Бесплатно

Portret Doriana Graya

Текст
Автор:
iOSAndroidWindows Phone
Куда отправить ссылку на приложение?
Не закрывайте это окно, пока не введёте код в мобильном устройстве
ПовторитьСсылка отправлена
Отметить прочитанной
Portret Doriana Graya
Portret Doriana Graya
Аудиокнига
Читает Wojciech Masiak
Подробнее
Шрифт:Меньше АаБольше Аа

Rozdział XII

Było to, jak sobie później często przypominał, dziewiątego listopada w wilię trzydziestej ósmej rocznicy jego urodzin.

Około godziny jedenastej w nocy wracał do domu z obiadu u lorda Henryka, otulony w ciężkie futro, gdyż noc była zimna i mglista. Na rogu Grosvenor Square i South Audley Street minął go we mgle mężczyzna w popielatym palcie z podniesionym kołnierzem, idący bardzo szybkim krokiem. W ręku miał walizkę. Dorian poznał go. Był to Bazyli Hallward. Zdjęło go dziwne uczucie trwogi, z którego nie umiał zdać sobie sprawy. Udając, że go nie poznaje, śpiesznie zdążał do domu.

Hallward dostrzegł go jednak. Dorian słyszał, że przystanął na bruku, a potem dopędzał go. Za parę chwil dotknął ręką jego ramienia.

– Dorianie! Co za nadzwyczajne szczęście! Mniej więcej od dziewiątej czekałem na ciebie w twej bibliotece. Wreszcie zdjęła mnie litość nad twym znużonym służącym i gdy wypuszczał mnie, powiedziałem mu, aby poszedł spać. Pociągiem o północny wyjeżdżam do Paryża i bardzo mi zależało, aby cię przedtem zobaczyć. Poznałem cię, gdyś mnie mijał, a raczej twoje futro. Nie byłem jednak zupełnie pewny. A ty mnie nie poznałeś?

– W tej mgle, mój drogi Bazyli? Ledwie rozpoznałem Grosvenor Square. Mniemam, że gdzieś w pobliżu znajduje się mój dom, ale nie jestem zupełnie tego pewny. Przykro mi, że właśnie odjeżdżasz, bo całe lata cię nie widziałem. Spodziewam się wszakże, że wrócisz niezadługo?

– Nie, wyjeżdżam z Anglii na pół roku. Mam zamiar wynająć pracownię w Paryżu i zamknąć się w niej, póki nie skończę wielkiego obrazu, który mam w głowie. Ale nie o sobie chciałem z tobą mówić. Oto jesteśmy przed twoją bramą. Pozwól mi wejść na chwilę. Mam ci coś do powiedzenia.

– Będzie mi bardzo miło. Ale czy nie spóźnisz się na pociąg? – powiedział znudzonym głosem Dorian Gray, gdy szli po schodach i otwierał drzwi kluczem.

W przedzierającym się przez mgłę świetle lampy Hallward spojrzał na zegarek.

– Mam kupę czasu – odparł. – Pociąg odchodzi dopiero kwadrans po dwunastej, a teraz jest jedenasta. Szedłem właśnie do klubu, sądząc, że cię tam spotkam. Widzisz, że nie potrzebuję się troszczyć o bagaże, bo cięższe już wysłałem. Wszystko, co biorę ze sobą, jest w tej walizce, a na dworcu Victoria157 będę z łatwością za dwadzieścia minut.

Dorian popatrzył nań, uśmiechając się.

– Tak podróżuje modny malarz! Ręczna walizka i palto! Wejdź, bo mgła wtargnie do domu. Spodziewam się, że nie będziesz mówił o niczym poważnym. W dzisiejszych czasach nie ma nic poważnego. Przynajmniej nie powinno być.

Gdy wchodzili, Hallward potrząsnął głową i podążył za Dorianem do biblioteki. Na szerokim kominku płonęło drzewo jasnym ogniem. Lampa świeciła się, a na inkrustowanym stoliku był przygotowany srebrny serwis holenderski z likierami, kilka syfonów wody sodowej i duże kryształowe szklanki.

– Widzisz, Dorianie, jak podejmował mnie twój służący. Dał mi wszystko, czego pragnąłem, nawet twoje najlepsze papierosy ze złotymi ustnikami. Bardzo gościnna istota. Wolę go od tego Francuza, którego miałeś. Ale co się z nim stało?

Dorian wzruszył ramionami.

– Zdaje się, że ożenił się ze służącą od lady Radley i urządził jej w Paryżu angielską pracownię sukien. Słyszałem, że anglomania jest tam teraz w modzie. Wygląda to na głupotę ze strony Francuzów, nieprawdaż? Ale wiesz, to wcale nie był zły służący. Nie lubiłem go nigdy, ale nie miałem mu nic do zarzucenia. Nieraz wmawiamy sobie rzeczy zupełnie niedorzeczne. Był do mnie naprawdę przywiązany i zdawał się bardzo strapiony, gdy odchodził. Pozwolisz brandy z wodą sodową? A może wolisz czerwone wino z wodą selcerską158? Ja sam zawsze pijam czerwone wino z wodą selcerską. Jest na pewno w sąsiednim pokoju.

– Dziękuję ci już za wszystko – odrzekł malarz, zdejmując czapkę i płaszcz i składając je na walizce, którą postawił w kącie pokoju. – A teraz, mój drogi przyjacielu, chcę z tobą pomówić poważnie. Nie marszcz się z tego powodu. Utrudniasz mi tylko zadanie.

– O co ci chodzi? – zawołał Dorian zgryźliwie, wyciągając się na sofie. – Spodziewam się, że nie o mnie. Jestem dziś znużony sobą. Chciałbym być kimś innym.

– Chodzi o ciebie – odparł Hallward poważnym, głębokim głosem – i muszę z tobą pomówić. Zajmę ci tylko pół godziny.

Dorian westchnął i zapalił papierosa.

– Pół godziny! – mruknął.

– Niewiele żądam od ciebie, Dorianie, a jest to twoja własna sprawa. Uważam za słuszne, abyś dowiedział się o tych straszliwych rzeczach, które mówią o tobie w Londynie.

– Nic nie chcę o nich wiedzieć. Lubię plotki o innych, ale plotki o mnie samym mnie nie obchodzą. Brak im uroku nowości.

– Muszą cię obchodzić, Dorianie. Każdy człowiek honoru dba o dobre imię. Nie pozwolisz chyba, aby mówiono o tobie jak o kimś nikczemnym i upadłym. Oczywiście, że posiadasz stanowisko, majątek i połączone z tym przywileje. Ale stanowisko i majątek nie są wszystkim. Wiedz, że nie wierzę w te wszystkie plotki. Przynajmniej nie wtedy, gdy widzę ciebie. Grzech odznacza się na twarzy człowieka. Ukryć go niepodobna. Mówi się wprawdzie o tajemnych występkach. Nie ma ich. Występek ukazuje się sam w liniach ust, w obwisłych powiekach, nawet w kształcie rąk. Ktoś, czyjego nazwiska nie wymienię, ale znasz go, był u mnie w tym roku, abym zrobił jego portret. Nigdy go przedtem nie widziałem ani nic o nim nie słyszałem, choć później dowiedziałem się wiele. Dawał mi niezwykłą cenę. Odmówiłem. W kształcie jego palców było coś dla mnie odrażającego. Teraz wiem, że moje wrażenie było zupełnie słuszne. Jego życie jest straszne. Ale ty, Dorianie, z twą czystą, otwartą, niewinną twarzą, z twą cudowną, nienaruszoną młodością – nie mogę wierzyć w nic złego o tobie. Widuję cię jednak tak rzadko, nigdy nie przychodzisz teraz do mej pracowni, a gdy cię nie widzę i słyszę te wszystkie okropności, jakie o tobie opowiadają, sam nie wiem, co o tym myśleć. Dlaczego, Dorianie, taki człowiek jak książę Berwick, wyszedł w klubie z pokoju, do którego ty wszedłeś? Dlaczego tylu ludzi z towarzystwa londyńskiego nie bywa u ciebie i nie zaprasza cię do siebie? Wszak z lordem Staveleyem byłeś zaprzyjaźniony. W zeszłym tygodniu spotkałem go na obiedzie. W rozmowie wymieniono twe nazwisko w związku ze zbiorem miniatur, które oddałeś na wystawę w Dudley159. Staveley, krzywiąc usta, powiedział, że możesz posiadać najwyższy smak artystyczny, ale jesteś człowiekiem, z którym w tym samym pokoju nie powinna przebywać żadna niewinna dziewczyna i żadna uczciwa kobieta. Przypomniałem mu, że jestem twym przyjacielem i zażądałem wyjaśnienia. Dał mi je. Dał mi je wobec wszystkich. To było okropne! Dlaczego twa przyjaźń jest dla młodych ludzi tak szkodliwa? Ot, choćby ów nieszczęsny chłopiec z gwardii, co popełnił samobójstwo. Byłeś jego serdecznym przyjacielem. Albo pan Henryk Ashton, co ze zhańbionym nazwiskiem musiał opuścić Anglię. Byliście obaj nierozłączni. A Adrian Singleton i jego straszny koniec? A jedyny syn lorda Kent i jego kariera? Wczoraj na St. James's Street spotkałem jego ojca. Jest złamany ze wstydu i żalu. A młody książę Perth? Jakież prowadzi życie? Kto z towarzystwa zechciałby być z nim?

– Dosyć, Bazyli. Mówisz o rzeczach, o których nie masz pojęcia – powiedział Dorian Gray, przygryzając wargi, z tonem niezmiernej pogardy w głosie. – Pytasz, dlaczego Berwick opuścił pokój, do którego wszedłem. Dlatego, że wiem o nim wszystko, a nie dlatego, że on wie cokolwiek o moim. Z tą krwią, jaka płynie w jego żyłach, czyż żywot jego mógłby być czysty? Pytasz o Henryka Ashtona i o młodego Pertha. Portret. Czy to ja uczyłem pierwszego występków, a drugiego rozpusty? Jeżeli głupi syn Kenta bierze sobie żonę z ulicy, to cóż ja mam do tego? Jeżeli Adrian Singleton fałszuje na wekslu podpis przyjaciela, to czyż jestem jego opiekunem? Wiesz dobrze, jak się robi w Anglii plotki. Mieszczaństwo uprzyjemnia sobie swe obfite obiady przesądami moralnymi, objawiającymi się w opowieściach o tym, co nazywają rozwiązłością wyższych sfer, a chodzi im o to, aby pochwalić się, że bywają w najwyższych kołach i że są w stosunkach z tymi, których oczerniają. W tym kraju wystarczy być jednostką wybitną i z głową, aby stać się pastwą wszystkich pospolitych języków. A jakież życie prowadzą ci ludzie, co odgrywają rolę stróżów moralności? Mój drogi przyjacielu, zapominasz, że przebywamy w ojczyźnie obłudy.

– Dorianie – zawołał Hallward – nie o to chodzi. Wiem dobrze, że Anglia jest zepsuta i społeczeństwo angielskie jest niesprawiedliwe. Właśnie dlatego pragnąłbym, abyś ty był dobry. Nie byłeś dobry. Ludzie mają prawo sądzić człowieka według wpływu, jaki wywiera na przyjaciół. Twoi zatracają poczucie honoru, cnoty i czystości. Wszczepiłeś w nich szalone pragnienie użycia. Poszli na dno. Ty ich tam wtrąciłeś, a jednak możesz się uśmiechać, jak uśmiechasz się teraz. Są gorsze rzeczy. Wiem, że z Henrykiem jesteście nierozłączni. Już choćby dlatego, jeśli nie dla niczego innego, nie powinieneś okrywać hańbą imienia jego siostry.

 

– Ostrzegam cię, Bazyli, abyś liczył się ze słowami.

– Muszę mówić i ty musisz słuchać. Musisz wysłuchać! Zanim poznałeś lady Gwendolen, nie było na niej ani cienia obmowy. Czyż jest teraz choć jedna przyzwoita kobieta, która zechciałaby pokazać się z nią w parku? Nawet do własnych dzieci wzbroniono jej dostępu. Są inne jeszcze wieści, wieści, że widziano cię o świcie, jak wykradałeś się z podejrzanych domów, że odwiedzałeś w przebraniu najohydniejsze nory londyńskie. Czy to prawda? Czy to może być prawda? Roześmiałem się, gdy posłyszałem o tym po raz pierwszy. Posłyszałem znowu i przebiegł mnie dreszcz. A co mówią o twej siedzibie wiejskiej i życiu, jakie tam prowadzisz? Dorianie, ty nawet nie wyobrażasz sobie. Nie chcę zaprzeczać, że chciałbym prawić ci morały. Przypominam sobie, że Henryk powiedział kiedyś, że człowiek, który podejmuje się roli przygodnego kaznodziei, zawsze zaczyna od zaprzeczenia temu i łamie swe słowo. Ja chcę ci prawić morały. Chcę, abyś prowadził takie życie, by wszyscy cię szanowali. Chcę, abyś miał czyste imię i dobrą opinię. Chcę, abyś zerwał z tymi okropnymi ludźmi, z którymi żyjesz. Nie wzruszaj tak ramionami. Przestań być obojętny. Posiadasz niezwykły wpływ. Używaj go nie na zło, a na dobro. Opowiadają, że znieprawiasz każdego, z kim obcujesz, i że wystarczy, byś wszedł do jakiegoś domu, a zniesławisz go lub coś podobnego. Nie wiem, czy jest tak, czy inaczej. Skąd mógłbym wiedzieć? Ale tak o tobie mówią. Słyszałem rzeczy niepodlegające wątpliwości. Lord Gloucester był w Oxfordzie jednym z najlepszych moich przyjaciół. Pokazywał mi list żony, pisany do niego, gdy umierała opuszczona w willi w Mentonie160. Twoje nazwisko było wymienione w najstraszniejszym wyznaniu, jakie kiedykolwiek czytałem. Powiedziałem mu, że to niedorzeczność, że znam cię na wskroś i że byłbyś niezdolny do czegoś podobnego. Czy cię znam? Pragnąłbym wiedzieć, czy cię znam. Zanim na to odpowiem, powinienem zobaczyć twą duszę.

– Zobaczyć mą duszę! – wyjąkał Dorian Gray, zrywając się z sofy i blednąc z przerażenia.

– Tak – odparł Hallward poważnie i z głuchym żalem w głosie – zobaczyć twą duszę. Ale to może tylko Bóg.

Gorzki śmiech szyderstwa wydarł się z warg młodego mężczyzny.

– Możesz zobaczyć ją sam, dzisiejszej nocy! – zawołał, biorąc ze stołu lampę. – Chodź, to twoje własne dzieło. Dlaczego nie miałbyś nań spojrzeć? Możesz potem opowiadać całemu światu, co tylko zechcesz. Nikt ci nie uwierzy. Gdyby ci uwierzono, kochano by mnie tym więcej. Znam świat lepiej od ciebie, choć prawisz o nim tak nudnie. Chodź, mówię ci. Nagadałeś się już dość o zepsuciu. Spojrzysz mu teraz w twarz.

Każde jego słowo było napełnione szaloną dumą. Tupał nogami z chłopięcą zuchwałością. Odczuwał straszną radość na myśl, że podzieli się z kimś innym swą tajemnicą i to z człowiekiem, który namalował portret będący źródłem całej tej hańby, i że odtąd na całe życie obarczy go okropną pamięcią o tym, co uczynił.

– Tak – mówił dalej, podchodząc doń i ostro spoglądając mu w oczy. – Pokażę ci moją duszę. Zobaczysz to, o czym sądziłeś, że może oglądać tylko Bóg.

Hallward cofnął się.

– Ty bluźnisz, Dorianie! – zawołał. – Nie wolno ci mówić w ten sposób. To byłoby straszne, a nie może być.

– Tak sądzisz? – Roześmiał się znowu.

– Wiem to. Wszystko, co ci dziś mówiłem, to dla twego dobra. Wszak wiesz, że byłem ci zawsze wiernym przyjacielem.

– Nie wtrącaj się do mnie. Kończ, coś miał do powiedzenia.

Twarz malarza skurczyła się wyrazem bólu. Umilkł na chwilę, gdyż owładnęło nim dzikie współczucie. Poza wszystkim, jakież prawo miał wdzierać się do życia Doriana Graya? Jeżeli popełnił choć dziesiątą część tego, co o nim opowiadano, jak wiele musiał wycierpieć! Powstał sam, podszedł do kominka i stanąwszy przy nim, przyglądał się objętym płomieniami polanom, językom ognia i podobnemu do szronu popiołowi.

– Czekam, Bazyli – odezwał się młody mężczyzna głosem stanowczym i jasnym.

Odwrócił się.

– Tylko tyle mam ci do powiedzenia – zawołał. – Musisz mi dać odpowiedź na to straszne oskarżenia, jakie ci stawiają. Jeżeli powiesz, że od początku do końca są nieprawdą, uwierzę ci. Powiedz to, Dorianie, powiedz! Czyż nie widzisz, co się ze mną dzieje? Mój Boże, nie mów mi, że jesteś zły, zepsuty i bezwstydny!

Dorian Gray uśmiechnął się. Usta jego okryły się wzgardą.

– Chodź na górę, Bazyli – rzekł spokojnie. – Prowadzę pamiętnik mego życia, dzień po dniu, i nigdy nie zabieram go z pokoju, w którym jest pisany. Pokażę ci go, jeśli pójdziesz ze mną.

– Pójdę, Dorianie, jeżeli tego chcesz. Widzę, że już spóźniłem się na pociąg. Nie szkodzi. Pojadę jutro. Nie żądaj tylko, abym miał czytać cokolwiek dzisiejszej nocy. Chciałbym jedynie otrzymać szczerą odpowiedź na moje pytanie.

– Otrzymasz ją na górze. Tu ci jej dać nie mogę. Nie będziesz długo czytał.

Rozdział XIII

Wyszedł z pokoju i wstąpił na schody, Bazyli Hallward szedł tuż za nim. Szli cicho, jak odruchowo zwykło się chodzić w nocy. Lampa rzucała fantastyczne cienie na ściany i schody. Zrywający się wiatr bił w szyby.

Gdy stanęli na najwyższym schodzie, Dorian postawił lampę na podłodze, wyjął klucz i przekręcił go w zamku.

– Czy nastajesz, Bazyli, aby się dowiedzieć? – spytał cichym głosem.

– Tak.

– Cieszy mnie to – odparł z uśmiechem. Po czym dodał nieco cierpko: – Jesteś jedynym człowiekiem na świecie uprawnionym do tego, aby wiedzieć o mnie wszystko. Masz w mym życiu większe znaczenie, niż sam przypuszczasz. – I wziąwszy lampę, otworzył drzwi i wszedł do pokoju.

Wionął na nich zimny prąd powietrza i światło lampy zamigotało na chwilę ciemnopomarańczowym płomieniem. Wstrząsnął nim dreszcz.

– Zamknij za sobą drzwi – wyszeptał, stawiając lampę na stole.

Hallward rozglądał się z wyrazem zdumienia. Pokój robił wrażenie od lat niezamieszkałego. Wyblakłe obicie flamandzkie, zasłonięty obraz, stara włoska cassone161 i niemal pusta półka na książki – to było wszystko, co tu zdawało się znajdować, oprócz krzesła i stołu. Gdy Dorian Gray zaświecił stojącą na półce do połowy wypaloną świecę, zauważył, że cały pokój był pokryty kurzem i że w dywanie były dziury. Za obiciem ściennym harcowała mysz. Powietrze było zatęchłe od wilgoci.

– Więc myślisz, Bazyli, że tylko Bóg widzi duszę? Odsłoń tę firankę, a zobaczysz moją.

Głos, którym to mówił, był chłodny i okrutny.

– Oszalałeś, Dorianie, albo udajesz – mruknął Hallward, marszcząc brwi.

– Nie chcesz? Więc zrobię to sam – rzekł młody mężczyzna i zrywając zasłonę, rzucił ją na podłogę.

Okrzyk przerażenia wydarł się z ust malarza, gdy w słabym świetle zobaczył wykrzywiającą się doń z płótna ohydną twarz. W jej wyrazie było coś, napełniającego go wstrętem i obrzydzeniem. Boże! Przecież oglądał twarz Doriana Graya! Ohyda, czymkolwiek ona była, jeszcze nie zdołała całkowicie zniszczyć piękna. Rzadkie włosy lśniły jeszcze resztką złota, zmysłowe usta resztką szkarłatu. Wyblakłe oczy zachowały jeszcze resztkę ślicznego błękitu, wytworne nozdrza i kształtna szyja jeszcze niezupełnie zatraciły szlachetność rysów. Tak, to był Dorian we własnej osobie. Kto to jednak zrobił? Wydawało mu się, że rozpoznaje swój własny pędzel, a rama była zrobiona według jego rysunku. Potworna myśl napawała go trwogą. Wziął zapaloną świecę i podniósł ją do obrazu. W lewym rogu było jego nazwisko, nakreślone dużymi literami jasnym cynobrem.

Była to jakaś podła parodia, nikczemna, niegodna satyra. On tego nigdy nie malował. A jednak to był jego własny obraz. Poznawał go i poczuł, jak w jednej chwili płomienie jego krwi zaskrzepły w lód. Jego własny obraz! Co to ma znaczyć? Dlaczego jest zmieniony? Odwrócił się i spojrzał na Doriana Graya oczami chorego człowieka. Usta mu drżały, nie mógł poruszać zdrętwiałym językiem. Przeciągnął ręką po czole. Było mokre od kroplistego potu.

Młody mężczyzna, wsparty o gzyms kominka, patrzył nań z tym dziwnym wyrazem, jaki widuje się na twarzach ludzi zajętych grą któregoś z wielkich artystów. Nie było w nim ani prawdziwego żalu, ani prawdziwej radości. Była tylko namiętność widza z niejakim błyskiem triumfu w oczach. Wyjął ze swej butonierki kwiat i wąchał go lub udawał, że wącha.

– Co to ma znaczyć? – wykrzyknął w końcu Hallward. Jego własny głos brzmiał mu w uszach przeraźliwie i obco.

– Przed laty, gdy byłem chłopcem – powiedział Dorian Gray, mnąc kwiat w ręku – spotkałeś mnie, schlebiałeś mi i nauczyłeś być próżnym z powodu urody. Pewnego dnia przedstawiłeś mi jednego ze swych przyjaciół, który wytłumaczył mi czar młodości, gdy wykończałeś właśnie portret, który objawił mi cud piękności. W chwili szału, której dziś jeszcze nie wiem, czy żałuję, czy nie, wyraziłem życzenie, które nazwałbyś może modlitwą…

– Pamiętam to! Och, jak dobrze pamiętam! Nie! To niemożliwe. Pokój jest wilgotny. Do płótna dostała się pleśń. Farby, których używałem, musiały zawierać jakieś przeklęte jady chemiczne. Mówię ci, że to niemożliwe.

– Co jest niemożliwe? – wyszeptał młody mężczyzna, podchodząc do okna i przykładając czoło do zimnej, wilgotnej od mgły szyby.

– Mówiłeś mi, że go zniszczyłeś.

– To nieprawda. On mnie zniszczył.

– Nie wierzę, aby to był mój obraz.

– Nie poznajesz w nim swego ideału? – rzekł Dorian z goryczą.

– Mój ideał, jak go nazywasz…

– Jak ty go nazwałeś.

– Nie było w nim nic złego, nic haniebnego. Byłeś dla mnie takim ideałem, jakiego nigdy już nie spotkam. To jest twarz satyra.

– To jest oblicze mej duszy.

– Chryste! Kogóż ja ubóstwiałem! To są oczy szatana.

– Każdy z nas, Bazyli, nosi w sobie niebo i piekło – zawołał Dorian z dzikim ruchem rozpaczy.

Hallward zwrócił się znów do portretu i wpatrywał się weń.

– Boże, jeśli to prawda – zawołał – i jeśli to zrobiłeś ze swego życia, byłbyś znacznie gorszy, niż o tobie mówią i sobie wyobrażają!

Zbliżył świecę do płótna i badał je. Zewnętrznie wydawało się nienaruszone, takie, jakim je zrobił. Zgnilizna i ohyda szły widocznie od wewnątrz. Przez niepojętą szybkość wewnętrznego życia jad grzechu trawił stopniowo obraz. Rozkład trupa w wilgotnym grobie nie mógł być równie straszliwy.

Z lichtarza w jego drżącej ręce wypadła świeca na podłogę, paląc się dalej. Zgasił ją, depcząc nogą. Następnie osunął się na trzeszczące krzesło koło stołu i ukrył twarz w dłoniach.

– Boże litościwy, jakaż to nauka, Dorianie! Jakaż straszna nauka! – Nie było odpowiedzi, ale słyszał, że młody mężczyzna pod oknem łkał. – Módl się, Dorianie, módl się – wyszeptał. – Jak to nas nauczono w młodości? „Nie wódź nas na pokuszenie. Odpuść nasze winy. Zbaw nas od złego”. Módlmy się razem. Modlitwa twojej próżności została wysłuchana. Będzie też wysłuchana modlitwa twej skruchy. Ubóstwiałem cię za bardzo. Jestem za to ukarany. Ubóstwiałeś się sam zanadto. Jesteśmy obaj ukarani.

Dorian Gray obrócił się powoli i popatrzył nań oczami pociemniałymi od łez.

– Za późno, Bazyli – wyjąkał.

– Nigdy nie jest za późno, Dorianie. Klęknijmy i spróbujmy przypomnieć sobie jakąś modlitwę. Wszak Pismo mówi: „A choćby grzechy twe były jak szkarłat, obmyję je, że będą bielsze ponad śnieg”162.

 

– Słowa te nic już dla mnie nie znaczą.

– Cicho! Nie mów tak. Dość już złego popełniłeś w swym życiu. Mój Boże! Czy nie widzisz, jak ta niegodziwość nam urąga?

Dorian Gray spojrzał na obraz i nagle poczuł niepohamowaną nienawiść do Bazylego Hallwarda, jakby wzbudzoną w nim przez portret na płótnie, podszepniętą przez jego wykrzywione usta. Opanowała go obłędna wściekłość ściganego zwierzęcia, znienawidził siedzącego przy stole człowieka gorzej niż kiedykolwiek nienawidził w swym życiu. Rozglądał się dzikim wzrokiem. Naprzeciw niego błyszczało coś na wieku malowanej skrzyni. Zauważyły to jego oczy. Wiedział, co to jest. Był to nóż, który przyniósł tu przed paroma dniami, by odciąć kawałek sznura, i zapomniał go zabrać. Podszedł powoli, przechodząc obok Hallwarda. Gdy stanął za nim, chwycił za nóż i odwrócił się. Hallward poruszył się na krześle, jakby miał zamiar powstać. Rzucił się na niego, wbił nóż w tętnicę za uchem i przycisnąwszy jego głowę do stołu, uderzał w nią raz za razem.

Rozlegały się stłumione jęki i straszliwe rzężenie duszącego się od krwi. Trzy razy konwulsyjnie podnosiły się ręce, wymachując dziwacznie zesztywniałymi palcami. Jeszcze dwa razy uderzył weń, ale już się nie ruszał. Coś zaczęło ściekać na podłogę. Czekał jeszcze chwilę, wciąż przyciskając głowę. Potem położył nóż na stole i nadsłuchiwał.

Nic nie słyszał, oprócz kropli krwi, ściekających na zniszczony dywan. Otworzył drzwi i wyszedł na korytarz. W całym domu panowała zupełna cisza. Nie czuwał nikt. Przez parę sekund stał przechylony przez balustradę, patrząc w czarną otchłań ciemności. Potem wyjął klucz, wszedł do pokoju i zamknął go od wewnątrz.

Ciało siedziało wciąż na krześle obok stołu z pochyloną nad nim głową, ze zgiętymi plecami i z dziwnie długimi rękami. Gdyby nie czerwona, poszarpana rana na karku i ciemna kałuża krzepnącej krwi, powoli rozlewającej się po stole, można by po prostu powiedzieć, że ten człowiek zasnął.

Jak szybko stało się to wszystko! Czuł się dziwnie spokojny i podszedłszy do oszklonych drzwi, otworzył je i wyszedł na balkon. Wiatr rozpędził mgłę i niebo wyglądało, jak olbrzymie pawie pióro, ugwieżdżone miriadami złotych oczu. Spojrzał w dół i zobaczył policjanta, jak obchodził ulice z latarnią, rzucającą podłużne promienie na bramy spokojnych domów. Na rogu błysnęło karmazynowe światło przejeżdżającej dorożki i znikło. Wzdłuż ogrodzenia wlokła się powoli, chwiejnym krokiem, kobieta w powiewającym szalu. Przystawała niekiedy, oglądając się. Zaczęła śpiewać ochrypłym głosem. Podszedł do niej policjant i coś powiedział. Zaśmiała się i powlokła dalej. Ostry podmuch zawiał przez plac. Lampy gazowe zamigotały, stały się błękitne, a bezlistne drzewa zatrzęsły czarnymi konarami. Zadrżał i wrócił do pokoju, zamykając za sobą balkon.

Doszedłszy do drzwi, przekręcił klucz w zamku i otworzył je. Na zamordowanego człowieka nawet nie spojrzał. Czuł, że chodzi teraz o to, aby nie zdawać sobie sprawy z położenia. Przyjaciel, który namalował fatalny portret, będący źródłem jego nędzy, przestał żyć. To wszystko.

Przypomniał sobie o lampie. Było to cacko mauretańskiej163 roboty z kutego srebra, inkrustowanego arabeskami z hartowanej stali, ozdobionych dużymi turkusami. Służący mógłby zauważyć jej brak i pytałby o nią. Wahał się przez chwilę, po czym wrócił i zabrał ją ze stołu. Nie mógł powstrzymać się, aby nie spojrzeć na martwe ciało. Jakie było spokojne! Jak okropnie biało wyglądały długie ręce! Było podobne do strasznej postaci woskowej.

Zamknąwszy za sobą drzwi, cicho schodził po schodach. Trzaskały pod nim i zdawały się krzyczeć z bólu. Kilkakrotnie zatrzymywał się, nadsłuchując. Nic, wszędzie była cisza. To był tylko odgłos jego własnych kroków.

Gdy wszedł do biblioteki, zauważył w kącie walizkę i płaszcz. Trzeba było je gdzieś usunąć. Otworzył tajemne drzwiczki w boazerii, gdzie ukrywał swe własne tajne przebrania, i tam schował te rzeczy. Myślał, że łatwo je spali później. Potem spojrzał na zegarek. Była za dwadzieścia druga.

Usiadł i zaczął rozmyślać. Co rok, co miesiąc niemal wieszano w Anglii ludzi za to, co on uczynił. W powietrzu unosił się jakiś szał morderstw. Jakaś czerwona gwiazda zbliżyła się do ziemi… Ale jakie poszlaki mogłyby być przeciw niemu? Bazyli Hallward wyszedł z domu o jedenastej. Nikt nie widział, że powrócił. Większość służby była w Selby Royal. Jego lokaj poszedł spać… Paryż! Tak. Bazyli pojechał do Paryża, pociągiem północnym, jak miał zamiar. Wobec jego dziwacznego unikania ludzi, upłyną miesiące, zanim powstaną jakieś podejrzenia. Miesiące! Do tego czasu wszystko da się uprzątnąć.

Błysnęła w nim nagła myśl. Włożył na siebie futro i kapelusz i wyszedł do sieni. Zatrzymał się tam, nadsłuchując powolnych, ciężkich kroków policjanta na bruku ulicy i śledząc w oknie odblask jego latarki. Czekał z powstrzymanym w piersiach oddechem.

Po paru chwilach ujął za klamkę i wysunął się, bardzo cicho zamykając za sobą drzwi. Potem zadzwonił. Mniej więcej po pięciu minutach zjawił się służący, na pół ubrany i mocno zaspany.

– Przykro mi, że musiałem cię budzić, Franciszku – powiedział, wchodząc; – zapomniałem jednak klucza. Która godzina?

– Dziesięć po drugiej, jaśnie panie – odparł służący, spoglądając zmrużonymi oczami na zegar.

– Dziesięć po drugiej? Jak strasznie późno! Musisz mnie jutro obudzić o dziewiątej. Mam coś do załatwienia.

– Słucham, jaśnie panie.

– Czy nie było nikogo wieczorem?

– Pan Hallward, jaśnie panie. Czekał tu do jedenastej, a potem poszedł na pociąg.

– Och! Bardzo mi przykro, że się z nim nie widziałem. Czy nie zostawił jakiegoś zlecenia?

– Nie, jaśnie panie, mówił tylko, że jeśli nie znajdzie jaśnie pana w klubie, to napisze z Paryża.

– Dobrze, Franciszku. Nie zapomnij obudzić mnie jutro o dziewiątej.

– Słucham, jaśnie panie.

Służący poczłapał w swych pantoflach przez korytarz.

Dorian Gray rzucił płaszcz i kapelusz na stół i przeszedł do biblioteki. Przez kwadrans chodził po pokoju tam i z powrotem, przygryzając wargi i myśląc. Z jednej z półek zdjął Błękitną Księgę i zaczął przerzucać kartki. „Alan Campbell, 152, Herttord Street, Mayfair”. Tak, tego właśnie człowieka potrzebował.

157Victoria Station – jedna z głównych stacji kolejowych w Londynie, otwarta w 1862. [przypis edytorski]
158woda selcerska (daw.) – stołowa woda mineralna z Selters w Niemczech, zawierająca wiele wolnego dwutlenku węgla; także: woda sztucznie gazowana. [przypis edytorski]
159Dudley – galeria sztuki w dawnym budynku wystawowym Egyptian Hall przy ulicy Piccadilly w Londynie, zbudowanym w 1812, zburzonym w 1905. [przypis edytorski]
160Menton a. Mentona – miejscowość wypoczynkowa na Riwierze Francuskiej, w pobliżu granicy z Włochami, jedno z ulubionych miejsc brytyjskiej klasy wyższej. [przypis edytorski]
161cassone (z wł.) – duża ozdobna skrzynia, charakterystyczny mebel włoskiego renesansu. [przypis edytorski]
162A choćby grzechy twe były jak szkarłat, obmyję je, że będą bielsze ponad śnieg – Iz 1, 18. [przypis edytorski]
163mauretański – związany z Maurami; przym. stosowany zwykle w odniesieniu do stylu mebli i architektury charakterystycznego dla budowli islamskich w Hiszpanii. [przypis edytorski]