Za darmo

Poganka

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

– Ludwinko – rzekłem nagle do siostry – co byś ty zrobiła ze mną, gdybym ja dostał pomieszania zmysłów?

Ludwinka z trwogą spojrzała na mnie, wzięła mię za puls u ręki i niespokojnie jego uderzenia liczyła.

– No i cóż? – rzekłem znowu – Czy tak bije jak u wariata?

– Nie mów tego, Beniaminku – odrzekła siostra – masz trochę gorączki, bo dziś może zanadto się zmęczyłeś, jak uśniesz, to ci będzie lepiej.

– A jeśli nie usnę?

– Dlaczegóż nie miałbyś usnąć? Do snu można się czasem przymusić, a sen to taki miły, taki miły jak śmierć…

– I ty wiesz o tym, Ludwinko?

– Och! wiem, Beniaminku.

– A czy wiesz także, czy doświadczałaś kiedy, jak to bywa, gdy się na przykład do myśli pewny wyraz przyplącze albo imię, którego się pozbyć nie możesz, choćbyś po tysiąc razy spędzała je sprzed siebie – albo czasem gdy ci na oczach twarz jaka stanie i gdziekolwiek spojrzysz, to wybije zawsze jak owe zielone i czerwone koła, które za tobą gonią, gdyś zbyt długo pod słońce patrzyła.

– Znam i to mój braciszku.

– A cóż robisz wtedy?

– Wtedy słucham i patrzę…

– Lecz jeśli nie chcesz słyszeć i widzieć…

– Ja braciszku nie mam ani wyrazu, ani twarzy, których bym się tak nawet w złudzeniu wyrzekła.

– Och! toś ty jeszcze bardzo szczęśliwa! – powiedz mi, czy widziałaś ten obraz na górze?

– Widziałam… tak, dwa razy widziałam.

– I nie chciałaś więcej patrzeć na niego?

– Nie, bo on mi okropne chwile przypomina: widziałam go po raz pierwszy na dzień przed śmiercią Cypriana, a potem widziałam znowu, gdy Bazyli rzeczy twoje odwiózł i gdzie ty byłeś? słowa powiedzieć nam nie umiał. – Od tego czasu mam wstręt do tego malowidła, bo dziwne usposobienie moje! ja, co tak lubię smutkiem na rozrywkę się bawić, od rzeczywistej boleści unikam.

– Jednak to piękny obraz, Ludwinko?

– Piękny jak niepodobieństwo!…

– Czemu niepodobieństwo, Ludwinko? – takie kobiety są – Cyprian to mówił i ja taką znam.

– Być może, Beniaminku, chciałam powiedzieć tylko, że nie taka kobieta, lecz taka chwila w życiu jest niepodobieństwem.

– Bluźnierstwo! bluźnierstwo! – zawołałem pocieszony tą marną słabych i złamanych ludzi pociechą, że mogą w drugich odpierać swoje własne myśli i obawy. – Taka chwila jest koniecznością, bo jest szczęściem i udoskonaleniem.

– Ja myślałam, bracie, że w takiej chwili człowiek by świata i Boga zapomniał – więc mu Bóg dobry chwil takich nie daje.

– Otóż to znowu! szlachetność stoicka, wyrzeczenie się i zaparcie – to twoje cnoty Ludwinko. Najpewniej zdaje ci się, że dlatego tak nisko upadłem, bom ich nie miał. – No proszę – to wyśmienite, doprawdy! – bez wszelkiego dobra człowiek dopiero najlepszym być może – a szczęście to grzech – zastanów się przecie, Ludwinko. – Gdybym ja spotkał i miał na całe życie taką kobietę, czy ja bym przez to co złego innym ludziom zrobił – czy ja bym nie był szczęśliwy? – a szczęście czyż mi się nie należy? – Szczęście!… Ludwinko, Ludwinko! – Gdyby ona tu przyszła do mnie – gdybyśmy oboje pomyłkę naszą uznali i zaczęli życie inne, spokojne jak ten ubogi domek nasz, dobroczynne, jak dzień z życia matki naszej wzięty – gdyby jej serce miłością tchnęło dokoła – jej słowo w piękność zaczarowało ten światek maleńki… – to cóż? czy ci się zdaje, że ja bym był taki zły, jak jestem, taki zawzięty i zazdrosny, iż gdy wspomnę sobie nawet, jak to patrzą okropnie zabitego źrenice, to się nie lękam ich, tylko powtarzam wściekły, już ona więcej nie powie: „lubię twoje czarne oczy”. – Wszak prawda, Ludwinko? – gdyby ona mię kochała tak jak obraz kocha, ja byłbym dobry, użyteczny – nie straszyłbym cię już nigdy…

Ludwinka cichymi łzami płakała.

– Czemuż by ciebie kochać nie miano? – rzekła nareszcie – młody jesteś, piękny jeszcze – i ty byś tak kochał przecie?

Zamyśliłem się – w zamyśleniu zwijałem ciągle i rozwijałem ową ćwiartkę papieru, na której był suchymi farbami mój Tobiasz zrobiony. – Po długiej chwili milczenia Ludwinka się zbliżyła i chcąc może o czym innym zacząć rozmowę.

– Co to trzymasz w ręku? – spytała mię.

Ja spojrzałem, bom już był zapomniał, że coś trzymałem nawet.

– Ach! to obrazek, który dziś rano w książkach znalazłem.

– Ostrożnie, bo go zepsujesz – patrz, już się miasto zatarło, a to obrazek dobrej wróżby dla ciebie Beniaminku. – Siedmiu oblubieńców miała Sara, siedmiu śmiercią pomarło, lecz ten jej się dostał, który ją miłością bożą i czystą pokochał.

– Prawdę mówisz Ludwinko – ukochać tylko i nie wątpić.

W nocy napisałem list do Aspazji…

„Matka mi umarła – mówiłem jej – cierpię okropnie – ale matka przebaczyła mi przed śmiercią – ja tobie przebaczyć muszę – nie, nie przebaczyć, Aspazjo – lecz powiedzieć ci, że dziś lepszy jestem, mój gniew pod tchnieniem ust macierzyńskich w łzy się rozpłynął, moje przekleństwa od jej błogosławieństw zaniemiały61, moja nienawiść przed jej miłością z duszy ustąpiła. – Gdym cię opuścił, Aspazjo, przez czas bardzo długi wspomnieć o tobie nie mogłem, tak mi się zaraz z całą okropnością swoją wracała ostatnia chwila naszego rozstania – wtedy odżywałem ją we wszystkich jej przejściach – wtedy zdawało mi się, że gdybym cię był ujrzał, to bym cię musiał zabić, chociaż wówczas nie zabiłem – wtedy znów mię napadało szaleństwo i ogarniała wściekłość bezrozumna. – Dziwna rzecz! z pięciu lat przeszło, któreśmy razem spędzili, nie mogłem innego wydobyć wspomnienia, tylko owe najgorsze wspomnienie – dzisiaj już tak nie jest – dzisiaj widziałem twój obraz – wszak pamiętasz? obraz, który był pierwszym pośrednikiem między nami, który mi zwiastował ciebie. – Otóż ja, widząc go, doznałem gwałtownego wzruszenia – tysiąca sprzecznych wrażeń – jednak Aspazjo, wierz mi, na pamięć mej matki, żadne nie było nienawistnym wrażeniem. – Aspazjo! mnie przy tym obrazie stanęły w myśli piękne dni nasze tylko – uczułem wielką wdzięczność za wszelkie dobro, które od ciebie wziąłem – za nauki, któreś mi ułatwiła, za chwile natchnienia, któreś mi dała – za te godziny, w których z uwielbieniem patrzyłem na ciebie i słuchałem głosu twojego. – Wdzięczność za wszystko, Aspazjo – że umiem zbutwiałych rękopisów odgadywać słowa, że mi teraz ostrołuki gotyckich kościołów i pilastry świątyń greckich od jednego spojrzenia muszą tajemnice swej piękności wypowiedzieć, zaraz w najdrobniejszym ułamku swoim – że mi ani jeden rzut pędzla sławnych mistrzów stracony nie jest w ich cudnych obrazach – że mi się otworzyły skarby tylu języków – żem widział – żem poznawał – ja tobie winienem. Dawniej za nic to miałem – co więcej nawet: oburzenie tak niesumiennym jest rachmistrzem, że wszystkie owe nabytki zaliczyłem do ciężkich twoich przeciwko mnie grzechów. – Czczym szyderstwem zdawały mi się dlatego, że szczęścia nie wracały, że ran nie goiły. – Dziś, Aspazjo, sprawiedliwszym jestem – przyznaję dobrodziejstwa twoje – dziś przypominam sobie także miłość twoją – pieszczoty twoje, namiętne uniesienia i tę wiarę niezachwianą, że ja cię kocham nad wszystko, ze wszystkim, z piekłem i niebem twej duszy. – Dziś przypominam sobie całą przeszłość naszą i całą uznaję – tak, całą, że nawet zabójstwa i występku nie chcę z niej wyrzucić – a wiesz dlaczego, Aspazjo? oto dlatego, bom się przekonał, że cię kocham znowu. – Występek świadczy przeciwko postępowaniu naszemu, przeciwko zdarzeniom i okolicznościom – miłość moja świadczy za prawdą łączącego nas uczucia – gdybym nie miał miłości, to by wszystko, co się stało, było złem niecofniętym jak wieczyste potępienie – gdybym nie miał miłości, to bym się widział tak nikczemnym i ciebie tak skalaną, że już by żyć nie było warto. – Gdybym nie miał miłości, to bym te sześć lat życia musiał nazwać rozpustą i wszeteczeństwem – gdybym nie miał miłości, to bym nie doszedł był do miejsc rodzinnych, nie przeżył śmierci mej matki, nie tknął dziś stopą niegodną jej grobu. Ale ja cię kocham Aspazjo – zbłądziliśmy, to prawda, nie przeciągnęliśmy szczęścia naszego w nieskończoność – z chwili użycia szliśmy ku drugiej chwili podobnej, zamiast co byśmy mieli ku wyższej podążyć, – z całego świata naokół snuliśmy rozkosz dla siebie, z siebie nic nie wysnuli dla świata. W naszą pierś zbiegły się wszystkie jasności promienne, lecz z naszej piersi nie wystąpiły na zewnątrz, niczego nie ogrzały – nie oświeciły niczego, a my potem złamaliśmy się i upadli pod zbytkiem naszym – dobro nowego dobra nierodzące, jest złem najgorszym – głupstwo nie tyle zaszkodzi, nienawiść nie tyle pognębi, ile rozum, gdy się zużyje na bezplenne62 prace – miłość, gdy się w samolubne uczucie roztrwoni – dlatego i my też cierpieli okropnie – dlatego ja byłem zazdrosnym, ty okrutną. – Ale ja cię kocham, Aspazjo – ja ufam, że odkupimy pomyłkę naszą szczęściem i doskonałością, tak jakeśmy ją odkupili boleścią i łzami. – Jeśli do ciebie w tej chwili nie przemawiam żywym głosem, tylko list piszę, Aspazjo – nie myśl, o najdroższa moja! bym się lękał twej wzgardy, bym nie dowierzał twemu sercu lub chciał nieszczerym wybiegiem resztkę obrażonej dumy osłonić. Nie, moją dumą jedyną to jest właśnie, że pierwszy ręce do ciebie wyciągam, że nowe wspólne szczęście dla nas obojga znalazłem. – Miłości twojej – miłość moja jest mi rękojmią – ja dziś wiem, że kto kochał, ten kochać będzie zawsze, choćby nieszczęście zawichrzyło mu w głowie, a grzechy tak serce zepsuły, iżby sam w obłąkaniu wołał: „nienawidzę” – on kochać będzie, bo kochanie jedyną nieśmiertelnością człowieczeństwa. – Patrz Aspazjo – ja ci złorzeczyłem – jam przebył tak okropną chorobę szaleństwa i zawziętości – a przecież w pierwszej chwili spokojnej – za pierwszym spojrzeniem na twój obraz, za pierwszym słowem nadziei, które mi siostra rzuciła, ja znów czuję, że cię kocham jak dawniej – lepiej niż dawniej, Aspazjo – i oni tu wszyscy przez sześć lat zapomniani, przez sześć lat zasmuceni, rozgniewani – gdym przybył, oni wszyscy uściskali mię z radością, nikt mi nawet nie wspomniał o przebaczeniu, tak je dał każdy prędko i zupełnie – a kiedy tutaj nikt kochać mię nie przestał, czemuż ja się mam lękać, żeś ty już przestała. – Czyż to podobnym jest nawet? – Nie, Aspazjo – jeśli ci się tak zdaje – jeśli pod wrażeniem złych wspomnień lub w napadzie tego nieszczęśliwego usposobienia, które czasem goryczą uśmiech, jadem słowa twoje zatruwa – jeśli, mówię, odsądzisz mię w sieroctwo, rozpacz i obojętność – to samej sobie nie wierz, jedyna moja – Bóg nie może przeszłości powiedzieć: „nie byłaś” – człowiek nie może powiedzieć sercu, które kochało – „już nie kochasz”. – W tej niemożności jest cała świętość prawdy Bożej – całe uświęcenie życia ludzkiego – ty mię kochałaś, Aspazjo – więc ty mię kochać będziesz – obraz Cypriana sprawdzi się, kochać mię będziesz tak jak na obrazie zachętą, nagrodą, uczestnictwem w czynach szlachetnych. Bo na obrazie widać to wszystko, widać, że z uścisku dwóch tych istot pięknych i doskonałych zrodzi się w przyszłości piękna jakaś i doskonała chwila, widać, że dla nich pieszczota jest zaczerpnięciem sił nowych, nie wydaniem zebranych, że Aspazja pochwyci lutnię swoją, że Alcybiades w słowa natchnionych pomysłów obwinie scytal63 przy nim leżący. – Wszakże prawda, że i nam przyszłość z ideałem Cypriana spodobnieje. – Wszak czytając te słowa – ty już mi wierzysz i sobie wierzysz, i myślisz o chwili, w której przybędziesz do mnie – bo ja, Aspazjo, ja nie pójdę do ciebie – tam gdzie ty jesteś, martwość i zepsucie samo, we dwoje my byśmy tam na nowo skalali się i cierpieli. – A tu przy mnie czysto, święcie, pobożnie – jak zwyczajnie wśród serc kochających, wśród grobów, nad którymi łzy płyną, lecz nikt nie rozpacza. – Ja też zostanę tutaj, Aspazjo – ulepszę się, ugodnię64 i tutaj ciebie czekać będę: twoje i moje zmyję przewinienia!”…

 

Przez miesiąc cały żyłem gorączkową nadzieją – z zupełnej pewności przerzucałem się w zwątpienie zupełne, bo niech tam kto jak chce się chwali, ten, co raz już wierzyć przestał, nigdy naprawdę potem nie uwierzy, a dla tego, co już raz cierpieć zaczął, chwile nadziei są jak kantarydowe proszki w otwartą ranę sypane. – Co wieczór tylko miałem przystęp kilku chwil, nie wiem, szczęściu czy paroksyzmowi gorączki podobnych. Wtedy siadałem w pokoiku na górze – ktoś mi ogień przychodził rozniecać, a ja całą godzinę, to jest cały czas, póki się nałożone drzewo nie spaliło, patrzyłem w obraz i nigdy mi ani jedna smutna myśl nie przyszła. – Jeśli kiedy o innej porze próbować tego chciałem, próba się nigdy nie powiodła – O zmierzchu tylko w kominkowym świetle jak gdyby kto czary jakie rzucił, niemylnie zstępowała na mnie pół-senność błoga, dobroczynna i orzeźwiająca. – Wtedy czytałem w mej wyobraźni najtkliwsze słowa spodziewanej odpowiedzi – czasem przypuszczałem nawet, że Aspazja sama już zajeżdża, już wchodzi, już mi ręce na szyję zarzuca i mówi: „Bądźmy dobrzy – bądźmy szczęśliwi”. – Najczęściej jednak traciłem wszelką osobistość, a płótno ożywiało się za to i siedzące na nim postaci ruchomego życia nabierały – to się płaszcz Alcybiadesa osunął – to ręka Aspazji drgnęła – to się promienie ich włosów zmieszały, to jakieś ciche westchnienie pierś ich wzniosło – albo z ust jakieś ciche słowa wyszły. – Bądź co bądź, ja tej godziny nie byłbym mieniał… nie byłbym mieniał, gdyby mi kto dawał za nią dobrze w rzeczywistość zawarowane, lecz utajone przede mną szczęście – bo juścić65 gdyby kto był powiedział, że stawi żywą Aspazję, to byłbym się nie wahał bez wątpienia – ale gdyby w niepewność domysłów mię rzucił, to ręczę, że bym nawet oszczędził ich sobie. – Z moją na dzień godziną – jedną godziną bez cierpienia, ja byłem taki szczęśliwy!…

Już wam wspomniałem, że to miesiąc trwało cały, dni trzydzieści; bez zmyłki pamiętam, bo pilnie liczyłem – trzydziestego pierwszego dnia siedziałem na górze, mały chłopiec, jak zwykle, przyszedł ogień rozniecić – nim rozniecił, podał mi list. – Na samo dotknięcie papieru zaczęło mi w głowie szumieć, w uszach tętnić, w sercu bić tak gwałtownie, że nie mogłem słabej pieczątki rozerwać. – Stałem tak długo z tym miękkim, drobno złożonym papierkiem w ręku, że chłopiec rozdmuchał węgle i wyszedł, i świecę wyniósł, a ja się jeszcze na otworzenie koperty nie zdobyłem. – Potem byłbym się przeklął – potem było mi za ciemno – chłopca wołać za daleko, a węgle jak na złość tliły się powoli i drzewo jak na złość nie zajmowało płomieniem. – Wreszcie buchnęło nim od razu na wszystkie strony – ja pierwej jeszcze, by tę chwilę przyspieszyć, uklęknąłem przed kominem; później więc, nie wstając wcale, rozwinąłem papier i żal mi się zrobiło próżnych, a tak gwałtownych wrażeń – pisma nie poznałem zupełnie – był to jakiś męski charakter – zacząłem czytać dość spokojnie.

„Pobożność, mój synu! świętą jest cnotą, żal za grzechy prosto do nieba prowadzi, ale ja ci powiem szczerze, że gdyby z mego listu piękna kobieta śmiała się tak jak Aspazja z twojej modlitwy, to doprawdy zrzekłbym się i świętości, i nieba, a sobie w łeb bym palnął. Najpierw powiadam ci, że to nie boli, a potem powiadam ci, mój synu, że to jedyne lekarstwo na melancholię – wyrzuty sumienia i śmiech kobiety, która cię nie chce, a która w tej chwili przez ramię moje patrzy i mówi: »zobaczysz, że on gotów i to jeszcze głupstwo zrobić«. – Żegnam cię synu mój, bo muszę wybadać Aspazję, dlaczego samobójstwo głupstwem nazwała, kiedy najporządniejsi ludzie w Atenach, Rzymie i Londynie mądre życie tym kończyli właśnie. —

N.B.66 Radzę ci pierwej butelkę wytrawnego wina wlać sobie do żołądka; rozjaśni ono myśl twoją ostatnią – i lepiej będziesz na tamtym świecie wyglądał. – Spodziewam się, że potrafisz ocenić wysoki szacunek, z którym jestem dla ciebie, synu mój, twoim ojcem duchownym,

pierwszym nauczycielem, vel szatanem,

vel paziem – vel Kainem”.

Kiedym przeczytał te słowa: – jeśli kto z was tu cierpiał w życiu swoim – cierpiał okropnie, bezprzytomnie, tak że mu w jedyną chęć jakiegośkolwiek rozerwania boleści dusza z wszystkimi siłami się rzuciła – jeśli, co nie daj Boże, jest kto taki między wami, ten się nie zdziwi i nie rozśmieje, jak powiem, com ja zrobił, gdy te słowa przeczytałem – oto schwyciłem rozżarzonych węgli i trzymałem je póty, póki mi w pięściach ściśniętych nie zgasły – ta fizyczna boleść była instynktu mojego potrzebą, pomogła mi do zebrania rozbiegłych myśli. – Pierwsza z nich była myślą listu: – „trzeba się zabić”. Równymi nogami zerwałem się przeto i biegłem ku drzwiom; – nim dobiegłem, spojrzenie moje padło na obraz – stanąłem jak wryty – po chwili dopiero załamałem popalone ręce i krzyknąłem całym głosem: – „ty kłamiesz! ty kłamiesz!” – i druga myśl mi przyszła – myśl litości i miłosierdzia pośmiertnego. – Ha! przynajmniej już drugim kłamać nie będziesz – rzekłem i zdjąłem obraz, poniosłem go do komina, z lunatycką dokładnością ustawiłem, obłożyłem głowniami i siadłem sobie naprzeciwko, żeby widzieć, jak zgoreje, a wiatr tymczasem brząkał wszystkimi szybami w oknie i świszczał wszystkimi tonami za oknem. Ledwie pierwsze na ogień rzuciłem spojrzenie, uczułem się pod wpływem niepojętej władzy – istota moja rozdzielała się niby – wola występowała za mnie, boleść opuszczała pierś moją, łączyła się z obrazem, a ciało zmartwiałe i bezsilne jak ciało trupa nie mogło żadnego zrobić poruszenia i wiedziałem, że chcę koniecznie ratować obraz Cypriana, że dotknięcie ognia pali moje członki przed oczyma moimi, lecz wstać, lecz iść nie mogłem. – Płomień z wolna postępował – czy to cudem, czy że obraz wilgocią muru był przejęty, nie zajął się od razu, choć olejnymi farbami robiony; rzekłby kto iż zanurzał się z rozmysłem w zniszczenie; ja czułem, jak płomień do piersi mi się dostawał – jak przegryzał serce, wyżerał oczy, jak potem dłonie Aspazji ogarnął i jej łono, jej białe łono całował swoim śmiertelnym pocałunkiem – a później ust dotknął, a później czoła wzniosłego, a później… kilka drobnych tylko iskierek brzeżkiem tła się pogoniło, i nic już więcej – umarliśmy oboje.

Tak jest, moi państwo, oboje – gdyż od tej chwili ogarnęła mię doskonała martwość, już mi się nawet zabijać nie chciało – i poszedłem spać bardzo spokojny – i w nocy nic mi się nie śniło. – Ludzie mówią teraz, że ja żyję – prawda, organizm zachował się w zadziwiająco pożądanym stanie. – Nie straciłem też pamięci, nie dostałem obłąkania ani fiksacji. – Kiedy mówię o czym, zdawać by się mogło, że każde słowo rozumiem i czuję. – Nie jestem zbrodniarzem, mizantropem, samolubem, obojętnym nawet nie jestem – między złem a dobrem zawsze dobre wybiorę – tylko nie wiem, jak się to stało, ale we mnie władze radowania się i smucenia stępiały zupełnie.

Poszedłem z Ludwinką na grób rodziców – płakałem, ale czułem, że łzy moje były jedynie nerwowym wyrobem i że mię nic nie bolało. – Odwiedziłem później Adasia, dzieci jego wciągnęły mię do zabaw swoich, dokazywałem z nimi – biegałem – śmiałem się, a nic mi nie było wesoło. – Spotkałem wdowę Józefa – słyszałem od niej wszystkie szczegóły śmierci mężowskiej, a nic nie było mi smutno. – Uratowałem tonącego człowieka, serce mi nawet uciechą nie drgnęło. – Byłem u Tereni w tej właśnie chwili, w której traciła swoją małą córeczkę, ową dziewczynkę, co to mi pierwsza drzwi otworzyła i ostatnia wraz ze mną przed konającą matką stanęła – patrzyłem na rozpacz mojej siostry, na okropne męczarnie biednego dziecka, a w głębi duszy byłem tak spokojny, jak ślimak – i nic mię już nie mogło z tego stanu wyprowadzić. Czasem jeszcze przebiegały różne życzenia przez głowę, jak muchy przez otwarty pokój – zdawało mi się, że chciałbym dla odmiany chociaż pocierpieć trochę – na przykład gdyby mi się wróciła ta chwila, kiedy Cyprian zemdlał lub kiedy matka umarła – lub kiedym obraz palił? – Aby raz tę sparaliżowaną duszę czymkolwiek uderzyć, to może by wstała i chodzić zaczęła, lecz próżne usiłowania! – Zastanawiam się nad sobą jak nad ciekawym lekarskim fenomenem i coraz bardziej przekonywam, że daremne są wszelkie w tym względzie starania. Z początku myliłem się – ile razy wiatr zaświszczał, gdy widziałem rozpalony ogień przed sobą, tyle razy zimno występowało na całą skórę moją i mimowolnie w głębokie zapadałem milczenie. – Chciałem więc wmówić w siebie, że to jest boleścią obudzonego przypomnienia. – Gdzie tam, moi państwo – spostrzegłem, że to jedynie skutkiem oparzelizny i nową skóry mojej własnością – zimno takie uderza na mnie i wtenczas, gdy zupełnie o czym myślę – raz nawet uderzyło, choć nie wiedziałem, że ogień się palił w zasłoniętym przez ekran kominku – jest to więc zupełnie patologiczne usposobienie. – Teraz wy także, słysząc mię, nieraz może myśleliście, że byłem wzruszony – do głębi duszy przejęty – co też to za dobroduszność! – a toż przecie gdyby tak było, ja bym nie śmiał poruszyć ani jednym słowem ani jednego z wspomnień tak bolesnych. – Ja wam po prostu opowiedziałem moje życie jak powieść z pamięci. – Na pamięć wydaję teraz wszystko – grzeczność, współczucie, oburzenie, przychylność – zawsze i w każdej chwili przypominam sobie, co gdzie przypada najlepiej. – Obłudnikiem mnie nie nazywajcie – gdybym mógł prawdę pod odgrywaną rolę podsunąć, widzielibyście mię tutaj klęczącego na środku salonu, z wzniesionymi ku niebu rękoma, z głową popiołem posypaną, – a zresztą czyn mój też nigdy powierzchownym nie zaprzeczy oznakom. – Jak uścisnę dłonie wasze, tak się przed żadnym poświęceniem nie cofnę. – Chcecie bym pracował? – będę pracował, – chcecie bym się pozwolił przybić do krzyża? – chętnie i drzewo na niego dźwigać będę, i rozpostrę ramiona, i dam przebić ręce, nogi i skonam – o! bracia moi – tylko… tylko choć skonam – nie zbawię… nie zbawię, bo nie kocham was…

 

– I nic już pan nigdy o Aspazji nie słyszałeś? – po długim milczeniu odezwała się Tekla.

– Przepraszam panią, dwa tygodnie temu wpadł mi do ręki list, który już blisko dwa lata poniewierał się na moim stoliku. – Szatan vel Kain donosił mi, że dnia 23 marca wśród kobiet służących, które ją na bal ubierały, Aspazja dostała okropnych konwulsji i w przeciągu kwadransa życie zakończyła: ciało jej w tejże chwili prawie sczerniało jak węgiel. – Szatan vel Kain posądzał mię o zadanie trucizny, – ja roześmiałem się tylko, bo Kain może miał słuszność. – Według daty i oznaczonej godziny Aspazja skonać musiała wtedy, kiedy jej obraz paliłem…

– Horror most horror! – zawołała Anna – więc naprawdę ta kobieta była.

– Zdało mi się, że już powiedziałem państwu… jak to, czy nie?… musiałem zapomnieć – otóż ta kobieta była – Poganką.

––

Z ostatnim słowem głuche milczenie cały pokój zaległo; dopiero po kilku chwilach Leon metodysta najpierwej się otrząsnął z doznanego wrażenia i w duszy swojej osądził, że to właśnie stosowna bardzo okoliczność do podania nam wszystkim arcy zbawiennej dozy „moralnego sensu”. Jak dziś pamiętam jeszcze, zaczął od tych słów urzędownych, które każdy pewnie na pamięć umie, bo pewnie każdego spotkały tyle razy, ile razy jaką stratę poniósł, ile razy jakie niebezpieczeństwo mu groziło, ile razy cierpienia dość zręcznie nie uniknął lub drzwi swoje przypadkiem otwarte nieszczęściu zostawił:

– A widzicie! – a czyż wam tego nie mówiłem? – a widzicie, że miałem słuszność (dalszy ciąg sentencji był już więcej z własnego uczucia i własnej indywidualności zaczerpnięty). Oto człowiek zdolny, poczciwy, „dobrze urodzony” w całym najświętszym tego wyrażenia znaczeniu, wśród wszystkich najpożądańszych67 tej astrologicznej formułki warunków – przyniósł z sobą na świat złote serce, diamentową wyobraźnię – mógł zostać poetą lub prorokiem – Tyrteuszem lub Ezdraszem – on został… kochankiem pięknej kobiety – i patrzcie, moi drodzy, patrzcie, a pamiętajcie na zawsze, jaki on dziś złamany, bezsilny, martwy, nieużyteczny… Biada miłości, która się tak na jednostkę wyrzuci i zmarnuje…

– Lecz gdyby się nie zmarnowała?… – ostrożnie podsunął Edmund. – gdyby ta jednostka nie pogańska, ale już w chrześcijaństwie odrodzona, przyjęła skarb rzucony wraz z przywiązaną do jego posiadania odpowiedzialnością?… gdyby przyjąwszy, tak dobrze nim zagospodarował, że w jej ręku wszelki tysiąc i klejnot, wszelki osobnym Bogu i ludziom opłacał by się procentem? gdyby…

– Żadnego „gdyby” obok takiej „aktualności” stawiać się nie godzi – przerwała Seweryna wyciągniętym palcem na Beniamina wskazując.

– Ja też nie żadnym „gdyby”, ale także „aktualnością” odpowiadać wam będę – zawołał oburzony Henryk – Ha! panie metodysto, pokazujesz mi Beniamina, jaki to człowiek złamany, nieużyteczny, bezsilny – proszę ja pana z sobą, proszę za próg tego pokoju – od domu do domu chodzić będziemy i nawzajem ja panu pokażę całe muzea, galerie, od piwnic aż do strychów, kamienice pełne takich bohaterów, co nie kochali nigdy, nie zmarnowali nigdy tak jak Beniamin uczucia swojego – tłustych szachrajów, wychudłych harpagonów, obhaftowanych złotem dworaków, wywiędłych w rozpuście dudków, legiony całe stawię ci przed oczy, po imieniu każdego zaprezentuję i przed krucyfiksem za wszystkich razem przysięgnę, że się nigdy w żadnej nie kochali kobiecie. – Jeśli chcesz, to możemy nawet po więzieniach kryminalnych małą odbyć wycieczkę. – Spytaj złodziei, morderców, fałszerzy – nie – i oni tak nikczemnej nie ulegli słabości. – Twój sąsiad, Leonie, co to za wielki człowiek! bez miłości z pół milionem się ożenił. – A twój znajomy, pan sędzia… co to za głowa rozumna, jak dowcipnie się wyśmiał, gdy między papierami biednego Jana kilka listów jego młodej narzeczonej znaleziono. – Tylko ten Beniamin występny, on śmiał pokochać całą duszą swoją, wszystkimi władzami umysłu swego, kobietę zachwycającą… i gdy go zdradziła bezbożna – on śmie cierpieć, on się poważa ręce opuszczać w rozpaczy… No, szczęście, że jest między nami metodysta, który mu za to sprawiedliwość wymierzy…

– Oj! Henryku, Henryku! lepiej byś dobrej sprawy bronił, gdybyś się w ostateczności nie przerzucał i sarkazmem nie szermierzył68 – zapędzonego upomniała Anna swoim łagodnym, macierzyńskim głosem. – Można Leonowi bardzo spokojnie a bardzo kategorycznie to proste stawić zapytanie: jacy ludzie według jego zdania szlachetniejszą w plemiennościach stanowią odmianę, czy ci, którzy aż do zbytku kochają? – czy ci, którzy nawet do potrzeby szczęścia ukochać nie są zdolni?…

– Najszlachetniejszą tacy, którzy wszystkie obowiązki człowieczeństwa pełnią – odpowiedział zaczepiony.

– Oho! już się pan Leon wybiegami ratuje – podstrzegła złośliwie Augusta – już na pytania wprost nie odpowiada, ogólnikami nas zbywa. – Widać, że proces w jego sumieniu przegrany.

– Czemu przegrany? od początku do końca trzymam się tegoż samego założenia – wymagam jednej i tejże samej rzeczy. – Chcę, aby ludzie żyli na chwałę Bożą i na pożytek bliźnim swoim – każdy dzień ich, każdą godzinę nawet potrzeba mi zapełnić pracą, nauką, dobrymi uczynkami, szlachetną całej ludzkości miłością – a jak się miłość jednostkowa ma do tych wszystkich moich wymagań? to mnie bardzo mało obchodzi. Widziałem, że najlepszym na przeszkodzie staje. – Henryk mi przypomniał, że najgorsi są bez niej jeszcze gorszymi – niechże i tak będzie – przyjmuję romans za środek pedagogiczny dla bardzo, bardzo maluczkich – ale, daruj mi śliczna Augusto, olbrzymom, Prometeuszom nie wykroję z niego promiennej nad czoło aureoli.

– I w tym właśnie, według mojego zdania – zawnioskowała Jadwiga – w tym właśnie główny twojej pomyłki splątał się węzełek. – Między tłumem powszednich osobistości trudno zgadnąć, jak której służy uczuciowa higiena – jednej pomocą, drugiej przeszkodą bywa – lecz dla Olbrzymów – Prometeuszów, dla zbawionych i uświęconych – toć to ich cechę stanowi, Leonie, że dla nich zawsze jest cnotą w sercu i aureolą na skroniach – i póki ci kto nie złoży tego dowodu, póki tej próby w życiu swoim nie przejdzie, póty, ja ci radzę – ani olbrzymem, ani Prometeuszem nie nazywaj go wcale.

– Wiesz, Jadwigo – odezwał się Albert filozof – w tym, co powiedziałaś, jest jedno wyrażenie, które mi dużo światła na całą kwestię rzuca: „póki kto tej próby w życiu swoim nie przyjdzie”. – Istotnie, miłość jest pewną próbą rzetelnej wartości człowieka – jest symptomatem wykazującym działalność jego organizmu, tętnem, po którym się stan zdrowia lub choroby rozeznaje – sama zaś nie jest ani wartością, ani organizmem, ani zdrowiem, ani chorobą. Według prawa odwiecznej logiki jest świadectwem naszym i powinna by tylko o dobrym, o chwalebnym w nas świadczyć. – Dziecinną mi się widzi dłuższa sprzeczka o jej zbawiennych czy tam potępiających wpływach – takimi zawsze wpływy się okażą, jakimi są skłonności doznającego ich człowieka. – W zasadzie musimy uznać, że miłość najpiękniejszy kwiat życia ludzkiego rozwija; słusznie jest pożądaną jako szczęście, sprawiedliwie cenioną jako szlachetne uczucie – lecz to wszystko w zasadzie tylko. – Zastosowania mnóstwo przedstawiają wyjątków – są tacy, którzy szczęścia nadużywają – są inni, którzy nawet w szlachetnych nie mogą się ostać uczuciach – są jeszcze inni, którzy w pewnych danych okolicznościach muszą je dla wyższej poświęcić prawdy – bo w naszym światowym chaosie różnie bardzo się dzieje. – Na pozór to się zdaje, że dosyć złe obalić, by się wspiąć ku dobremu – a w rzeczywistości złe nam już takie głębokie pod nogami wykopało jamy, że choć pień jego stary podetchniemy, to na zrównanie gruntu nie wystarcza i trzeba nieraz w dół rzucić ładne dla pięknego – przynależne dla potrzebnego – ulubioną dla ukochanej i uczczonej. – Ha trudno! nie krzyw się na mnie, Henryku. – Praktyka życia od normalnego planu Bożego fatalnie odstąpiła. – Plan Boży dał nam przestrzeń, materiał i zdolnych architektów – kiedy się wznoszą kolumny portyków, kiedy rosną ku niebu ostrołuki starych kościołów i sklepienia poważnych bazylik – chwalimy wspaniałość miasta, przyklaskujemy Brunelleschim i Michałom Aniołom – a jednak są chwile historyczne, w których znów chwalimy wspaniałość miasta gorejącego pożogą swych gmachów – przyklaskujemy ludziom, którzy po zgliszczach rodzinnych pałaców niezachwianą stąpają nogą „impavidum ferient ruinae69”. Okolicznością? przyczyną, celem i skutkiem wartość wszelkiego faktu sądzić trzeba. – Nikczemny człowiek nigdy miłości nie dozna – ale i prawy człowiek bardzo często wyrzec jej się musi.

– Wyrzec?… och! nie, to szaleństwo – zaprotestował Henryk – właśnie dlatego, by miał co oddać i zburzyć, gdy przyjdzie chwila poświęceń… właśnie dlatego, by się wyróżnił od tych, co wszystko przedsięwziąć gotowi, bo nic nie mają do stracenia…

61zaniemiały – dziś: oniemiały. [przypis edytorski]
62bezplenny – bezowocny. [przypis edytorski]
63scytal – narzędzie służące w staroż. Grecji do szyfrowanego zapisu informacji, składające się z taśmy obwiniętej wokół pałeczki; tekst zapisany na taśmie był czytelny, kiedy oplatał pałeczkę o określonej średnicy, zaś po rozwinięciu taśmy litery nie układały się w sensowną treść. [przypis edytorski]
64ugodnić się – uczynić się godnym. [przypis edytorski]
65juścić – konstrukcja z partykułą wzmacniającą -ci, skróconą do -ć; znaczenie: rzeczywiście, pewnie. [przypis edytorski]
66N.B. a. n.b. – skrót od łac. nota bene: dosł. zważ dobrze; nawiasem mówiąc, à propos. [przypis edytorski]
67najpożądańszy – dziś forma stopnia najwyższego: najbardziej pożądany. [przypis edytorski]
68szermierzyć – dziś: szermować. [przypis edytorski]
69impavidum ferient ruinae (…) – cytat z Horacego, Pieśni III, 3, 8: ruiny się zwalą na niego, a on nieustraszony nie drgnie. [przypis edytorski]