Za darmo

Spowiedź dziecięcia wieku

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Rozdział VI

Nazajutrz przed obiadem znalazłem się w Lasku Bulońskim; czas był posępny. Przybywszy do bramy Maillot, puściłem cugle wolno i utonąwszy w głębokiej zadumie, przechodziłem stopniowo w głowie słowa Desgenais'go.

Mijając aleję, usłyszałem, że ktoś mnie woła. Obróciłem się i ujrzałem w otwartym powozie przyjaciółkę mej kochanki. Kazała woźnicy zatrzymać i podając przyjaźnie rękę, zaprosiła mnie, o ile nie mam nic do roboty, na obiad.

Osoba ta, nazwiskiem pani Levasseur, była mała, pulchna i jasna blondynka; nie lubiłem jej nigdy, nie wiem czemu, gdyż stosunki nasze były zawsze raczej przyjazne. Mimo to nie mogłem się oprzeć: uścisnąłem jej rękę dziękując za zaproszenie; czułem, że będziemy mówili o tamtej.

Poleciła służącemu aby odprowadził mego konia; wsiadłem do powozu i ruszyliśmy w stronę Paryża. Deszcz zaczął padać, woźnica podniósł dach; tak zamknięci sam na sam trwaliśmy zrazu w milczeniu. Patrzałem na nią z niewysłowionym smutkiem; nie tylko była przyjaciółką zdrajczyni, ale i jej powiernicą. Często za szczęśliwych dni wieczorem dotrzymywała nam towarzystwa. Z jakąż niecierpliwością znosiłem ją wówczas! Jak rachowałem chwile, które była z nami! Stąd zapewne moja niechęć. Za nic mi stało to, iż życzliwie patrzy na naszą miłość, że mnie broni nawet wobec lubej w dniach sprzeczki; cała jej przyjaźń nie mogła okupić w moich oczach jej natręctwa. Mimo dobroci i usług zdawała mi się brzydka, męcząca. Ach, jakże teraz wydała mi się ładna! Patrzałem na jej ręce, suknie; każdy jej ruch wnikał mi do serca; cała przeszłość była w nich wypisana. Widziała to, czuła, co przechodzę i ile wspomnień mnie tłoczy. Tak upłynęła droga; ja patrzałem na nią, ona uśmiechała się do mnie. Wreszcie, kiedy wjechaliśmy w ulice Paryża, ujęła mnie za rękę:

– I cóż? – rzekła.

– Więc tak – odparłem szlochając – niech jej to pani powie, jeśli pani chce.

To mówiąc, zalałem się łzami.

Skoro po obiedzie znaleźliśmy się przy kominku, rzekła:

– Powiedz mi pan, czy ta cała sprawa jest nieodwołalna? czy nie ma sposobu?

– Niestety! – odparłem – nieodwołalną jest jedynie boleść, która mnie zabija. Dzieje moje zamykają się w niewielu słowach: nie mogę ani jej kochać, ani kochać innej, ani istnieć bez miłości.

Zanurzyła się w fotelu, twarz jej przybrała wyraz współczucia. Długo zdawała się dumać i zagłębiać w siebie, jakby znajdując oddźwięk we własnym sercu. Oczy jej zamgliły się, utonęła niby we wspomnieniu. Wyciągnęła rękę, zbliżyłem się.

– I ja – szepnęła – i ja także poznałam toż samo.

Żywe wzruszenie przerwało jej.

Ze wszystkich sióstr miłości jedną z najpiękniejszych jest litość. Trzymałem panią Levasseur za rękę; osunęła mi się niemal w ramiona; zrazu zaczęła gorąco przemawiać w obronie mej lubej, bolejąc ze mną i usprawiedliwiając ją zarazem. Było mi coraz smutniej; co mogłem odpowiedzieć? Stopniowo zaczęła mówić o sobie.

Niedawno temu (mówiła), człowiek którego kochała porzucił ją. Poświęciła dlań bardzo wiele; nadszarpnęła zarówno swój majątek jak dobrą sławę. Mąż, którego mściwość znała, odgrażał się. Mówiąc, płakała; przejąłem się do tego stopnia, iż słuchając o jej niedolach, zapomniałem o własnych. Wydano ją za mąż niemal przemocą, walczyła długo; ale nie żałuje niczego, chyba straconej miłości. Miałem nawet wrażenie, iż obwinia się poniekąd, że nie umiała zachować serca kochanka i że poczynała sobie wobec niego zbyt lekko.

Ulżywszy sercu, trwała przez chwilę zakłopotana i niema.

– Pani – rzekłem – to nie przypadek zawiódł mnie dziś do Lasku. Pozwól mi wierzyć, że boleści ludzkie są niby zbłąkane siostry, ale że istnieje kędyś dobry anioł, który kojarzy niekiedy z umysłu wątłe dłonie wyciągające się ku Bogu. Skoro panią spotkałem i skoro mnie pani zawołała, nie żałuj, żeś mi otwarła serce; i kto bądź by cię słuchał, nie żałuj nigdy łez. Sekret, jaki mi powierzasz, jest tylko łzą spadłą z twoich oczu, ale ta łza została na mym sercu. Niech mi pani pozwoli odwiedzić się jeszcze i cierpmy niekiedy razem.

Mówiąc te słowa, uczułem przypływ tak żywej sympatii, iż nie zastanawiając się, uściskałem ją; nie przyszło mi nawet na myśl, abym ją mógł obrazić, i ona sama jakby nie zauważyła tego.

Głęboka cisza panowała w całym domu. Któryś z lokatorów był chory, rozsypano słomę na ulicy, tak iż pojazdy nie czyniły najlżejszego hałasu. Siedziałem koło niej, trzymając ją w ramionach i oddając się jednemu z najsłodszych wzruszeń serca, uczuciu podzielanego bólu.

Rozmowa nasza przybrała odcień najserdeczniejszego wylania. Ona zwierzała mi swoje cierpienia, ja opowiadałem jej swoje; z tych dwóch boleści, które zaplatały się z sobą, czułem, jak wznosi się jakaś słodycz, jakiś pocieszający głos, niby czysty i niebiański akord zrodzony z współdźwięczenia dwóch skarżących się jęków. Wśród tego, pochylony nad panią Levasseur, widziałem tylko jej twarz. Powstawszy i oddaliwszy się nieco, spostrzegłem, iż podczas gdyśmy rozmawiali, ona oparła stopę dość wysoko o obramienie kominka, tak iż odsłoniła nogę niemal do kolana. Zdało mi się osobliwe, iż widząc moje pomieszanie, nie zmieniła pozycji; cofnąłem się o kilka kroków, odwracając głowę, aby jej dać czas na uporządkowanie stroju; ani drgnęła. Podszedłem bliżej, oparłem się o kominek i stałem w milczeniu, patrząc na ten nieład stroju, w istocie nazbyt odrażający. Spotkałem wreszcie jej oczy i ujrzałem jasno, iż ona ma zupełną świadomość tego, co czyni. Piorun we mnie strzelił; zrozumiałem, iż byłem igraszką potwornego bezwstydu, że boleść sama była dla tej kobiety jedynie podrażnieniem zmysłów. Bez słowa wziąłem kapelusz; opuściła z wolna suknie, ja zaś wyszedłem, składając głęboki ukłon.

Rozdział VII

Wróciwszy do domu, zastałem na środku pokoju wielką drewnianą skrzynię. Ciotka umarła i na mnie przypadła część nieznacznego zresztą dziedzictwa. Skrzynia ta zawierała, prócz innych obojętnych przedmiotów, sporo starych, zakurzonych książek. Nie wiedząc, co począć z sobą, żarty nudą, zabrałem się do czytania. Były to przeważnie romanse z epoki Ludwika XV; ciotka, osoba bardzo nabożna, odziedziczyła je prawdopodobnie sama i przechowała nie czytając; były to bowiem, można rzec, istne katechizmy rozpusty.

Posiadam osobliwą skłonność do zastanawiania się nad najdrobniejszymi wydarzeniami i nadawania im głębszego moralnego znaczenia; czynię z nich poniekąd niby ziarna różańca i staram się mimo woli nizać je na jedną nitkę.

Choćby się to miało wydać dziecinne z mej strony, przybycie tych książek w okolicznościach, w jakich się znajdowałem, uderzyło mnie. Pochłonąłem je z goryczą i smutkiem bez granic, ze złamanym sercem i z uśmiechem na ustach. „Tak, macie słuszność – mówiłem – wy jedne znacie tajemnice życia; wy jedne ośmielacie się mówić, że nic nie istnieje poza rozpustą, obłudą i zepsuciem. Bądźcie mymi przyjaciółmi, przypalcie ranę mej duszy waszą żrącą trucizną; nauczcie mnie wierzyć w was”.

Podczas gdy się tak zatapiałem w ciemnościach, ulubieni poeci i uczeni spoczywali rozsypani w kurzu. Deptałem ich nogami w przystępie gniewu: „A wy – mówiłem – obłędni marzyciele, którzy uczycie jeno cierpieć, nędzni kuglarze frazesów, szarlatani, jeśliście znali prawdę, głupcy, jeśliście byli szczerzy, kłamcy w każdym wypadku, którzy klecicie swoje baśnie kosztem ludzkiego serca, spalę was wszystkich aż do ostatniego!”

Wśród tego łzy przychodziły mi z pomocą; czułem iż jedyną prawdą jest moja boleść. „Dobrze więc! – krzyczałem w obłędzie – powiedzcie mi, dobrzy i źli geniusze, dobrzy i źli doradcy, powiedzcie, co trzeba czynić! Wybierzcież rozjemcę z pośród siebie”.

Pochwyciłem starą Biblię i otwarłem na los szczęścia. „Odpowiedz ty, księgo boża – rzekłem – posłuchajmyż twego zdania”. Trafiłem na te słowa Eklezjasty, rozdział IX:

„Zaprawdęm to wszystko uważał w sercu swym, abym to wszystko objaśnił, że sprawiedliwi i mądrzy z sprawami swymi są w rękach Bożych, a iż ani miłości ani nienawiści nie zna człowiek ze wszystkich rzeczy, które są przed obliczem jego.

Wszystko się dzieje jednakowo wszystkim; jednoż przychodzi na sprawiedliwego i niezbożnego, na dobrego i na złego, na czystego i nieczystego, na ofiarującego i na tego, który nie ofiaruje; na dobrego i na grzesznego; na przysięgającego i na tego, co się przysięgi boi.

A toć jest najgorsza między wszystkim, co się dzieje pod słońcem, iż jednoż przychodzi na wszystkich; a owszem iż serce synów ludzkich pełne jest złego, a iż głupstwo trzyma się serca ich za żywota ich, a potem idą do umarłych”.

Zdumiałem się, przeczytawszy te słowa; nie spodziewałem się znaleźć podobnego uczucia w Biblii. „Tak więc – rzekłem – i ty także wątpisz, księgo nadziei!”

Co wyobrażają sobie tedy astronomowie, kiedy w oznaczonym punkcie, o danej godzinie, przepowiadają zjawienie komety, najbardziej kapryśnego z wędrowców niebieskich? Co przyrodnicy, kiedy pokazują przez szkiełko mikroskopu żyjątka w kropli wody? Czy sądzą tedy, iż wymyślili to, co widzą i że ich mikroskopy i lunety narzucają prawa naturze? Co wyobrażał sobie tedy pierwszy prawodawca ludzki, kiedy, siląc się położyć pierwszy kamień społecznej budowli, podrażniony zapewne przez jakiegoś niewczesnego gadułę, uderzył w tablice spiżowe i uczuł krzyczące w swych wnętrznościach prawo odwetu? Czyż tedy wymyślił sprawiedliwość? A ten, który pierwszy wydarł z ziemi owoc zasadzony przez sąsiada, ukrył go pod płaszczem i uciekł rozglądając się dokoła, czy on wynalazł wstyd? A ten, który, dopadłszy łupieżcę owocu swej pracy, pierwszy przebaczył mu winę i zamiast podnieść nań rękę rzekł: „Posiądź się i przyjm jeszcze to”; kiedy, oddawszy tak dobre za złe, podniósł głowę ku niebu i uczuł, jak serce mu drży i oczy wilżą się łzami, a kolana gną się do ziemi, czyż on wynalazł cnotę?O Boże! Boże! oto kobieta mówi o miłości i oszukuje mnie; oto mężczyzna mówi o przyjaźni i radzi mi szukać zapomnienia w rozpuście; oto druga kobieta płacze i na pociechę częstuje mnie swą łydką; oto Biblia mówi o Bogu i odpowiada: „Może wszystko to jest obojętne”.

 

Rzuciłem się ku otwartemu oknu. „Prawdaż to, żeś ty jest puste? – krzyczałem, spoglądając na wielkie blade niebo, rozciągające się nad mą głową. – Odpowiedz, odpowiedz! Czy zanim umrę, dasz mi co innego niż majak w te oto ramiona?”

Głęboka cisza zalegała na placu pod oknami. Gdy tak stałem z wyciągniętymi ramionami i oczyma zgubionymi w przestrzeni, jaskółka wydała żałosny krzyk; mimo woli pobiegłem za nią spojrzeniem; podczas gdy ginęła w przestworzu jak strzała, jakaś dziewczynka przeszła śpiewając.

Rozdział VIII

Nie chciałem wszelako ustąpić. Nim bym doszedł do tego, aby wziąć życie ze strony uciesznej, która mi się zdawała najbardziej posępną, postanowiłem wszystkiego próbować. W ten sposób na długo stałem się pastwą niezliczonych zgryzot i dręczących straszliwych snów.

Główną przeszkodą do wyleczenia była moja młodość. Gdziekolwiek byłem, czymkolwiek chciałem się zająć, mogłem myśleć tylko o kobietach; widok kobiety przyprawiał mnie o drżenie. Ileż razy zrywałem się w nocy zlany potem, przyklejając usta do ściany, dusząc się niemal!

Miałem to wielkie szczęście, może jedno z najrzadszych, iż oddałem miłości moje dziewictwo. Ale następstwem tego było, iż wszelka myśl o rozkoszy zmysłów zespalała się u mnie z pojęciem miłości; to było mą zgubą. Nie mogąc się bowiem wstrzymać od ustawicznego myślenia o kobietach, równocześnie obracałem w głowie wszystkie obrazy rozpusty, fałszu i zdrady niewieściej, które mnie prześladowały. Posiadać kobietę, znaczyło dla mnie kochać; owóż myślałem wciąż tylko o kobietach, a nie wierzyłem w możliwość prawdziwej miłości.

Wszystkie te cierpienia przeradzały się w jakąś głuchą wściekłość; to miałem ochotę iść w ślady mnichów i udręczać się, aby zwyciężyć zmysły; to miałem ochotę iść na ulicę, na wieś, sam nie wiem gdzie, rzucić się do stóp pierwszej spotkanej kobiety i przysiąc jej wieczną miłość.

Bóg mi świadkiem, że czyniłem wszystko, co mogłem, aby się rozerwać i uleczyć. Zrazu, przejęty tą mimowolną myślą, że społeczność ludzka jest jaskinią występków i obłudy, gdzie wszystko podobne jest do mej kochanki, postanowiłem odciąć się od świata i odosobnić zupełnie. Podjąłem dawne studia; rzuciłem się w historię, w starożytnych poetów, w anatomię. Mieszkał w tym samym domu, na czwartym piętrze, wielce uczony stary Niemiec, samotnik i odludek. Skłoniłem go nie bez trudu, aby mnie uczył po niemiecku; raz zrobiwszy początek, nieborak zapalił się do tego. Moje ustawiczne roztargnienie doprowadzało go do rozpaczy. Ileż razy, siedząc naprzeciw mnie, pod zakopconą lampą, przyglądał mi się z cierpliwym zdumieniem, z rękami skrzyżowanymi na książce, podczas gdy ja, zatopiony w marzeniach, nie spostrzegałem ani jego obecności ani współczucia.

– Mój dobry panie – rzekłem w końcu – jesteś pan najzacniejszym z ludzi, ale to darmo. Cóż za zadania pan się podjął! Zostaw mnie pan memu losowi; nic na to nie poradzimy obaj.

Nie wiem, czy mnie zrozumiał; uścisnął mi ręce bez słowa i już nie było mowy o nauce niemieckiego.

Uczułem rychło, iż samotność, zamiast mnie leczyć, szkodzi mi, i zmieniłem zupełnie system. Wyjeżdżałem na wieś, galopowałem po polach, polowałem; robiłem bronią aż do utraty tchu; zamordowywałem się znużeniem i kiedy po dniu znojów i gonitwy, pachnący kurzem i stajnią kładłem się wieczór do łóżka, zatapiałem głowę w poduszkę, zawijałem się w kołdrę i krzyczałem: „Och, ty upiorze! czy i ty się zmęczyłeś? czy porzucisz mnie wreszcie tej nocy?”

Próżne wysiłki! Samotność wiodła mnie do natury, natura do miłości. W prosektorium, wśród trupów, wycierając ręce o zakrwawiony fartuch, blady pośród umarłych, dławiąc się zaduchem zgnilizny, odwracałem się mimo woli: przed oczami bujały mi zieleniejące łany, balsamiczne łąki, harmonijna zaduma wieczoru. „Nie – powiadałem sobie – wiedza nie da mi pociechy; daremnie bym się zatapiał w tej martwej naturze, zamrę w niej sam niby siny topielec w skórze obłupionego jagnięcia. Nie wyleczę się z młodości; idźmyż żyć tam, gdzie jest życie lub umrzeć bodaj w słońcu”. Wybiegałem pędem, dosiadałem konia, zapuszczałem się w aleje Sèvres i Chaville, wyciągałem się na ukwieconej łące w jakiejś ustronnej dolinie. Niestety! lasy, łąki, wszystko wołało do mnie:

„Czego tu szukasz? Jesteśmy zielone, biedne dziecko, nosimy kolor nadziei”.

Wracałem do miasta; gubiłem się w mrocznych ulicach, spoglądałem w oświetlone okna, owe tajemnicze gniazda… Przejeżdżały powozy, ludzie potrącali się. Och! cóż za samotność! cóż za smutek w dymie wznoszącym się z dachów! ile cierpienia w tych krętych ulicach, gdzie ludzie drepcą, pracują i pocą się, gdzie tysiące nieznajomych ocierają się o siebie! O, ta kloaka, w której jedynie ciała obcują z sobą, dusze zaś pozostają samotne, i gdzie jedynie prostytutki, mijając, wyciągają do ciebie rękę! Zanurz się, zachłyśnij się zepsuciem! przestaniesz cierpieć! Oto co miasto krzyczy do człowieka, co widzi się napisane na murach węglem, na bruku błotem, na twarzach wynaczynieniami krwi.

Nieraz, zaszyty gdzieś w salonie na uboczu, przyglądałem się świetnej zabawie, patrząc jak pląsają kobiety różowe, białe, niebieskie, z obnażonymi ramionami, w puklach włosów, niby cherubiny pijane światłem w kręgach harmonii i piękności: „Ha! co za ogród! – powiadałem sobie – tylko rwać, tylko oddychać! O, margerytki, margerytki, co powie wasz ostatni listek temu, kto was oskubie! Trochę, trochę, wcale. Oto sens świata, oto cel waszych uśmiechów. Nad tą to smutną otchłanią powiewacie tak lekko gazami usianymi kwieciem; nad tą to ohydną prawdą uganiacie jak sarenki na koniuszkach drobnych stópek”.

– Ech, Boże – mówił Desgenais – po cóż wszystko brać poważnie? To niesłychane rzeczy! Czy płaczesz nad każdą próżną butelką? Są beczki w piwnicach, a piwnic jest, chwała Bogu, dosyć. Sporządź sobie dobry haczyk złocony słodkimi słówkami, z apetyczną muszką na przynętę, i dalej! wyłów sobie w rzece zapomnienia ładną pocieszycielkę, chłodną i gładką jak węgorz; zostanie ich dość jeszcze, skoro ta wyśliźnie ci się z palców. Kochaj, kochaj, masz wściekłą ochotę. Młodość musi się wyszumieć; gdybym był tobą, raczej bym wykradł królową portugalską, niżbym miał krajać nieboszczyków.

Oto rady, jakich musiałem słuchać przy każdej sposobności; wracałem do domu z obrzmiałym sercem, z twarzą zasłoniętą płaszczem; klękałem przy łóżku i biedne serce dawało sobie folgę. Co za łzy! Co za pragnienia! Co za modlitwy! Galileusz tupał o ziemię, krzycząc: „A przecież się obraca!” Tak ja uderzałem się w serce.

Rozdział IX

Naraz, pośród najczarniejszej zgryzoty, rozpacz, młodość i przypadek kazały mi spełnić czyn, który rozstrzygnął o moim losie.

Napisałem do kochanki, że nie chcę jej widzieć na oczy, dotrzymałem w istocie słowa, ale spędzałem noce pod jej domem, siedząc na ławce naprzeciw bramy; patrzałem w oświetlone okna, słyszałem dźwięk fortepianu, niekiedy widziałem ją niby cień poza rozchylonymi firankami.

Pewnej nocy, kiedy siedziałem na ławce zanurzony w okropnym smutku, przeszedł, zataczając się, zapóźniony robotnik. Bełkotał jakieś słowa bez związku, przeplatane okrzykami radości; to znów zaczynał śpiewać. Był pijany; chwiejne nogi niosły go od jednego rynsztoka do drugiego. Upadł na ławkę, znajdującą się koło sąsiedniego domu, tuż naprzeciw mnie. Kołysał się jakiś czas z głową wspartą na łokciach, po czym zasnął głęboko.

Ulica była pusta, suchy wiatr zamiatał kurz; wśród nieba bez chmurki księżyc oświecał miejsce, gdzie spał ów człowiek. Znalazłem się tedy oko w oko z tym drągalem, który nie domyślał się mej obecności i spał na tym kamieniu rozkoszniej może niż we własnym łóżku.

Mimo mej woli człowiek ten oderwał mnie od mego cierpienia; wstałem, aby mu ustąpić miejsca, następnie wróciłem i znów usiadłem. Nie mogłem opuścić tej bramy, do której nie zapukałbym za żadne skarby świata; wreszcie pochodziwszy tam i z powrotem, zatrzymałem się machinalnie przed śpiącym.

„Cóż za sen! – mówiłem sobie. – Temu człowiekowi nic się nie śni, to pewne; w tej chwili żona jego otwiera może sąsiadowi drzwi od stryszku, na którym sypia. Odzież jego jest w łachmanach, lica zapadłe, ręce pomarszczone; znać, iż nieszczęśnik nie co dzień ma co do ust włożyć. Tysiąc trosk, zgryzot czeka go za przebudzeniem; ba, miał dziś wieczór talara w kieszeni, zaszedł do szynku, gdzie mu sprzedano zapomnienie bólów; zarobił w ciągu tygodnia tyle, aby kupić sobie noc snu, odkradł ją może z wieczerzy swoich dzieci. Obecnie kochanka może go zdradzić, przyjaciel może się wśliznąć jak złodziej do jego nory; ja sam mógłbym go bić po ramieniu i wołać, że go mordują, że dom jego stoi w ogniu; obróci się na drugi bok i zaśnie na nowo.

A ja, a ja! – ciągnąłem, przemierzając wielkimi krokami ulicę – ja nie śpię, ja, który mam w kieszeni dość, aby mu kupić snu na cały rok; jestem tak pyszny i tak szalony, iż nie mam odwagi wejść do szynkowni! Toć jeżeli wszyscy nieszczęśliwi tam wchodzą, to dlatego iż wychodzą stamtąd szczęśliwi. O Boże! rozgniecione pod stopami winne grono wystarcza, aby rozprószyć najczarniejsze troski i zerwać wszystkie niewidzialne nici, jakie duchy złego zastawiają nam na drodze. Płaczemy jak kobiety, cierpimy jak męczennicy; zdaje się nam w naszej rozpaczy, iż świat zawalił się nam nad głową, i siadamy we łzach niby Adam u wrót Edenu. I ot, aby uleczyć ranę szerszą niż świat wystarczy uczynić mały ruch ręki i zwilżyć nieco wnętrzności. Cóż za nędza te nasze zgryzoty, skoro można je ukoić w ten sposób! Dziwimy się, iż Opatrzność, widząc je, nie zsyła aniołów, iżby spełnili nasze prośby; nie potrzebuje zadawać sobie tyle trudu; przejrzała wszystkie nasze męki, pragnienia, całą naszą dumę strąconych demonów i ocean zła, jaki nas otacza, i zadowoliła się tym, aby zawiesić przy drodze mały czarny owoc. Skoro ten człowiek śpi tak smacznie na swojej ławce, czemuż i ja nie miałbym spać równie dobrze? Rywal spędza może noc u mej kochanki; wyjdzie o świcie; ona odprowadzi go wpół naga do drzwi, ujrzą mnie śpiącego. Pocałunki ich nie zbudzą mnie, któreś z nich trąci mnie w ramię, odwrócę się na drugi bok i zasnę na nowo”.

Za czym, pełen dzikiej radości, zacząłem szukać winiarni. Było po północy, wszystko prawie było zamknięte, wpadłem we wściekłość. „Cóż u kaduka, myślałem, nawet i ta pociecha ma mi być wzbroniona!” Biegałem tam i sam, tłukąc się do sklepów i wołając: „Wina! wina!”

Wreszcie znalazłem jakiś szynczek otwarty: zawołałem o butelkę i, nie zwracając uwagi na jakość napoju, wypróżniłem ją prawie duszkiem, potem drugą, potem trzecią. Traktowałem się jak chorego, piłem gwałtem, jakby chodziło o lekarstwo nakazane przez lekarza pod grozą utraty życia.

Niebawem opary mocnego trunku, który z pewnością nie był czysty, spowiły mnie mgłą. Ponieważ piłem szybko, pijaństwo owładnęło mną nagle; czułem, iż myśli mi się mącą, potem uspokajają, potem znów mącą. Świadomość zaczynała mnie z wolna opuszczać, wzniosłem oczy do nieba, jakby żegnając się z samym sobą, i skłoniłem się z łokciami na stole.

Wówczas dopiero spostrzegłem, że nie jestem sam. W drugim końcu sali znajdowało się kilka odrażających postaci o wynędzniałych twarzach i ochrypłych głosach. Sądząc ze stroju, nie byli oni z ludu, ani też z mieszczaństwa; należeli snadź do tej dwuznacznej klasy, najszpetniejszej ze wszystkich, która nie ma ani pozycji, ani majątku, ani nawet rzemiosła, chyba jakieś plugawe, która nie jest ani biedna ani bogata, a kojarzy wszystkie nędze i wszystkie przywary bogatych i biedaków.

Kłócili się wpół głośno nad zatłuszczonymi kartami; wśród nich siedziała dziewczyna, bardzo młoda i bardzo ładna, schludnie ubrana, niepodobna do nich niczym, chyba tylko głosem, który – przy różowej twarzyczce – był schrypły i zmęczony jak u starej przekupki. Przyglądała mi się uważnie, jakby zdziwiona, że widzi mnie w tym szynku: byłem bowiem ubrany starannie, niemal wykwintnie. Pomału zbliżyła się; przechodząc koło mego stołu, podniosła znajdujące się na nim butelki i, widząc iż są próżne, uśmiechnęła się. Ujrzałem, iż ma przepyszne, lśniąco białe zęby; ująłem ją za rękę i poprosiłem, by usiadła; usłuchała chętnie i kazała sobie podać wieczerzę.

Patrzałem na nią, nie mówiąc słowa; oczy miałem pełne łez; spostrzegła to i spytała o przyczynę. Ale nie mogłem mówić; potrząsałem głową, jakby chcąc dać obfitszy upust łzom, czułem bowiem, jak mi spływają po licach. Pojęła, że mam jakieś tajemne zmartwienie i nie starała się zgadywać; wyjęła chustkę i, wieczerzając wesoło, ocierała mi od czasu do czasu twarz.

Było w tej dziewczynie coś tak okropnego i słodkiego, jakiś bezwstyd tak osobliwie skojarzony ze współczuciem, że nie wiedziałem, co myśleć. Gdyby mnie ujęła za rękę na ulicy, wzdrygnąłbym się; ale wydawało mi się tak dziwne, aby istota – mniejsza o to kto – której nigdy w życiu nie widziałem, usiadła bez słowa i wieczerzała naprzeciw mnie ocierając mi łzy chustką, iż patrzałem w zdumieniu, oburzony i zachwycony zarazem. Słyszałem, iż szynkarz pyta jej, czy mnie zna; odpowiedziała twierdząco, prosząc, aby mnie zostawiono w spokoju. Niebawem gracze odeszli, szynkarz, zamknąwszy drzwi i okiennice, przeszedł do pokoju za sklepem, zostałem sam z dziewczyną.

 

Wszystko to stało się tak szybko, działałem pod wpływem tak dziwnego odruchu rozpaczy, iż zdawało mi się, że śnię; myśli moje szamotały się w jakimś labiryncie. Miałem uczucie, iż albo jestem szalony, albo też ulegam jakiejś nadprzyrodzonej mocy.

– Kto jesteś? – wykrzyknąłem nagle – czego chcesz ode mnie? skąd mnie znasz? kto ci kazał ocierać mi łzy? Czy to czynisz z rzemiosła, myślisz, że ja zechcę…? Nie tknę cię ani końcem palca. Co ty tu robisz? odpowiedz. Trzeba ci pieniędzy? Po czemu sprzedajesz litość, jaką mi okazujesz?

Wstałem i chciałem wyjść; ale czułem, że się zataczam. Oczy zaszły mi mgłą, owładnęła mną śmiertelna niemoc, osunąłem się na ławkę.

– Niedobrze panu – rzekła, ujmując mnie pod ramię – pił pan jak istne dziecko, nie wiedząc, co pan robi. Niech pan tak zostanie i zaczeka, aż nadjedzie jaka dorożka; powie mi pan, gdzie mieszka pańska mama, i każę pana odwieźć do domu, skoro naprawdę – dodała śmiejąc się – nie podobam się panu.

Podniosłem na nią oczy. Może omamiło mnie pijaństwo; nie wiem, czy źle widziałem wprzódy, czy też w tej chwili, ale spostrzegłem nagle w tej dziewce jakieś nieszczęsne podobieństwo do mej kochanki. Wrażenie to zmroziło mnie lodem. Bywają chwile, iż jakby jakiś dreszcz chwyta człowieka za włosy; ludzie prości powiadają, że to śmierć zagląda w oczy, ale w moje zajrzała nie śmierć.

To była choroba wieku lub raczej była nią ta dziewczyna; ona to, z tą wybladłą i drwiącą twarzą, z tym ochrypłem głosem, usiadła naprzeciw mnie w zaułku szynkowni.