Za darmo

Portret Doriana Graya

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Portret Doriana Graya
Portret Doriana Graya
Audiobook
Czyta Wojciech Masiak
Szczegóły
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Rozdział X

Gdy wszedł służący, spojrzał nań ostro, chcąc go wybadać, czy nie przyszło mu na myśl zaglądać za parawan. Służący z miną zupełnie obojętną czekał na rozkazy. Dorian zapalił papierosa, przeszedł przez pokój i stanął przed zwierciadłem. Widział w nim dokładnie odbicie twarzy Wiktora. Była to nieruchoma maska służbisty. Z tej strony nie było żadnych obaw. Pomyślał jednak, że lepiej mieć się na baczności.

Mówiąc bardzo powoli, kazał mu zawezwać do siebie gospodynię oraz sprowadzić zaraz dwóch ludzi od ramiarza. Zdawało mu się, iż wzrok służącego, gdy odchodził, był skierowany w stronę parawanu. Było to może złudzeniem jego własnej wyobraźni?

W parę chwil potem zjawiła się w bibliotece pani Leaf, w czarnej jedwabnej sukni, z pomarszczonymi rękami w staromodnych nicianych mitynkach77. Zażądał od niej klucza od sali szkolnej.

– Od starej sali szkolnej, panie Dorianie? – zawołała. – Ależ tam pełno kurzu. Zanim pan tam pójdzie, muszę ją uporządkować i wyczyścić. Nie jest przygotowana na wejście jaśnie pana. Doprawdy, że nie.

– Nie potrzeba tam nic porządkować, pani Leaf. Proszę mi tylko dać klucz.

– Ależ jaśnie panie, tam pełno pajęczyn. Nie otwierano jej od blisko pięciu lat, od śmierci jego lordowskiej mości.

Drgnął na wspomnienie dziadka. Zachował po nim przykre wspomnienia.

– Nie szkodzi – odparł. – Chcę tylko zobaczyć ten pokój, nic więcej. Proszę dać mi klucz.

– Tutaj jest klucz, jaśnie panie – rzekła staruszka, szukając niepewnie drżącymi palcami w dużym pęku swych kluczy. – Tutaj jest klucz. Zaraz zdejmę go z kółka. Ale jaśnie pan nie ma chyba zamiaru przenosić się tam, tu jest wygodnie?

– Nie, nie – zawołał niecierpliwie. – Dziękuję, pani Leaf. Tak, dobrze.

Zatrzymała się jeszcze chwilę, rozgadując się o jakichś drobiazgach gospodarskich. Westchnął, wreszcie oświadczył, że może gospodarować, jak sama uważa, że będzie lepiej. Wyszła rozpromieniona.

Gdy zamknęły się za nią drzwi, Dorian włożył klucz do kieszeni i rozejrzał się po pokoju. Wzrok jego zatrzymał się na dużej purpurowej kapie atłasowej, suto haftowanej złotem, wspaniałym zabytku roboty weneckiej z XVII wieku, znalezionym przez jego dziadka w jakimś klasztorze koło Bolonii. Tak, to może posłużyć do osłonięcia tej strasznej rzeczy. Często zapewne służyło do okrywania zwłok. Teraz ma osłaniać co, podlegającego rozkładowi gorszemu niż rozkład pośmiertny, coś, co rodzi przerażenie, a nigdy nie umiera. Czym robactwo dla zwłok, tym jego grzechy dla obrazu malowanego na płótnie. Zniszczą jego piękno i zeżrą jego wdzięk. Splugawią go i okryją hańbą. A jednak będzie ciągle żył. Wciąż będzie żywy.

Wstrząsnął się i przez chwilę żałował, że nie powiedział Bazylemu o rzeczywistej przyczynie, dlaczego chce ukryć obraz. Bazyli byłby mu dopomógł oprzeć się wpływowi lorda Henryka i jeszcze bardziej trującym pokusom własnej natury. Miłość, jaką mu okazywał, gdyż była to naprawdę miłość, nie miała w sobie nic, co by nie było szlachetne i uduchowione. Nie był to ów fizyczny podziw dla piękności, rodzący się ze zmysłów i zamierający, gdy zmysły się znużą. Była to miłość, jaką znał Michał Anioł78, i Montaigne79, i Winckelmann80, i nawet Szekspir81. Tak, Bazyli mógłby go ocalić. Przeszłość można zniweczyć zawsze. Przez żal, skruchę i zapomnienie. Ale przyszłość jest nieunikniona. W niej tkwią namiętności, które znajdą swe straszliwe ujście, marzenia, które rzucą cień swej grzesznej rzeczywistości.

Zdjął z posłania okrywającą je ciężką, purpurowo-złocistą tkaninę i niosąc ją w rękach, wszedł za parawan. Czy twarz na płótnie była nikczemniejsza niż przedtem? Zdawało mu się, że pozostała niezmieniona, a jednak jego wstręt do niej był silniejszy. Złociste włosy, niebieskie oczy i karminowe wargi – pozostały te same. Zmienił się tylko wyraz. Był straszny w swym okrucieństwie. W porównaniu z napomnieniem czy naganą, jakie widział, jak nikłe były wyrzuty Bazylego z powodu Sybilli Vane! Jak nikłe i bez znaczenia! Jego własna dusza patrzyła nań z płótna i wzywała go na sąd. Wyraz bólu zmącił jego rysy, gdy zarzucał na obraz bogaty całun. W tej chwili zapukano do drzwi. Gdy wyszedł zza parawanu, wszedł służący.

– Ci ludzie już przyszli, jaśnie panie.

Czuł, że musi go natychmiast oddalić. Nie powinien wiedzieć, co stanie się z obrazem. Było w nim coś chytrego, jego oczy były zamyślone, zdradliwe. Siadł przy biurku i napisał kartkę do lorda Henryka, prosząc go, aby mu przysłał coś do czytania, i przypominając, że mają spotkać się wieczorem o kwadrans na dziewiątą.

– Zaczekasz na odpowiedź – powiedział, oddając mu list – a tych ludzi wpuść tutaj.

Za dwie lub trzy minuty znów zapukano i wszedł sam pan Hubbard, sławny ramiarz z South Audley Street, w towarzystwie młodego, dość niezręcznie wyglądającego pomocnika. Pan Hubbard był to niski mężczyzna w kwiecie wieku, o rudych bokobrodach. Jego podziw dla sztuki został znacznie ograniczony skutkiem niepoprawnej niewypłacalności większości artystów, z którymi miał do czynienia. Z zasady nigdy nie opuszczał swego sklepu. Czekał, by przychodzono do niego. Wyjątkowe ustępstwo robił zawsze dla Doriana Graya. Dorian miał w sobie coś, czym czarował wszystkich. Nawet patrzenie na niego było już przyjemnością.

– Czym mogę służyć, panie Gray? – zapytał, zacierając tłuste, piegowate ręce. – Czułem się w obowiązku, aby mieć ten zaszczyt, żeby przyjść samemu. Mam właśnie przecudne ramy, jaśnie panie. Zdobyłem je na licytacji. Staroflorenckie. Pochodzą podobno z Fonthill82. Doskonale nadają się, panie Gray, do obrazu religijnego.

– Przykro mi, że trudził się pan osobiście, panie Hubbard. Oczywiście, przyjdę obejrzeć ramy, chociaż na razie nie zajmuje mnie sztuka religijna, dziś chciałem tylko przenieść jeden obraz na górę. Jest dość ciężki, dlatego chciałem pana prosić o paru pańskich ludzi.

– Nic nie szkodzi, panie Gray. Jestem zachwycony, że mogę panu usłużyć. Gdzież jest to dzieło sztuki, jaśnie panie?

– To – odparł Dorian, odsuwając parawan. – Czy można przenieść je z zasłoną, razem ze wszystkim, tak jak jest? Nie chciałbym, aby przy przenoszeniu po schodach zostało uszkodzone.

– Nic trudnego, jaśnie panie – rzekł ramiarz wesoło, przy pomocy czeladnika zdejmując obraz z długich mosiężnych łańcuchów, na których był zawieszony. – A teraz, dokąd mamy je zanieść, panie Gray?

 

– Pokażę panu drogę, panie Hubbard, proszę iść za mną. Lub raczej proszę iść przede mną. Przykro mi, ale to na samą górę. Pójdziemy schodami frontowymi, bo szersze.

Otworzył im drzwi, którymi wyszli do sieni i poczęli iść po schodach. Ozdobne ramy uczyniły obraz wyjątkowo obszernym, więc Dorian kilka razy pomagał go nieść, co wywoływało ugrzecznione sprzeciwy pana Hubbarda, który jako prawdziwy kupiec nie mógł bez przykrości patrzeć, że jaśnie pan robi coś pożytecznego.

– Porządny ciężar, jaśnie panie – dyszał mały mężczyzna, gdy stanęli na najwyższym schodzie, i ocierał spocone czoło.

– Wydaje się bardzo ciężki – mruknął Dorian, otwierając drzwi pokoju, mającego mieścić dziwną tajemnicę jego życia i kryć jego duszę przed oczami świata.

Nie wchodził tu przeszło od czterech lat – tak, rzeczywiście, niegdyś, gdy był dzieckiem, było to miejsce jego zabaw, potem, gdy był starszy, miejsce nauki. Był to duży, foremny pokój, zbudowany przez ostatniego lorda Kelso umyślnie dla jego małego wnuka, którego zawsze nienawidził i trzymał z dala od siebie, z powodu jego dziwnego podobieństwa do matki, a także z innych przyczyn. Dorianowi wydało się, że niewiele się tu zmieniło. Wszakże to ta sama obszerna szafa włoska z fantastycznie pomalowanymi drzwiami i z poczerniałymi złoceniami gzymsów, w której jako chłopiec tak często się chował. Wszakże to półka z politurowanego drzewa, zapełniona książkami szkolnymi o pozaginanych kartach. Za nimi wisi ten sam rozdarty gobelin flamandzki, na którym spłowiały król i królowa grają w ogrodzie w szachy, gdy opodal przejeżdża orszak sokolników, trzymających zakapturzone ptaki w okrytych rękawicami rękach. Jak dobrze pamięta to wszystko! Gdy rozglądał się po pokoju, stawała mu w myśli każda chwila jego samotnego dzieciństwa. Wspomniał nieskalaną czystość swej młodości i wydało mu się straszne, że właśnie tutaj ma być ukryty fatalny portret. Jakżeż mało wiedział w tych zamierzchłych dniach o losach swego życia!

W całym domu nie było jednak miejsca równie jak to niedostępnego oczom ciekawych. On ma klucz i nikt tu nie wejdzie. Pod purpurowym całunem malowana na płótnie twarz może stać się zwierzęca, obrzmiała i wstrętna. Co z tego? Nikt nie zobaczy. On sam nie będzie oglądał. Po cóż miałby patrzeć na ohydny rozkład swej duszy? Zachowa swą młodość – to dosyć. Zresztą, poza wszystkim, czy jego natura nie może wypięknieć? Nie ma powodu, aby przyszłość musiała być tak haniebna. Jakaś miłość przejdzie przez jego życie, aby go oczyścić i uwolnić od tych grzechów, które zdają się już kiełkować w jego duszy i ciele – od tych dziwnych, nieznanych grzechów, którym tajemniczość dodaje wdzięku i czaru. Być może pewnego dnia wyraz okrucieństwa zniknie ze szkarłatnych, zmysłowych ust i będzie mógł pokazać światu arcydzieło Bazylego Hallwarda.

Nie, to niemożliwe. Z godziny na godzinę, z tygodnia na tydzień obraz musi się starzeć. Może uniknąć brzydoty grzechu, ale brzydota starości jest nieodwołalna. Policzki muszą się zapaść lub obwisnąć. Żółte zmarszczki okrążą wyblakłe oczy, czyniąc je szpetnymi. Włosy stracą połysk, usta zapadną się lub wklęsną, staną się głupie lub gburowate, jak usta starych ludzi. Szyja pomarszczy się, ręce będą zimne i zbłękitnieją od żył, ciało skurczy się, jak to pamięta u dziadka, który dla niego jako chłopca był zawsze taki surowy. Obraz musi pozostać w ukryciu. Nie ma na to rady.

– Proszę go wnieść tu, panie Hubbard – powiedział z trudem, odwracając się. – Przykro mi, że trzymam pana tak długo. Myślałem o czymś innym.

– Zawsze jest dobrze móc odpocząć, panie Gray – odparł ramiarz, wciąż jeszcze zadyszany. – Gdzie go ustawić, jaśnie panie?

– Ach, gdzie bądź. Tu, oto. Nie będzie się go wieszało. Proszę go tylko oprzeć o ścianę. Dziękuję.

– Czy można zobaczyć to dzieło sztuki, jaśnie panie?

Dorian zadrżał.

– Nie zajmie pana, panie Hubbard – rzekł, nie spuszczając go z oka. Czuł, że rzuciłby się na tego człowieka i powalił go, gdyby ośmielił się podnieść kosztowną zasłonę, zakrywającą tajemnicę jego życia. – Nie będę pana więcej trudził. Bardzo dziękuję, że był pan tak uprzejmy przyjść tutaj.

– Nie ma za co, nie ma za co, panie Gray. Zawsze gotowy do usług, jaśnie panie. – I pan Hubbard schodził ze schodów, a za nim pomocnik, oglądający się za Dorianem z wyrazem trwożnego podziwu na swej pospolitej, nieładnej twarzy. Nigdy nie widział nikogo tak czarującego.

Gdy ucichły odgłosy ich kroków, Dorian zamknął drzwi i schował klucz do kieszeni. Czuł się teraz bezpieczniejszy. Nikt już nie będzie oglądał tej strasznej rzeczy. Niczyje oko nigdy nie spojrzy na jego hańbę.

Powróciwszy do biblioteki, zauważył, że jest już po piątej i że właśnie podano herbatę. Na maleńkim stoliku z ciemnego, wonnego drzewa, wytwornie inkrustowanego perłową macicą, podarunku od lady Radley, żony jego opiekuna, ładnej wiecznej pacjentki, która ostatnią zimę spędziła w Kairze, leżała kartka od lorda Henryka, obok niej książka oprawiona w żółty papier, w podniszczonej okładce i poplamiona na rogach. Na tacy leżał egzemplarz trzeciego wydania „The St. James's Gazette”. Widocznie Wiktor już powrócił. Chciałby wiedzieć, czy spotkał się w sieni z ludźmi, gdy wychodzili z domu, i czy dopytywał się ich, co robili. Z pewnością zauważy brak obrazu, bez wątpienia już zauważył, gdy nakrywał do herbaty. Parawan nie był zasunięty i puste miejsce na ścianie było widoczne. Kto wie, czy pewnej nocy nie przyłapie go na schodach, jak będzie usiłował wyłamać drzwi do pokoju. To straszne mieć w domu szpiega. Słyszał o ludziach bogatych przez całe życie wyzyskiwanych przez służącego, który przeczytał list, podsłuchał rozmowę, przejął kartkę z adresem, znalazł pod poduszką zwiędły kwiat albo strzęp zmiętej koronki.

Westchnął i sam sobie nalawszy herbaty, otworzył list lorda Henryka. Pisał tylko, że posyła mu dziennik wieczorowy i książkę, która może go zająć, oraz że będzie w klubie kwadrans po ósmej. Leniwie rozłożył „The St. James's” i przebiegł ją oczami. Na piątej stronie zatrzymał wzrok na ustępie zakreślonym czerwonym ołówkiem. Czytał, co następuje:

Śledztwo w sprawie aktorki. Dziś rano w Bell Tavern przy Hoxton Road pan Danby, urzędnik dzielnicowy, przeprowadził badanie zwłok Sybiili Vane, młodej aktorki świeżo przyjętej do teatru Royal w Holborn. Stwierdzono śmierć z przypadku. Ogólne współczucie budziła matka zmarłej, która była bardzo wzruszona, gdy przesłuchiwano ją oraz dra Birrella, który dokonywał pośmiertnych oględzin zmarłej”.

Zmarszczył brwi, rozdarł gazetę na dwoje, przeszedł przez pokój i wyrzucił strzępy. Jakie to wszystko obrzydliwe! A jak ta brzydota robi wszystko ohydnie rzeczywistym! Gniewało go, że lord Henryk przysłał mu to sprawozdanie. A już zupełnie niemądre było z jego strony podkreślenie czerwonym ołówkiem. Mógł to czytać Wiktor. Na tyle zna angielski, żeby to zrozumiał.

Może przeczytał i zaczął coś podejrzewać. Ale co to szkodzi? Cóż ma wspólnego Dorian Gray ze śmiercią Sybilli Vane? Nie ma się czego obawiać. Dorian Gray jej nie zabił.

Jego wzrok napotkał przysłaną mu przez lorda Henryka żółtą książkę. Co to może być? Podszedł do małej ośmiokątnej półki perłowej barwy, która wydawała mu się zawsze jakby dziełem jakichś dziwnych pszczół egipskich, drążących srebro, wziął do rąk książkę, rzucił się na fotel i począł przewracać kartki. Po paru minutach pochłonęła go zupełnie. Była to najdziwaczniejsza książka, jaką kiedykolwiek czytał. Zdawało mu się, że w niemym korowodzie, przy wątłych dźwiękach fletni, przeciągały przed nim wytwornie wystrojone grzechy całego świata. Rzeczy, znane mu zaledwie z zawiłych snów, stawały się jawą. Rzeczy, o których nawet nie marzył, stopniowo ukazywały mu się.

Była to powieść bez intrygi, z jedyną tylko postacią, po prostu studium psychologiczne pewnego młodego paryżanina, który w dziewiętnastym stuleciu poświęca swe życie próbie urzeczywistnienia wszystkich namiętności i sposobów myślenia wszystkich wieków, oprócz współczesnego, ześrodkowania w sobie samym wszystkich stanów ducha, przez jakie świat kiedykolwiek przechodził, w równej mierze zachwycając się z powodu ich sztuczności wszystkimi tymi wyrzeczeniami, które niemądrzy ludzie nazywają cnotami, jak i tymi naturalnymi buntami, które mądrzy ludzie jeszcze dziś zowią grzechami. Styl, w którym książka była napisana, był to ów styl ciekawie szlifowany, żywy i ciemny zarazem, pełen prowincjonalizmów i archaizmów, wyrażeń technicznych i wypracowanych parafraz, styl cechujący utwory kilku przedziwnych artystów z francuskiej szkoły symbolistów. Były tam przenośnie tak potworne, jak orchidee i jak ich wytworne barwy. Życie zmysłów opisano słowami mistycznych filozofów. Chwilami trudno było zrozumieć, czy są to duchowe ekstazy jakiegoś świętego średniowiecznego, czy chorobliwe zwierzenia nowoczesnego grzesznika. Była to książka trująca. Z kart jej zdawała się unosić ciężka woń kadzidlana, zamraczająca umysł. Już sam rytm zdań, przenikliwa jednostajność ich muzyki, tak jednak pełna złożonych refrenów i umiejętnie powtarzanych zwrotów, wytwarzała w umyśle młodzieńca chorobliwą senność, w której stracił świadomość zapadającego dnia i podnoszącego się mroku.

Przez okna widniało bezchmurne niebo, miedzianozielone, z jedyną samotną gwiazdą. W niknącym świetle czytał, dokąd mógł. Wreszcie, gdy służący parokrotnie zwrócił mu uwagę na spóźnioną porę, podniósł się, przeszedł do sąsiedniego pokoju, położył książkę na małym florenckim stoliku, zawsze stojącym obok jego łóżka, i zaczął się przebierać do obiadu.

Dochodziła dziewiąta, gdy znalazł się w klubie, gdzie zastał lorda Henryka, samotnie siedzącego w gabinecie, z miną mocno znudzoną.

– Bardzo mi przykro, Henryku – zawołał – ale to naprawdę całkowicie twoja wina. Tak mnie pochłonęła książka, którą mi przysłałeś, że zapomniałem o czasie.

– Tak, przypuszczałem, że ci się podoba – odrzekł gospodarz, powstając z krzesła.

– Nie powiedziałem, Henryku, że mi się podobała, tylko że mnie pochłonęła. To wielka różnica.

– Ach, zauważyłeś to? – wyszeptał lord Henryk, po czym przeszli obaj do jadalni.

Rozdział XI

Przez całe lata Dorian Gray nie mógł wyzwolić się spod wpływu tej książki. Albo, wyrażając się dokładniej, nigdy nie usiłował się wyzwolić. Sprowadził z Paryża dziewięć egzemplarzy pierwszego wydania w dużym formacie i dał je oprawić w okładki w rozmaitych barwach, ażeby mogły odpowiadać różnym nastrojom i zmiennym stanom jego duszy, nad którą niekiedy zdawał się tracić wszelką władzę. Bohater, wspaniały młody paryżanin, w którym tak dziwnie kojarzyły się popędy romantyka i uczonego, stał się dla niego jakby prototypem. I doprawdy zdawało mu się, że cała książka zawiera dzieje jego własnego życia, napisane przedtem, zanim je przeżył.

Pod jednym względem był szczęśliwszy od fantastycznego bohatera powieści. Nigdy, naprawdę nigdy nie znał i nie miał powodu znać owej nieco śmiesznej obawy przed zwierciadłami i gładkimi powierzchniami metali i cichych wód, która wcześnie wtargnęła do życia młodego paryżanina, aby przyśpieszyć gwałtowny zanik jego niezwykłej ongi urody. Ostatnią część książki, rzeczywiście tragiczną, jakkolwiek z nadmierną przesadą opowiadającą o cierpieniach i rozpaczy człowieka, który stracił to, co sam u innych i w ogóle na świecie najwyżej cenił, odczytywał z najbardziej okrutną radością. (Okrucieństwo mieści się zapewne na dnie niemal każdej radości i z całą pewnością w każdej rozkoszy).

Jego przedziwna uroda, która tak oczarowała Bazylego Hallwarda i wielu innych, zdawało się, że nigdy nie zniknie. Nawet ci, co słyszeli o nim najstraszniejsze rzeczy, a co pewien czas jego sposób prowadzenia życia wywoływał w Londynie skandal i dawał powód do plotek po klubach, widząc go, nie byli w stanie posądzać go o nic złego. Wciąż wyglądał tak, jakby przeszedł przez życie nieskalany. Mężczyźni wiodący nieskromne rozmowy milkli, gdy wchodził Dorian Gray. Zniewalał ich wyraz niewinności na jego twarzy. Sama jego obecność budziła w nich wspomnienie czystości, którą brukali. Dziwiono się, że ktoś tak pełen wdzięku i czaru mógł uniknąć piętna wieku, równie plugawego, jak zmysłowego.

Często, gdy powracał z tych tajemniczych a długich wycieczek, budzących tak dziwne przypuszczenia wśród przyjaciół lub wśród tych, którzy się za nich uważali, po kryjomu szedł po schodach do zamkniętego pokoju, otwierał drzwi kluczem, który zawsze nosił przy sobie, i ze zwierciadłem w ręku stawał przed portretem namalowanym przez Bazylego Hallwarda, aby wpatrując się w okrutnie postarzałą twarz na płótnie, porównać ją z pięknym, młodzieńczym odbiciem w zwierciadle. To bardzo ostre przeciwieństwo wzbudzało w nim uczucie rozkoszy. Coraz bardziej rozkochiwał się w swej piękności i coraz więcej okazywał zainteresowania rozkładowi swej duszy. Z natężoną uwagą, niekiedy z potwornym, strasznym zadowoleniem śledził wstrętne rysy, przecinające pomarszczone czoło i okrążające grube, zmysłowe usta, zapytując się nieraz, czy okropniejsze są ślady grzechów, czy starości. Z uśmiechem przykładał swe białe ręce do tych na obrazie, szorstkich i nabrzmiałych. Naigrawał się z zeszpeconego ciała i ze zniedołężniałych członków.

 

Zdarzały się wprawdzie nocą chwile, gdy bezsenny leżał w swej własnej, przesyconej wytwornym zapachem sypialni albo w ponurej izbie osławionego szynku portowego, gdzie zwykł był chodzić w przebraniu i pod zmyślonym nazwiskiem, że o zepsuciu, jakie sprowadził na swą duszę, myślał z litością tym gorętszą, że zupełnie samolubną. Owa ciekawość życia, którą obudził w nim lord Henryk, gdy siedzieli razem w ogrodzie przyjaciela, zdawała się rosnąć, gdy ją zaspokajał. Im więcej poznawał, tym więcej pragnął znać. Trawił go głód tym gwałtowniejszy, im bardziej był syty.

Nie zaniedbywał się jednak, przynajmniej w stosunkach towarzyskich. Podczas zimy raz lub dwa razy w miesiącu, a w sezonie co środę otwierał podwoje swego pięknego domu dla gości, dla których ubawienia czarami sztuki spraszał najsławniejszych muzyków. Jego obiady, w których urządzaniu pomagał mu zawsze lord Henryk, były głośne tak ze względu na wyjątkowo staranny dobór i rozmieszczenie gości, jak z powodu niezwykłej wytworności, objawiającej się w przystrojeniu stołu, w symfonicznie zestrojonym ustawieniu egzotycznych kwiatów i haftowanych obrusów, w starodawnych nakryciach ze złota i srebra. Toteż wielu, zwłaszcza wśród bardzo młodych ludzi, widziało lub pragnęło widzieć w Dorianie uosobienie typu, o którym sami marzyli nieraz w czasach etońskich lub oxfordzkich, który by łączył w sobie prawdziwą kulturę uczonego z wytwornością i doskonałością światowca. Wydawał się im należeć do tych, o których napisał Dante83, że „usiłowali się doskonalić przez kult piękna”. Jak Gautier, był jednym z tych, dla których „świat widzialny istniał”.

I rzeczywiście życie było dlań sztuką najpierwszą i największą, wobec której wszystkie inne sztuki zdawały mu się tylko przygotowaniem. Moda, przez którą rzeczy naprawdę fantastyczne stają się na chwilę powszechne, i dandyzm84, usiłujący na swój sposób osiągnąć absolutną nowoczesność piękna, miały dlań oczywiście swój urok. Jego sposób ubierania się, jego szczególne upodobania, jakimi przejmował się co pewien czas, wywierały widoczny wpływ na młodych światowców z balów w Mayfair85 i z salonów klubu Pall Mall86, którzy naśladowali go we wszystkim i usiłowali przyswoić sobie swobodny urok jego wdzięcznych fanfaronad87, przez niego samego niebranych poważnie.

Choć aż zbyt ochoczo przyjął rolę, jaka się przed nim otworzyła natychmiast po dojściu do pełnoletności, znajdując nawet pewną subtelną przyjemność w myśli, że dla współczesnego Londynu może stać się rzeczywiście tym, czym był autor Satyriconu88 dla cesarskiego Rzymu Nerona, to jednak w głębi duszy pragnął być czymś więcej niż „arbitrem elegentiarum89, u którego zasięgano rady co do oprawy klejnotu, wiązania krawatki lub sposobu trzymania laski. Zastanawiał się nad opracowaniem nowego sposobu życia, który by miał swoją rozumną filozofię i swe ustalone zasady, a którego celem ostatecznym byłoby uduchowienie zmysłów.

Kult zmysłów często i nie bez słuszności wywoływał oburzenie, bo człowiek ma w sobie naturalny instynkt trwogi przed namiętnościami i popędami, które wydają mu się silniejsze od niego samego i o których wie, że są również udziałem niższych form życia organicznego. Dorian Gray mniemał jednak, że prawdziwa istota zmysłów nigdy nie była rozumiana i że zmysły tylko dlatego pozostały dzikie i zwierzęce, bo usiłowano pokonać je lub zabić przez cierpienia, zamiast dążyć do wytworzenia z nich nowych czynników duchowych, których cechą znamienną byłby doskonały zmysł piękna. Gdy patrzył wstecz na pochód dziejowy ludzkości, doznawał uczucia klęski. Tak wiele poświęcono i dla tak mizernego wyniku! Bywały szalone, dobrowolne wyrzeczenia, potworne rodzaje samoudręki i poświęcenia, których źródłem był strach, a wynikiem poniżenie, nieskończenie straszniejsze od owego poniżenia urojonego, jakiego przez nieświadomość starano się uniknąć, przyroda bowiem w swej zadziwiającej ironii kazała anachoretom90 żywić się na pustyni razem z dzikimi zwierzętami, a pustelnikom dawała za towarzyszy bydlęta polne.

Tak, słusznie przepowiada lord Henryk, że nowy hedonizm odrodzi życie, wyzwoli je od surowego, brzydkiego purytanizmu, święcącego w naszych czasach swój niepojęty renesans. Nowe życie będzie oczywiście posługiwało się intelektem, nigdy jednak nie przyjmie żadnej teorii ani systemu wymagającego wyrzeczenia się jakiegokolwiek rodzaju zmysłowego doznania. Jego celem będzie właśnie doznanie, a nie owoce doznania, obojętne, słodkie czy gorzkie. Nieznany mu będzie zabijający zmysły ascetyzm ani przytępiająca je pospolita nikczemność. Będzie ono uczyło człowieka zdolności ześrodkowania się w chwilach życia, które samo jest tylko chwilą.

Niewielu chyba z nas nie czuwało nigdy przed świtem, bądź to po jakiejś bezsennej nocy, przyprawiającej niemal o rozmiłowanie się w śmierci, bądź też po jakiejś nocy rozpaczy i nieudanych uciech, gdy przez komnaty mózgu przeciągają potworniejsze od rzeczywistości urojenia, ożywione tą siłą życiową, co jest utajona we wszelkiej grotesce i nadaje trwałą żywotność sztuce gotyckiej, szczególnej sztuce tych, których dusze niepokoi choroba marzenia. Z wolna białe palce wsuwają się między firanki i zdają się poruszać. Pełzają i układają się po kątach pokoju nieme cienie w czarnych, fantastycznych postaciach. Na dworze wśród liści szeleszczą ptaki, słychać kroki ludzi, idących do roboty, wiatr jęczy i wzdycha, zlatując ze wzgórza i okrążając spokojny dom, jakby obawiał się, że zbudzi śpiącego, a jednak zabrał sen z jego purpurowej jaskini. Zasłona po zasłonie z cienkiej przejrzystej gazy podnosi się, rzeczy odzyskują z wolna swój kształt i barwy i widzimy, jak z mroku wyłania się dawne oblicze świata. Blade zwierciadła nabierają znów mocy odtwórczej. Wygasłe świece stoją tam, gdzieśmy je postawili, obok nich leży na pół rozwarta książka, którą czytaliśmy, kwiat na drucie, który mieliśmy na balu, albo list, który obawialiśmy się przeczytać lub czytaliśmy zbyt często. Wszystko wydaje się nam niezmienione. Ze złudnych cieni nocy wyłania się znana nam rzeczywistość życia. Musimy podjąć je tam, gdzieśmy zostawili, i ogarnia nas straszne uczucie konieczności, zmuszającej do ciągłego zużywania sił w nużącym kole codziennych wydarzeń, lub też porywa nas dzika tęsknota, by stać się mogło, aby pewnego poranka oczy nasze otworzyły się na świat, ku naszej radości przeobrażony w mrokach na nowo, na świat, w którym rzeczy zmieniły się i mają nowe kształty i barwy lub też kryją inne tajemnice, na świat, w którym przeszłość nie zajmowałaby miejsca wcale, albo bardzo mało, a w każdym razie bez świadomości obowiązku lub żalu, bo nawet wspomnienie radości posiada gorycz, jak wspomnienie rozkoszy swój ból.

Tworzenie takich światów uważał Dorian Gray za właściwe zadanie lub co najmniej za jedno z właściwych zadań życia; w poszukiwaniu wzruszeń, które by były zarazem nowe i rozkoszne i posiadały tak nieodłączny od romantyzmu pierwiastek egzotyczności, schodził często na tory myślowe, o których wiedział, że są naprawdę obce jego naturze, poddawał się jednak ich przenikliwym wpływom, aby poznawszy, czym są, uchwyciwszy ich barwę i zaspokoiwszy ciekawość swego umysłu, porzucić je z ową niezwykłą obojętnością, która wcale nie wyklucza istotnej płomienności usposobienia, a nawet, jak utrzymują niektórzy nowocześni psychologowie, jest jej warunkiem.

Pewnego razu rozgłoszono, że chce przyjąć wyznanie rzymskokatolickie; istotnie obrządek rzymski miał dla niego zawsze wielki urok. Codzienna ofiara, straszniejsza zaiste od wszystkich ofiar starożytnego świata, podniecała go zarówno wzniosłym wyrzeczeniem się świadectwa zmysłów, jak prymitywną prostotą jej czynników i odwiecznym patosem uzmysławianej nią ludzkiej tragedii. Lubił klęczeć na zimnym marmurze posadzki, patrzeć na kapłana w sztywnej, wzorzystej dalmatyce91, jak białymi palcami odkrywa wolno zasłonę tabernakulum lub podnosi w górę zdobną w klejnoty monstrancję o kształcie latarni, zawierającą blady opłatek, który czasami, gdy się z chęcią w to wierzy, jest naprawdę panis coelestis92, chlebem anielskim, albo gdy przybrany w ornat Męki Pańskiej, łamie hostię nad kielichem i bije się w piersi za grzechy. Dymiące kadzielnice, potrząsane przez poważnych chłopców w koronkach i szkarłacie, rozkołysane w powietrzu jak wielkie złociste kwiaty, wywierały nań szczególny urok. Gdy odchodził, ze zdziwieniem spoglądał na czarne konfesjonały, w których mdłym cieniu pragnąłby zasiąść, aby słuchać mężczyzn i kobiety, szepczących przez wytarte kratki prawdziwą historię ich życia.

Nigdy jednak nie popadł w błąd powstrzymania swego umysłowego rozwoju przez formalne przyjęcie jakiegoś obrządku lub systemu. Nie popełniłby nigdy tej omyłki, aby za dom mieszkalny obrać gospodę, gdzie można spędzić jedną noc lub parę godzin nocy bez gwiazd, w którą księżyc walczy z chmurami. Mistycyzm, z jego cudowną mocą nadawania rzeczom codziennym cech niezwykłości i z towarzyszącą mu stale subtelną sprzecznością, zajmował go przez jeden sezon; przez jeden też sezon skłaniał się ku materialistycznym doktrynom niemieckiego darwinizmu, znajdując szczególną przyjemność w śledzeniu ludzkich myśli i uczuć aż do najdrobniejszej komórki mózgowej, do najcieńszego nerwu ciała, upajając się myślą o bezwzględnej zależności ducha od pewnych warunków fizycznych, chorobliwych lub zdrowych, normalnych lub anormalnych. Lecz, jak to już mówiliśmy o nim, żadna teoria życiowa nie zdawała się mieć dlań wartości w porównaniu z samym życiem. Miał pełną świadomość bezpłodności wszelkiej spekulacji umysłowej oderwanej od czynu i doświadczenia. Wiedział, że w zmysłach, niemniej jak w duszy, są do odkrycia ich tajemnice duchowe.

Badał perfumy i sposoby ich wyrobu, destylując silnie pachnące olejki i paląc wonne żywice wschodnie. Sądził, iż nie ma nastroju duchowego, który by się nie odzwierciadlał w życiu zmysłowym, usiłował więc odkryć ich prawdziwy wzajemny stosunek, przekonać się, czemu kadzidło pobudza do mistycyzmu, ambra wzmaga namiętność, fiołki wywołują wspomnienie zgasłych miłości, piżmo oszałamia umysł, magnolia barwi wyobraźnię. Starał się opracować prawdziwą psychologię zapachów, ustalić różnorodne działanie słodko pachnących korzeni, oszałamiającym pyłkiem okrytych kwiatów, aromatycznych balsamów, wonnego drzewa, nardu93, przyprawiającego o chorobę, howenii94, sprowadzającego szaleństwo, i aloesu, o którym mówią, że może uleczyć duszę z melancholii.

Kiedy indziej poświęcił się całkowicie muzyce. W długiej, okratowanej sali, o szkarłatno-złotym stropie i ścianach z oliwkowozielonej laki, dawał niezwykłe koncerty; wściekli Cyganie wydobywali tu dzikie dźwięki z małych cytr, poważni, żółto ubrani grajkowie z Tunisu szarpali mocno napięte struny olbrzymich lutni, Murzyni z wyszczerzonymi zębami uderzali monotonnie w miedziane bębny, smukli Hindusi w turbanach, leżąc na purpurowych matach, wygrywali na długich piszczałkach z trzciny lub metalu, zaczarowując – lub udając, że zaczarowują – olbrzymie węże-kapturniki i okropne żmije rogate. Dzikie przeskoki i jaskrawe dysonanse barbarzyńskiej muzyki czarowały go wówczas, gdy słuchał bez wrażenia wdzięku Schuberta, pięknego smutku Chopina i nawet potężnych harmonii Beethovena. Ze wszystkich stron świata zbierał najdziwniejsze instrumenty, jakie tylko mógł znaleźć, zarówno w grobowcach wymarłych ludów, jak i wśród niewielu dzikich szczepów, które przeżyły zetknięcie z cywilizacją zachodnią. Lubił dotykać ich i próbować. Posiadał tajemnicze indiańskie juruparis z Rio Negro, na które nie wolno spojrzeć kobiecie, a które nawet młody mężczyzna może oglądać dopiero po poście i pokucie; posiadał gliniane dzbany Peruwiańczyków, naśladujące przenikliwy krzyk ptaków, flety z ludzkich kości, jakich słuchał był w Chile Alfonso de Ovalle95, znalezione w okolicy Cuzco dźwięczne zielone jaspisy o dziwnie słodkim brzmieniu. Posiadał malowane tykwy, napełnione żwirem, brzęczące przy potrząsaniu; długie klarnety meksykańskie, na których gra się, nie dmąc, lecz wciągając powietrze; chrapliwe ture szczepu znad Amazonki, na których wygrywają straże, siedząc całymi dniami na wysokich drzewach, a które słychać podobno w odległości trzech mil; teponaztli z dwoma drgającymi drewnianymi językami, w które uderza się pałeczkami, nasyconymi elastyczną gumą, dobywaną z mlecznego soku roślin; dzwony Azteków, zwane yotl, co zwisają niby grona winne; wielki, cylindryczny bęben, pokryty skórami olbrzymich węży, podobny do tego, jaki widział Bernal Diaz96, kiedy wchodził z Cortezem97 do świątyni meksykańskiej, i którego bolesnych tonów pozostawił nam tak żywy opis. Fantastyczność tych instrumentów zachwycała go, znajdował dziwną przyjemność w myśli, że sztuka, podobnie jak przyroda, posiada swe potwory, rzeczy o bydlęcym kształcie i potwornych głosach. Niebawem znudziło go to i znowu siadywał w swej loży w operze, sam, albo z lordem Henrykiem, z nagłym zadowoleniem słuchając Tannhäusera98 i w preludium do tego wielkiego dzieła sztuki dopatrując się obrazu tragedii swej własnej duszy.

77mitynki – rękawiczki bez palców, zwykle koronkowe i ozdobne. [przypis edytorski]
78Michał Anioł, właśc. Michelangelo di Lodovico Buonarroti Simoni (1475–1564) – jeden z najwybitniejszych włoskich malarzy, rzeźbiarzy i architektów epoki odrodzenia. W swoich sonetach opisywał m.in. swą miłość do Tommaso dei Cavalieri (ok. 1509–1587), wówczas 23-letniego młodzieńca. [przypis edytorski]
79Montaigne, Michel de (1533–1592) – francuski filozof i pisarz epoki renesansu, prekursor eseju (Próby). W eseju O przyjaźni opisał pojęcie przyjaźni romantycznej, od ok. 1557 przez kilka lat pozostawał w romantycznym związku z Etiennem de La Boétie (1530–1563). [przypis edytorski]
80Winckelmann, Johann Joachim (1717–1768) – niemiecki archeolog i historyk sztuki, autor dzieła Dzieje sztuki starożytnej, propagator neoklasycyzmu. Był homoseksualny, zaś jego pisma na temat estetyki cechuje otwarty homoerotyzm. [przypis edytorski]
81Szekspir, właśc. William Shakespeare (1564–1616) – angielski dramatopisarz, poeta i aktor, uważany za jednego z najwybitniejszych pisarzy literatury angielskiej. Większość jego sonetów jest kierowanych do niewymienionego z imienia pięknego, egocentrycznego młodzieńca (Fair Youth), wykraczając poza ton zwykłej męskiej przyjaźni, co stało się podstawą do spekulacji o biseksualizmie autora. [przypis edytorski]
82Fonthill Abbey – ekstrawagancka, wielka rezydencja w stylu neogotyckim zbudowana na wzór opactwa w latach 1796–1813 w Fonthill Gifford w hrabstwie Wiltshire w Anglii. Pośpiech podczas budowy i wadliwa konstrukcja spowodowały w 1825 zawalenie się wieży i zniszczenia zach. skrzydła budynku, resztę rozebrano ok. 1845. Do dziś zachowała się tylko niewielka pozostałość płn. skrzydła. [przypis edytorski]
83Alighieri, Dante (1265–1321) – poeta włoski, autor Boskiej Komedii, poematu opisującego podróż w zaświaty: poprzez kolejne kręgi piekła, czyściec do nieba. [przypis edytorski]
84dandyzm – ostentacyjna, niekiedy przesadna elegancja. [przypis edytorski]
85Mayfair – ekskluzywna dzielnica w środkowej części Londynu. [przypis edytorski]
86Pall Mall – ulica w londyńskiej dzielnicy Westminster, znana z licznych klubów dżentelmenów. [przypis edytorski]
87fanfaronada – chełpliwość, przechwalanie się. [przypis edytorski]
88Satyricon – satyryczny romans przygodowy rzymskiego pisarza Petroniusza (zm. 66), mającego duże wpływy na dworze cesarza Nerona i pełniącego rolę autorytetu w sprawach dobrego smaku. [przypis edytorski]
89arbiter elegentiarum (łac.) – autorytet w sprawach mody, dobrego smaku. [przypis edytorski]
90anachoreta – pustelnik; samotnik i asceta. [przypis edytorski]
91dalmatyka – długa, obszerna szata liturgiczna w obrządku rzymskim. [przypis edytorski]
92panis coelestis (łac.) – chleb niebiański. [przypis edytorski]
93nard – roślina z gór Azji, z której otrzymuje się olejek eteryczny, ceniony w starożytności jako pachnidło; także: sam olejek. [przypis edytorski]
94howenia – rodzaj leśnych roślin występujących od Indii po Japonię, z których najbardziej znana jest Hovenia dulcis, nazywana japońskim drzewem rodzynkowym, często sadzona w ogrodach poza Azją. [przypis edytorski]
95Ovalle, Alonso de (1603–1651) – chilijski ksiądz-jezuita, kronikarz Chile. [przypis edytorski]
96Díaz del Castillo, Bernal (ok. 1496–1584) – hiszpański konkwistador i kronikarz, uczestniczył m.in. w podboju Meksyku. [przypis edytorski]
97Cortez, właśc. Hernán Cortés (ok. 1485–1547) – hiszpański konkwistador, w latach 1519–1521 zdobywca Meksyku. [przypis edytorski]
98Tannhäuser – opera Richarda Wagnera w trzech aktach z 1845, o perypetiach rycerza-śpiewaka, który odnalazł legendarną górę bogini miłości. [przypis edytorski]