po gorzelni, w norze pozbawionej podłogi, drzwi i okien, straszliwie brudnej i pełnej dymów i oparów z przegniłych kartofli, gotujących się dla krów w wielkich kotłach na olbrzymich denarach123, pod którymi palił się ogień, przesiedzieli z godzinę, susząc się. Jakiś ponury chłop, kuternoga, w baranim kożuchu, rozwartym na obrośniętych piersiach, w czapie baraniej, tak wielkiej, jak spory szaflik124, uwijał się przy ogniu, dokładał szczap i mieszał w kotłach.

96familijny (z łac. familia: rodzina) – rodzinny. [przypis edytorski]
97żardynierka (z fr.) – ozdobna stojąca półka pokojowa na rośliny doniczkowe. [przypis edytorski]
98Dziewczę z buzią jak malina – pieśń z towarzyszeniem fortepianu, kompozycja Jana Karola Galla (1856–1912) do słów Mariana Gawalewicza (1852–1910), będących tłumaczeniem wiersza Heinricha Heinego. [przypis edytorski]
99rozłożyła (…) album i pokazywała różne chwały rodzinne – tzn. pokazywała zdjęcia chlub rodziny. [przypis edytorski]
100towarzyszów – dziś popr. forma D. lm: towarzyszy. [przypis edytorski]
101żądać satysfakcji – żądać zadośćuczynienia, tu: żądać przyjęcia wyzwania na pojedynek; dać satysfakcję: stanąć do żądanego pojedynku. [przypis edytorski]
102gilza – tu: papierosowa rurka z bibułki. [przypis edytorski]
103strucel (z niem. Strutzel) – dziś popr.: strucla, podłużna słodka bułka drożdżowa, nadziewana powidłami a. masą makową. [przypis edytorski]
104filantrop (z gr. philánthrōpos: kochający ludzkość) – dobrodziej, wspomagający ubogich. [przypis edytorski]
105dziadowizna (reg.) – gromada dziadów, żebraków. [przypis edytorski]
106hołysz (z ukr.) – golec, biedak. [przypis edytorski]
107oparzelisko – niezamarzające zimą torfowisko, nad którym unoszą się opary (stąd nazwa). [przypis edytorski]
108Smardzew – wieś w woj. łódzkim, ok. 5 km od Sieradza. [przypis edytorski]
109włóka – daw. jednostka miary powierzchni, równa 30 morgom, tj. wynosząca ok. 18 ha. [przypis edytorski]
110brzezinka (pot.) – brzózka. [przypis edytorski]
111kordialnie (z łac. cor, D. cordis: serce, cordialis: serdeczny) – serdecznie, przyjaźnie. [przypis edytorski]
112autor, członek Akademii Francuskiej – Akademia Francuska: instytucja mająca za zadanie chronić i propagować język francuski, przyznająca nagrody literackie i stypendia; Istnieje od od 1635 r., liczy stale 40 dożywotnich członków, którymi zostają wybitni poeci, prozaicy, ludzie teatru, filozofowie, krytycy sztuki, naukowcy. Hermann Sudermann nie był członkiem Akademii. [przypis edytorski]
113benefisant – aktor, na rzecz którego urządza się benefis. [przypis edytorski]
114pytlować (pot.) – paplać, mówić dużo i szybko. [przypis edytorski]
115szturmak (daw., pogard.) – niezdarna, tępa dziewczyna; popychadło, garkotłuk. [przypis edytorski]
116basować (daw.) – potakiwać, schlebiać. [przypis edytorski]
117dyć (gw.) – przecież. [przypis edytorski]
118wpodle (daw.) – pod, obok, niedaleko, wzdłuż czegoś. [przypis edytorski]
119bajor (daw.) – bajoro. [przypis edytorski]
120rudawka – rdzawo zabarwiona woda na powierzchni łąkowych bagnisk. [przypis edytorski]
121gościniec – trakt, droga. [przypis edytorski]
122oficyna – budynek przy dworze, przeznaczony dla służby lub na pomieszczenia gospodarcze. [przypis edytorski]
123denar (daw.) – żelazny trójnóg używany jako podstawka pod kocioł a. garnek. [przypis edytorski]
124szaflik – drewniana misa a. wiadro. [przypis edytorski]