Za darmo

Poganka

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

I zachowałem słowa Bronisławy, jako sama kazała, na całe życie moje – i przerzuciłem wiele ksiąg mądrych i niemądrych – kłamstw i prawd nasłuchałem się wiele, namarzyłem więcej jeszcze; lecz w każdej chwili, i po każdym przejściu wracały mi te w dzieciństwie od siostry usłyszane wyrazy. Na nich rozwinął się ciąg ducha mojego, zaprzeczyłem sobie samemu, nie zaprzeczyłem im. – Byłem zmartwiony a bolejący – lecz choć nie czułem, widziałem przynajmniej zawsze, że wszystko śpiewne, piękne, jasne i szczęśliwe to Bóg – że mądrość to Bóg – że szczęście to Bóg – że miłość to Bóg… Cały ów wieczór na kamieniu pod lipą z Bronisławą przesiedziany był wstępną życia mojego modlitwą.

Jeśli Karol i Bronisława tak wyraźnym, lecz jedynym w mej przeszłości odbili się wspomnieniem, daremnie bym za to Cypriana i Terenię chciał w tych pierwszych latach dzieciństwa jakąś wyłącznością odznaczyć sobie, widzę ich w każdej godzinie, mam w pamiątce każdej – Cyprian malował mi lub przez innych namalowane pokazywał obrazki. – Terenia o każdym z nich i jemu, i mnie cudowne opowiadała historie – lecz gdybym chciał powtórzyć te, co na mnie więcej zrobiły wrażenia, to by końca temu i przez dziś, i przez jutro nie było; ja przecież w czternastym roku dopiero ich słuchać przestałem, a kiedym zaczął, doprawdy? – sam nie wiem. Z nazwiskami otaczających mnie rzeczy, jednocześnie usłyszałem tysiące dziwnych wyrazów, jak np. zaczarowana księżniczka, piękny rycerz, cudowny sygnet, czarodziejski zamek, diamentowe podziemne pałace – ogniste duchy na chmurach lecące – i to wszystko ułożyło się jakoś w naturę moją, nie na zabobon, nie na słabość charakteru, ale prędzej bym powiedział na jakąś dziwną siłę fantazji; – kiedyś – gdy wam się uiszczę z wywołanej życzeniem waszym powieści mego życia i gdy znowu tak jak dzisiaj zbierzemy się na dobrą chwilę przed ten ciepły kominek, byle tylko wiatr nie świszczał, to państwu opowiem, którą z tych bajek Tereni. Was to przecież nie znudzi, Henryku, Teklo, Edmundzie – ci, co życia nie znają, ci, co je poznali aż do stracenia ostatniej nadziei, aż do odzyskania najpierwszej spokojności, ci lubią bajki cudowne – wszakże prawda moi drodzy? – Ach te bajki, i te obrazki Cypriana! lecz Cyprian już wchodzi w szaloną biografię moją – a mnie jeszcze myśli i słowa w dawniejszy czas uciekają ku świętym pamiątkom. – O moim ojcu jużeście słyszeli, mój ojciec taki poważny, taki uczony, taki dobry i łagodny. – W szczupłym domku nie było osobnego pokoiku na jego księgi i papiery; lecz kiedy zasiadł do czytania, to bez nakazu, bez przymusu, prostym rzeczy i zwyczajów układem, tak wszystko cichło dokoła, że mógłbyś brzęczenie muchy usłyszeć. – Ja w tym wzrosłem – i nie pamiętam nawet, żeby mi kto w podobnych razach spokojność zalecał. – Kiedy ojciec książkę roztworzył, matka szła po cichu na palcach przez pokój; siostry i bracia wychodzili najczęściej lub które sobie nieruchomie z robótką w kąciku zasiadało. – Jednego dnia i ja tak zostałem, przerzucając ostrożnie, żeby mi nic a nic nie szeleściły karty starego jakiegoś dzieła in 4-to4, w którym były wszystkie wizerunki królów polskich. – Och! mój Boże, jak to ja pamiętam, Cyprian gniewał się na nie, a szczególniej że Wandzie dano rogatą czapkę – a Jadwidze ogromną kryzę, w której niby garbata i jakby dusząca się wyglądała. – Lecz ja nie byłem tak surowym krytykiem, mnie co dzień jak coś nowego bawiły i myszy gryzące Popiela, i ogromna peruka Wiśniowieckiego, i łańcuchy Zygmuntów; bo też przyznać trzeba, że na wszystko zupełnie osobnym patrzyłem pryzmatem.

Tego dnia jednak na połowie skończyłem mój przegląd i zacząłem nie w książkę, lecz w twarz naprzeciw siedzącego ojca, bardzo uważnie się wpatrywać, bo za okno wywieszona makolągwa prześlicznie śpiewać zaczęła i miałem ogromną chętkę wybiegnąć do niej, a bałem się ojcu przeszkodzić, tym bardziej, że drzwi się jakoś trudno zamykały i otwierały – kto wie nawet, czy klamka nie za zbyt wysoko dla mej ręki była osadzoną. – Patrząc ciągle uważnie, spostrzegłem, jak naraz ojciec brwi zmarszczył i taki groźny twarz jego przybrała wyraz, jak gdyby się na kogo rozgniewał. Potem wsparł głowę na ręce i przez chwilę nie patrzył na książkę, lecz też przez tę chwilę wyraz gniewu zmienił się w wyraz jakiejś wielkiej, głębokiej boleści, a ciężkie i głośne westchnienie z piersi mu się wydarło. – Ojcze, ojcze co ci jest? czy cię co boli? – spytałem prędko biegnąc ku niemu. – Ojciec smutnie się uśmiechnął, a dziś jeszcze daremnie bym chciał wypowiedzieć gorycz tego uśmiechu, na owym męskim, pełnym siły i dobroci obliczu. – Bo mój ojciec był dziwnie pięknym mężczyzną. Równego jemu wiekiem, – a równego młodzieńczą prawie rześkością i grą fizjonomii, nigdy mi się spotkać nie zdarzyło. – Była to twarz pociągła, trochę żółtawo-blada, nos rzymski, brwi czarne, mocno odznaczone, włosy od czoła rzadsze, i gdzieniegdzie już srebrzejące, wśród kruczej innych połyskliwości. Oczy, na które do połowy wypukła zachodziła powieka, wyrażały zwykle poważne zamyślenie i surowość jakąś, lecz za to w całym rysunku ust dość wydatnych było tyle tkliwej słodyczy, tyle pieszczoty prawie, że my dzieci nie bałyśmy się ani troszeczkę nawet całej surowości spojrzenia. Prawda, że też nas nikt nigdy ojcem nie straszył. Wyobraźcie sobie teraz, jakie wrażenie zrobić mógł na mnie gorzki uśmiech na tych zazwyczaj tak dobrych, tak łagodnych ustach.

– Ojcze, ojcze! co cię boli? – powtórzyłem z płaczem nieledwie.

– Mnie to boli – rzekł ojciec, wskazując na książkę.

– Szkaradna, niegodziwa książka – zawołałem z oburzeniem i rzuciłem ją na ziemię.

– Źle robisz synku – odpowiedział, podnosząc ją spokojnie.

– A cóż to jest ojcze?

– Historia.

– A cóż jest w tej historii?

––

– O mój synku! wszystko, czego już nie ma, wszystko, co jest, wszystko, co będzie, to się znajduje w książkach do tej książki podobnych. – A kiedym ja się dziwił bardzo, ojciec pokazał mi kartkę, na której różne znaczki były, i powiedział mi, że za pomocą tych znaczków mogę kiedyś wiedzieć, co robili umarli, słyszeć o czym mówiono najdalej lub najdawniej, widzieć aż po krańce ziemi i nieba, aż po głębię duszy ludzkiej. – Ja też co prędzej wszystkich nauczyłem się znaczków, ich użycie sam ojciec mi wskazał dziwnym sposobem. Pamiętam, kiedy pierwszy raz dał mi do złożenia te słowa: „Mama cię kocha”, to mi potem odebrał elementarz, kazał oczy zamknąć i wyobrazić sobie mamę w tej chwili, gdy nad moim łóżeczkiem schylona budzi mnie pocałowaniem na dnia dobrego życzenie. Później obiecał mi, że w kilku literach zobaczę dużo kwiatów, drzew, owoców i dał mi przeczytać – „ogród” – Później na wyraz – „gwiazda” – przypomniał mi, jak to ona maleńka drżącym światełkiem, gdzieś wysoko na niebie migoce, a powiedział mi jednak, że gwiazda to świat. I ja tak nauczyłem się czytać od niego wyraz każdy obrazem, uczuciem i myślą. – Ale wy moi drodzy dziwicie się zapewne, czemu dotychczas o matce mojej nic nie nadmieniłem jeszcze. Ach! bo dla mnie w każdym wspomnieniu ona tak była obecna, tak ją czułem przy sobie, że mi się zdało, jakbym ciągle o niej tylko albo do niej mówił. – Matka… Czy wy wiecie, dlaczego ja z takim uszanowaniem z drogi ustępuję i głowy uchylam, gdy koło mnie przejdzie w podeszłym wieku kobieta? – czy wiecie wy, dlaczego nieraz w kościele, a nade wszystko w jakim ubogim, małym, wiejskim kościołku, mnie się łzy w oczach zakręcą, gdy postrzegę z dala przed stopniami ołtarza klęczącą postać kobiety? – Czy wy wiecie, dlaczego nigdy nie przejdę koło żebraka, bym do niego z jałmużną ręki nie wyciągnął, koło smutnego, bym z chęcią pociechy myśli ku niemu nie zwrócił, koło płaczącego na drodze dziecka, bym go wyrazem pieszczoty nie utulił, na ręce nie wziął, w zimie przy własnej piersi nie rozgrzał lub w lecie od przejeżdżających wozów z niebezpiecznego miejsca nie usunął? – czy wiecie wy dlaczego? oto dlatego, bo miałem matkę!… bo w każdej chwili podobnej, zawsze ją widzę przed sobą – tkliwą, anielską, błogosławiącą… tak wszystko czyniącą, jak ja przy niej czynić nawykłem. – Och! doprawdy, kiedy mi się błogie dni pierwszej młodości w pamięci rozwiną – kiedy późniejsze w przeciwieństwo stawię… ale przecież wy nie lirycznej elegii chcieliście ode mnie, ja mam tylko co do wypadków mego życia waszą ciekawość zaspokoić, jednak pozwólcie na chwilkę rozdziwaczenia. Czy się z was komu śniło kiedy, że go z wysokiej bardzo i bardzo stromej góry, np. z takiej góry, z jakiej Chrystus widział wszystkie królestwa ziemi i wszystkie skarby królestw, że go, mówię, z takiej góry w przepaść jakąś strąciła – ot, dajmy na to, ręka szatana, któremu on, co nie jest Chrystusem, jak Bogowi zaufał. – Przypominacież wy sobie owo spadanie, coraz wolniejsze, coraz cięższe, – ziemia cała już sprzed oczu zniknęła, niebo tylko widać przez małą szczelinę, ale i niebo znika, – a coraz ciemniej, coraz okropniej, a spadający wie, że tam gdzieś na dnie rozbić się musi, tylko dna nie dojrzy, nie dojrzy! – Och! wtedy po pierwszej chwili odurzenia następują długie chwile wściekłej rozpaczy – jest czas na wspomnienie każdej radości straconej – wszystkich nadziei swoich, wszystkich czynów swoich, wszystkich wzniosłych zamiarów, wszystkich może wielkich, może dla świata użytecznych zdolności – co tak bez śladu zniszczeją – których już nie ma nawet, choć my jesteśmy jeszcze. – A tu jakby dla zaostrzenia tortury piekielną fantasmagorią rozwija się przed nami ów obraz na owej górze podziwiany; – i choć poznaliśmy szatana, my czujemy, żebyśmy znowu za jedną chwilę podobną drugi raz wieczność oddali. – I tylko nam sęp żalu kawałami serce szarpie, że gdy się miało umierać, czemu się z tej góry głowy nie rozbiło? – A potem inna boleść, potem widzimy najdokładniej każde ziółko, którego jeszcze w upadku uchwycić się można było, rozważamy każdy sposób, każde podobieństwo ratunku, przekonywamy się, że bylibyśmy nie upadli, że bylibyśmy się podźwignęli – gdyby jeden krok tylko, jedno poruszenie – jedna myśl – a teraz daremnie, teraz praw natury nie cofniemy, zaciężyliśmy nad głębią, trzeba spadać – spadać – spadać! Jedna przyszłość nam została – jedna nadzieja tylko, zdruzgotania się tam na dnie – i gdyby raz już skończyć – gdyby spaść – gdyby nie żyć – cała rozpacz przesila się w tę szaloną niecierpliwość, ale przepaść głęboka – przepaść Miltonowska5, do której to się leci dziewięć dni i dziewięć nocy. Więc niecierpliwość sama siebie zużyła nareszcie – człowiek jest kamieniem – wie i pamięta, lecz nie boleje – nie rozpacza już. Człowiek kamień gdy upadnie, czyż choć tam w głębi – ostatnią iskrą w rozbiciu ostatnim zaświeci?… Ach! darujcie mi, darujcie państwo, miałem zupełnie o czym innym mówić, ten sen, ta przepaść, to do niczego niepodobne – chyba do tego, com ja czuł na jawie – ale wam niech los szczęści, cieszę się nieskończenie, że mnie tu nikt nie zrozumiał.

 

Ale za to zrozumieliście mój wiek dziecinny i ówczesną naturę moją – wiecie, że zrodziłem się kochanym, wzrosłem kochającym – kochanie, zawsze kochanie, to cały moich kursów pedagogicznych sumariusz; w przydatku do niego nauczyłem się górnictwa i mając rok siedemnasty, zostałem górnikiem.

Od tego to siedemnastego roku zaczyna się dziwaczna powieść bardzo zabawnych zdarzeń – uśmiejecie się serdecznie.

II

W domu rodziców obchodzono Wigilię Bożego Narodzenia. Dzieci się pozjeżdżały, bo już nie wszystkie pod rodzinnym żyły dachem. – Dwóch braci ożenionych, Adam i Józef, w dalszych mieszkali okolicach. – Trzy siostry poszły za mąż: Julcia, Bronisia i Terenia. – Karol wojskowo służył w Królestwie i z Lubelskiego na czas krótki tylko za urlopem przyjechał, Cyprian gdzieś aż z Rzymu ostatni list pisał, ja sam z Węgier wracałem, a przy rodzicach aniołem pociechy tylko Ludwinka została – moja Ludwinka zawsze blada, zawsze smutna, zawsze, nawet w chwilach radości swojej, jakby za szczęściem nieujętnym6 tęschniąca7. – Ja dziś myślę, że Ludwinka musiała żyć z jakimś utajonym w głębi duszy cierpieniem, jak nieraz kwiatki te kochane jej rosną długo z zjadliwym w cieniu swych listków owadem. Na pewne jednak ręczyć za to nie mogę, Ludwinka nigdy, przed nikim się nie skarżyła.

Wtedy na wigilię, stół długi białym obrusem przykryto, świeżym sianem podesłano i gdy pierwsza gwiazdeczka błysnęła, na odgłos dzwonka zgromadziliśmy się wszyscy koło niego – rodzice, dzieci, wnuki, domownicy.

Matka wzięła opłatek i podając go ojcu:

– Do wsiego roku! – rzekła uroczystym, choć lekko drżącym od wzruszenia głosem – do wsiego roku, mężu mój, dzieci wszystkie moje – Do wsiego roku! – Niech każde z was tak kiedyś łamie się chlebem Bożym z rękoma dzielnych synów, szczęśliwych córek, pięknych wnucząt, przyjaznych sług domu swojego; niech kiedyś dłoń, co na jego dłoni z niezawiedzioną ufnością przez długie lata się wsparła, tak mu poda święcony opłatek, jak ja w tej chwili ojcu waszemu podaję – Amen – odpowiedzieliśmy wszyscy – i rodzice rozłamali się opłatkiem, a potem matka szła koleją od najstarszych do najmłodszych, każdemu dając część jego i tej części cząstkę oddaną przyjmując; lecz gdy Terenia w następstwie rękę wyciągnęła, matka cofnęła się nieco i łzy jej w oczach stanęły.

– Nie, to kolej oddalonego – rzekła – na imię Cypriana z błogosławieństwem moim, niech będzie aż do chwili jego powrotu ten kawałek opłatka zachowany – i według słów swoich szła go na bok odłożyć…

W tej chwili drzwi się rozwarły – ktoś na progu stanął…

– Matko, syn wraca o dział swój w szczęściu rodzinnym się upomnieć – przemówił głos tak dobrze znany, że każda pierś go okrzykiem radości odbiła.

– Cyprian! nasz Cyprian…

W istocie brat mój Cyprian, malarz, wędrowiec, artysta powrócił…

– Albercie filozofie! powiedz mi, czy jest przeczucie?…

Ha! szczęście twoje, że tak poważnie skinieniem głowy potakującą dałeś mi odpowiedź, bo cię miałem zaraz drugim uderzyć zapytaniem: dlaczego mnie na wejście Cypriana serce się boleścią ścisnęło?

Tak jest, moi państwo, wyraźnie mówię, boleścią, chociaż w pierwszej chwili nie umiałem jej od wielkiej radości rozróżnić.

Po kilku latach rozstania witać brata, wspólnika myśli i zabaw dziecinnych, witać ze łzą w oku, drżącą ręką i bladym czołem, mnie się to zdawało, tylko nowym jakimś na uczucie szczęścia sposobem. Sposób dziwny jednak… później dokładniej zdałem sobie z niego sprawę i dziś ręczyć mogę, że on był tylko boleścią przerażenia.

Cyprian matkę najpierw uściskał, ojca rękę najpierw ucałował, a potem siostry jedna przez drugą cisnęły się ku niemu, a które z nich dzieci miały, to mu je wyciągały na ręku, do wcześniejszej pieszczoty, na lepsze powitanie. – Ja ostatni się zbliżyłem.

Cyprian objął mię za szyję, lecz nim do piersi przycisnął, zatrzymał się jakby zdziwiony – oczy jego utkwiły w mej twarzy, dłonie zesztywniały niby na moich barkach – i tak mię trzymał przez chwilę oddalonego ich wyciągnięciem – i tak patrzył ciągle na mnie – i tak dziwny uśmiech zachwycenia z ust jego rozświecił, że sam go nie pojmując, odśmiechnąłem się także i niby przemocą uwalniając się z narzuconego rozdziału:

– Cóż to? – rzekłem – czy Beniamina tylko nie poznałeś?

– Och! Matko, jaki on cudnie piękny! – zawołał Cyprian do stojącej za nim, odwracając się nieco.

– Więc dlatego już mię i przywitać nie chcesz?…

Cyprian przywitał może radośniej niż nasze całe rodzeństwo, ale czy serdeczniej?… ja nie wiem, jednak z pewnym wyrzutem mu rzekłem:

– Zdaje mi się, żeś w tej chwili więcej malarzem niż bratem.

– Prawda – odpowiedział przycichłym, uciętym głosem i znowu patrzył na mnie.

Bo ja podobno piękny, ale to bardzo piękny wtedy byłem – dzisiaj nie wierzyłabyś temu Anno, i wy wszystkie zaprzeczyłybyście – dzisiaj oczy mi wpadły, wyblakły, zagasły – włosy zrzedniały, bodaj czy już i siwieć nie zaczynają, skóra na chudych policzkach urysowała się szkaradnymi zmarszczkami – cera nie sczerniała i nie zbladła, tylko zaschła, niby jakiś papier zbrudzony – a usta wykrzywiły się w taki nałogowy uśmiech niesmaku, że wesołym aż nudno patrzyć na mnie. Co to jest tak się zestarzeć w dwudziestym szóstym roku swego życia!… wszak prawda, moje panie, że to się nie godzi? Ha! przynajmniej na pociechę mogę powiedzieć sobie, że kiedyś piękny byłem… piękny… piękny…

Cyprian ile razy spojrzał na mnie, to mu niby jaśniejsza myśl widomie po twarzy przeciągała – czasem zamykał oczy, jak gdyby tej myśli chciał się lepiej w swojej własnej głowie przypatrzyć, a czasem też coś go niby gniewało na mnie i brwi marszczył, warg przygryzał. – Ta ostatnia zmiana coraz częściej zaczęła mu z końcem wieczerzy na rysy wybijać, bo ja także baczniejszą na niego zwróciłem uwagę.

Gdy pierwsze uniesienie wzajemnych powitań uspokoiło się nieco, gdy twarz Cypriana uściskami ożywiona, przejściem nagłym pod światło i ciepło rozgrzana, zaczęła powoli do zwyczajnego wracać układu – aż mię zimno wskroś przejęło, tak okropnego wyniszczenia śladów na niej dostrzegłem.

Cyprian miał wszystkie rysy ojca, lecz jasne włosy i płeć białą matki. – Teraz, rysy owe wyciągnęły się bez żadnej proporcji, płeć niegdyś tak świeża nabrała kredowej martwości, otwory oczu zwiększyły się wprawdzie, ale oczy gdzieś pod czoło głęboko uciekły – wyłysiał, ot, więcej prawie niż ja dzisiaj, nos mu okropnie zgarbaciał, broda naprzód wyszczerzyła, – szczęki kościste ledwo skóry nie przebijały.

Matka trwożliwie spoglądała na niego – zapewne uważać to musiał, bo przez chwilę milczący i niby znużony, ożywił się znowu, zaczął głośno rozmawiać, śmiać się, opowiadać tysiączne swej podróży szczegóły. Nawałem słów, jak widać, i prędkością poruszeń, chciał Cyprian oszukać ten wzrok matki badawczy, smutny, a niemylny, chorobliwe usposobienie zwyciężyło go jednak na chwilę – zaciął się nagle i długo tłumionym kaszlem wybuchnął.

Między kobietami ruch niespokojny powstał. – Cyprian skinął na nie, żeby jemu i sobie dały pokój – usta chustką zasłonił, a potem ostatek napadu w pusty śmiech przeprowadził.

– To nic, to nic, zakrztusiłem się tylko – rzekł, prędko chustkę do kieszeni chowając.

Ja siedziałem tuż przy nim i sam jeden spostrzegłem, że krew była na chustce.

– Ten kielich waszej spokojności święcę – mówił dalej wesoło.

– Napij się lepiej wody – szepnąłem mu z cicha i po karafkę sięgnąwszy, niby nie naumyślnie trąciłem go tak mocno, że wszystko wino z kieliszka na obrus się rozlało.

Cyprian zwrócił się ku mnie niecierpliwym ruchem.

– Braciszku, trochę jesteś niezgrabny – to szkoda – i z wyraźnym niezadowoleniem patrzył mi w oczy – przetrzymałem wzrok jego.

– Napij się wody – powtórzyłem wpół z prośbą, wpół z rozkazem.

– Napiję, czego chcesz Beniaminku – odpowiedział trochę rozjaśniony uśmiechem – napiję choćby i octu z żółcią, bo znów jesteś prześliczny, ale jednej rady mojej usłuchać musisz…

– Trzech rad twoich Cyprianie – tylko ty dwa słowa przyjmij ode mnie – jesteś chory – rzuciłem mu do ucha.

– O tym potem – rzekł jak najobojętniej i wypróżnioną szklanką mocno w stół uderzył, by zgłuszyć zamienione ze mną wyrazy.

– Moja rada, Beniaminie, jest ta, że przede wszystkim powinieneś być szczęśliwym – ale to powiadam ci, koniecznie szczęśliwym, bo jak nie, to zbrzydniesz – zbrzydniesz tak okropnie, że nawet Ludwinka, która wszystko smutne lubi, nie pozna cię wtedy i minie ze wstrętem.

Poczciwa siostra zaprzeczyła temu co prędzej – lecz Cyprian nie chciał ustąpić.

– Z zupełną pewnością wyrokuję w tym względzie – mówił on – studiowałem jako malarz różne przemiany, różnych wrażeń i na różnych rysach – przysiąc wam mogę, że Beniamin okropnie zbrzydnie w nieszczęściu – bo jego twarz do odbijania samej tylko radości stworzona…

Och! już co wtedy, to się sam za sobą ująłem.

– Radośną ją widzisz w tej chwili – rzekłem – może nawet dziecinną jeszcze, ale skąd tobie być prorokiem moich uczuć w chwilach odmiennych, mojej twarzy w niepewnej przyszłości? Więc ja tak słaby i wątły jestem? – a niedawno chwaliłeś piękność moją – jaką piękność? czy roślinną – według gatunku i koloru – zdrowia i czerstwości. – Ja myślałem, że mi z czoła za pierwszym spojrzeniem wyczytałeś wszystkie ducha tajemnice i dojrzawszy w nich własnej istoty odbicia – tym artystycznym słowem „piękny” powitałeś – a ty, jak teraz poznaję, tylko linię i farby miałeś na pamięci.

– Gniewaj się, gniewaj dziecko moje – z uśmiechem na te wszystkie wyrzuty odpowiedział.

Ja się nie gniewałem, ale mi się okropnie smutno zrobiło.

– Cyprianie – rzekłem po chwili – choćby się nawet miała ziścić twoja przepowiednia – mniejsza o to, ja śmiało nieszczęście do walki wyzywam, będę brzydszym, ale będę lepszym.

– W nieszczęściu?

– Tak jest! w nieszczęściu, kiedy spróbuję wszystkich sił moich, użyję wszystkich praw człowieczeństwa – bo walka z nieszczęściem jest najwyższym prawem – bo walka z nieszczęściem jest siłą najwyższą!

Coś ja podobno i więcej o tym mówiłem, lecz teraz słówka sobie nie przypominam nawet, a choćbym chciał z natchnienia brak wspomnień wynagrodzić, to doprawdy trudniej jeszcze, nie mogę ani w uczuciu, ani w rozumie znaleźć coś podobnego – do tych błogosławionych marzeń świeżej wyobraźni. – Wzniosłem nieszczęście do potęgi ideału – na cześć jego złożyłem hymn i ostatnią myślą ostatniej zwrotki jego cisnąłem złym losom najdumniejsze wyznanie. Szalony!…

 

Cyprian słuchał, patrzył się – uśmiechał – gdym skończył, jego białe, długie palce od niechcenia zamieszały się w moje po góralsku na ramiona spadające włosy i rzekł niby sam do siebie:

– Jakie to dziecko! jakie to piękne dziecko jeszcze! – On nie wie, że w najwyższości swojej, istota ludzka ma tylko władze używania, zdolność do szczęścia – siły do stwarzania rozkoszy – a jednak choć od matki, to słyszał przecież o dziewiątym niebie, gdzie twarz w twarz z Panem Bogiem przez całą wieczność wybrani się radują… Walka z cierpieniem… jemu się zdaje, że to będzie chwila takiej improwizacji, jaką teraz ułożył, takiej gry nerwów, takiego przyspieszonego krwi obiegu, jak go obecnie doświadczył – moje najdroższe, najśliczniejsze dziecko – to będzie jednak zupełnie coś innego – a palce jego przez całą długość włosów moich musnęły – to będą te włosy – mówił dalej – te cudnie, słoneczno promieniejące włosy, zrzedniałe i zsiwiałe od nocy bezsennych; to będą te myśli, dziś grające po mózgu tysiącem obrazów tęczowych, zawikłane w jakieś obliczania wypadków, czynów, prawdopodobieństw i fałszów – to będą te piersi tchnące dziś pełnią życia, zachrzypłe8 kaszlem, zerwane astmą; – to będzie to oko szklisto-czarne, powleczone siatką krwawych żyłek i żółcią nabiegłe – to będzie choroba, odrętwiałość, wielki kłopot o majątek, o kobietę, o jakiś plan życia może, ale nie będzie walka z nieszczęściem, jak ty ją sobie wyobrażasz, Beniaminku. – Tobie się zdaje, że nieszczęście wygląda jak biały anioł w czarne krepy uwinięty, z gorejącym mieczem w dłoni i dlatego chciałbyś z nim pójść już w zapasy – och! wierzę bardzo, że nie zbrzydłbyś wtedy – lecz ja ci powiadam, że nieszczęście wcale nie anioł żaden – nieszczęście wygląda jak pies, co milczkiem kąsa, jak stara dewotka, co pobożnie obgaduje, jak Żyd lichwiarz obszarpany, co dukaty obrzyna, i co ci wszystką złotą monetę życia twojego fałszuje – nieszczęście wygląda jak pijanica nad rankiem – jak nietoperz – jak błoto – jak palce z zanokcicą – jak brudna chustka od nosa – fe! fe! słuchaj mojej rady, bądź lepiej szczęśliwym Beniaminku – i głośnym śmiechem, a cichym kaszlem zakończył.

Nikt z nas się nie zaśmiał wzajemnie – każdemu ciężko było pod słowami owej dziwnej ironii – Bronisława tylko rzekła:

– Zabawnie wypowiedziałeś wielką prawdę, Cyprianie – ależ na drugi raz nie ubieraj jej w takie łachmany, bo się dzieci straszą, – i schyliwszy się do wspartego o jej kolana synka – prześlicznego chłopczyny, z szerokim, bladym czołem, z wielkimi, ciemnymi oczyma:

– Nieszczęście, mój Bohdanie, brzydkie jest bardzo – przydała – gdyż nieszczęście to jest – złe, które się zrobiło, i dobre, którego się zrobić nie mogło – grzech twój lub grzech ludzi, braci twoich – unikajże nieszczęścia.

Chłopczyk zamyślił się i po chwili odpowiedział:

– Będę unikał, matko.

Nic nie mówiąc, wskazałem go Cyprianowi – Cyprian zrozumiał tę przymówkę, lecz wstrząsnął głową – popatrzył trochę i rzekł niedbale:

– To wcale co innego – Bohdan starszy od ciebie – on dziś – a ty jutro.

W żaden sposób nie mogliśmy się porozumieć.

Na koniec też i wieczór się skończył – wszyscy spać poszli według tego, jak gdzie komu starania Ludwinki nocleg przyrządziły.

Karol, Cyprian i ja dostaliśmy maleńką na poddaszu izdebkę.

Cyprian pierwszy się położył i o zgaszenie świecy upomniał. Zmęczonemu podróżą, choremu nawet, jak to z twarzy jego było widać, nie chcieliśmy chwil do spoczynku potrzebnych zabierać. Poszliśmy oba za jego przykładem, skoczyli prędko w łóżka nasze i prędzej jeszcze zasnęli owym smacznym, błogosławionym, pierwszym snem wszystkich nocy spokojnej jeszcze młodości – przynajmniej ja tak usnąłem.

Nagle, w parę godzin może, blask mię jakiś przebudził. – Patrzę – aż tu Cyprian stoi nad moim łóżkiem.

W jednej ręce trzymał on zapaloną świecę, a drugą tak jej płomień obejmował, żeby cień w stronę Karola padał, całe zaś światło na mnie – przez rozchrzestaną9 koszulę widać było jego piersi zapadłe, i wszystkie kości z anatomiczną dokładnością spod skóry się rysujące – rzekłbyś, że to szkielet jaki z lekka tylko cielistą błoną pociągnięty, lecz za to całe życie trupich piersi do twarzy jego uciekło, – była to twarz na ową chwilę grą nerwów i muskułów, do pierwszej młodzieńczości wrócona – były to oczy ciepłym promieniem bijące – usta, purpurą świeżej krwi wypełnione, czoło, jakby od niewidzialnej gwiazdy jaśniejące – była to jednym słowem głowa wskrzesiciela – na ramionach umarłego. – Sprzeczność uderzająca, niesłychana a cudna.

Pod jej urokiem, w chwili niespodzianego przebudzenia, nawet sobie wyrazów na zapytanie dobrać nie mogłem – przetarłem tylko oczy, zerwałem się i usiadłem. – Brat lekko mię znów ręką na posłanie przechylił i dał znak milczenia.

– Cóż to jest? – spytałem go się wreszcie.

Cyprian trochę brwi zmarszczył, siadł na brzegu łóżka, świecę jeszcze zupełniej ku twarzy mojej obrócił, ale nic nie odpowiedział.

– Cóż to jest? – powtórzyłem raz drugi.

Znowu milczał – lecz po chwili:

– O czym ci się śniło? – zagadnął mię wzajemnie.

– Nic a nic nie pamiętam – odrzekłem, gdyż tak było w istocie.

– To bardzo źle, Beniaminie – spróbuj, może przypomnisz sobie.

– Doprawdy, nie mogę ani słówka.

– A ja bym dał sobie lewą rękę po sam łokieć uciąć, żebyś mógł.

– Nie czekaj na to Cyprianie, bo się przeziębisz jeszcze. – Jak można z takim kaszlem w noc Bożego Narodzenia wstawać boso i nawet płaszcza nie zarzucić.

Brat syknął i ust przygryzł.

– Ja pytam, co ci się śniło? – powtórzył z przyciskiem.

– Pomówimy o tym, tylko weź co cieplejszego na siebie lub połóż się przy mnie.

– Słuchaj, Beniaminie – rzekł brat z powściągniętą, ale widoczną niecierpliwością – mnie dalibóg żadne alpejskie zimno nie szkodziło – spałem kilka razy pod śniegiem – byłem na górach, gdzie mi oddech w ustach marznął i wróciłem stamtąd zawsze zdrowszy, rzeźwiejszy; – lecz jednego dnia, gdym się rozgniewał, zaraz mi krew nosem i ustami buchnęła – przestrzegam cię o tej ułomności mojej braciszku – nie gniewaj mnie. – Bo to, widzisz mój drogi – ciągnął dalej, jakby zgadując niespokojne zadziwienie moje – są chwile życia, których nie trzeba na drobniuteczkie wrażenia roztrwaniać: – „a to się zaziębisz – a to weź co ciepłego – a to jedz – a to pij – a to tak – a to owak”. – Cierpieć nie mogę całej tej trzygroszowej troskliwości – jeśli na nią będziesz uczuciem szafował, to kiedyś w wielkim przesileniu i serca ci zabraknie. – Mnie jak o życie chodzi o przywołanie twego sennego widziadła – mnie w głowie przyszłość – sława… a ty kaszel przypominasz i gdybym pozwolił tylko, byłbyś bzowymi ziółkami zaczął mię częstować. – Czyś ty Niemka rozkochana, czy siostra szpitalna? – Toć to wytrzymać trudno!

– No już nic, już nic nie powiem – lepiej ty mów, czego chcesz?

– Chcę wiedzieć, o czym ci się śniło?…

– A to dziwny człowiek! chyba z natchnienia naprędce sen jaki ułożę.

– I owszem, proszę, układaj…

– Otóż słuchaj – śniło mi się, że z drżącą lampką w ręku spuszczałem się do głębokiej pieczary – w pieczarze były skarby tak wielkie…

– Kłamiesz Beniaminie, ja ci mogę lepiej twój własny sen przypomnieć – zastanów się tylko, czyś nie roił, że byłeś Grekiem w pięknych młodej Grecji latach.

– Och! nie, za to ci ręczyć mogę – we wszystkich snach przeszłego i przyszłego życia, jestem zawsze tatrzańskim górnikiem – synem ojców moich.

– Alboż ty wiesz, Beniaminie? może ci się też śniło, że byłeś poetą, lecz zrozumiejmy się dobrze – nie takim poetą z piórem w ręku, z palcami w atramencie uwalanymi, nad drewnianym stolikiem, a do tego jeszcze w szlafroku i pantoflach – och! nie, może ci się śniło, że byłeś poetą w dawnych wiekach i na młodszej ziemi, że miałeś siedmiostrunną lutnię w dłoni, a nad sobą tylko niebo, a dokoła siebie zamiast czterech ścian wilgotnego muru, przestrzeń bez końca i mur życiem bijących piersi. I wtedy śpiewałeś sobie pieśń wielką, głośną, śmiałą, a lud słuchał – czuł – wierzył – i śmiał się, i płakał – i w żelazne miecze dzwonił według tego, jak pieśń brzmiała. – A pieśń twoja Beniaminie – i wieniec olimpijski twój – bo dla tłumu wielu śpiewało, lecz ty sam zwyciężyłeś – tobie tłum ludu padł pod nogi i bracia-mistrze się ukorzyli. – No, cóż myślisz? snem takim, czyżby śnić nie warto – chociażby potem zaniemieć10 na wieki…

– Prawdę rzekłeś, bracie, ty lepiej ode mnie moje własne sny pamiętasz – snem poety ja nieraz marzyłem, ale bez wieńca olimpijskiego – bez ukorzonych współzawodników – bez tłumów u nóg moich – marzyłem tylko, że wszystkie serca tętnem krwi mojej biły – że w moim uczuciu spromieniło się każde w świat Boży rzucone uczucie – że byłem ze wszystkimi i wszyscy byli ze mną – nie niżej, nie dalej, tylko tuż pod bratniej ręki dotknięciem, tuż w samym dźwięku mej pieśni.

– Dobrze, dobrze Beniaminie – ale dźwięk pieśni to jeszcze nie wszystkość życia twojego – młody jesteś – młodość sama przez siebie władzą i zdolnością – użyć jej musisz koniecznie – nadmiar siły trzeba ci przelać choćby w pustotę; potrzebie gwałtownych ruchów trzeba stworzyć odpowiednie choćby i szaleństwo – bo przecież wszystkie arterie wzbierają czerwieńszym sokiem niby lawą gorętszą – jeśli zbytku twojego nie ciśniesz na świata uciechy – to się natura wstecz cofnie i głębię ducha zatruje. – Trzeba szaleć Beniaminie – czy snu takiego nie miałeś? – Może też kiedy widziałeś sam siebie na wozie złocistym, jak dzielnym rumakom cugli popuściwszy, biegłeś do mety z najsławniejszymi gonitw bohaterami – ty taki młody – taki niewprawny – daj pokój lepiej, bo tysiące patrzą na ciebie – tam rzędem kobiety, tu starce, które cię poważnie za nieroztropność zgromią tam młodzi towarzysze, którzy próżność niewczesną wyśmieją – daj pokój – tobie w gyneceum jeszcze piosnkami się niańczyć albo według koloru na krosnach nitki rozsnuwać – daj pokój – ty dziecko, ty słaby, ty śmieszny, w głowie ci się zakręci, ręce ci zemdleją – daj pokój – ha, może ci tak mówiono? – Ale słuchać nie chciałeś – od zamętu, od hałasu mózg ci w głowie zakipiał – ręce drżą do cugli – oczy widzów magnetyzują cię prawie – im ich więcej, tym lepiej. – Siadłeś na wóz i pędzisz – konie pianą parskają – obłok kurzu cię okrył – nieba nie widzisz – z samą przestrzenią się gonisz – czy jej uciekniesz – czy ją wyścigniesz – a słyszysz, jak to się śmieją – och! szyderstwo pospólstwa, to harpia, co serce wygryza; obelga śmiechu, to rozpalone pod czaszką żelazo! – Spiesz się, spiesz się – bo cię uprzedzi tamten wóz purpurą ozdobny, którego białe konie wyciągnięte, strzałą lecą w powietrzu! – a czy słyszysz oklaski – czy słyszysz tryumfu okrzyki? – Spiesz się – spiesz – tam na przeciwko sędziowie z bacznym okiem i meta już bliska – tobie pęd powietrza głos w piersiach tamuje – chciałbyś krzyknąć – jak krzykniesz, twoje rumaki nowych sił wydostaną… ha! krzyknąłeś i przy mecie jesteś – ty pierwszy. – Spojrzyj teraz po widzach, śmiej się z tych, co o tobie wątpili – bierz nagrodę i wychodź ze szranek11 z dumnym czołem, z hardym wzrokiem, i słuchaj, jak po drodze twojej jedni drugim z ust do ust podają – „to on, to on, zwycięzca hipodromu…”.

4in 4-to – od łac. in quarto, format książki o wymiarze 1/4 arkusza. [przypis edytorski]
5przepaść Miltonowska – przepaść, w którą zostały strącone przez Boga zbuntowane przeciw niemu anioły z Lucyferem na czele; nawiązanie do dzieła Johna Miltona Raj utracony. [przypis edytorski]
6nieujętny – nieuchwytny. [przypis edytorski]
7tęschniący – ortografia, przy której Narcyza Żmichowska upierała się, upatrując w takim zapisie odwołanie do słowa tchnienie. [przypis edytorski]
8zachrzypły – dziś: zachrypły. [przypis edytorski]
9rozchrzestany – rozchełstany; niedbale rozchylony. [przypis edytorski]
10zaniemieć – dziś popr.: oniemieć. [przypis edytorski]
11ze szranek – dziś popr.: ze szranków. [przypis edytorski]