Przysięga Braci

Tekst
Przeczytaj fragment
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Godfrey wpadł za róg i zobaczył przed sobą grupę Finian. Serce podeszło mu do gardła, ale nie zastanawiał się ani chwili i rzucił się od tyłu na kroczących przed nim mężczyzn.

Dwóch z nich udało mu się powalić na ziemię. Strzaskał sobie żebra, kiedy upadł i przeturlał się z nimi po kamieniach. Spojrzał w górę i zobaczył, że Merek poszedł w jego ślady – powalił kolejnego. Akorth doskoczył i przewrócił innego, Fulton zaś rzucił się na ostatniego, najmniejszego z całej grupy. Fulton, co zmartwiło Godfrey’a, niestety chybił i jęcząc samotnie runął na ziemię.

Godfrey znokautował jednego z nich i przytrzymał przy ziemi kolejnego, jednak z przerażeniem obserwował jak najmniejszy z nich ucieka wolno i stara się zniknąć za kolejnym rogiem. Oderwał wzrok od owego zakrętu i zobaczył jak Ario spokojnie występuje do przodu, łapie kamień, odchyla się, przymierza i rzuca.

Doskonały rzut ugodził Finianina prosto w skroń, dokładnie w momencie, w którym ten starał się skręcić w boczną uliczkę. Chłopakowi udało się go w ten sposób powalić. Ario podbiegł do niego, zdarł z niego pelerynę i natychmiast ją na siebie założył, rozumiejąc intencje Godfrey’a.

Ten wciąż zmagał się z innym mężczyzną, wreszcie z całej siły uderzył go łokciem w twarz, co powaliło go na ziemię. Akorth pochwycił swojego Finianina za koszulę, a następnie dwa razy uderzył jego głową o kamienną posadzkę, co sprawiło, że ten również bezwładnie upadł. Merek podduszał swojego przeciwnika wystarczająco długo, aby ten stracił przytomność. Godfrey zobaczył, że Merek przeturlał się do ostatniego Finianina i trzymał teraz sztylet przy jego gardle.

Godfrey już miał krzyknąć do Mereka, aby go powstrzymać, ale uprzedził go ktoś inny.

– Nie! – rozkazał twardy głos.

Godfrey spojrzał w górę i zobaczył, że nad Merekiem stoi skrzywiony Ario.

– Nie zabijaj go! – zarządził Ario.

Merek również się skrzywił.

– Martwi ludzie nie potrafią mówić – odpowiedział. – Jeśli puszczę go wolno, wszyscy zginiemy.

– Nieważne – powiedział Ario. – Nic ci nie zrobił. Nikt go nie zabije.

Merek, niepokornie, powoli wstał na nogi i spojrzał Ario prosto w twarz.

– Jesteś ode mnie połowę mniejszy chłopcze – wycedził Merek – i to ja trzymam sztylet. Nie kuś losu.

– Mogę być od ciebie o połowę mniejszy – odpowiedział spokojnie Ario – ale jestem dwa razy szybszy. Podejdź tylko, a wyrwę ci sztylet i poderżnę gardło zanim skończysz się obracać.

Godfrey’a zdziwiła ta wymiana zdań, głównie ze względu na spokój jaki zachowywał Ario. To było wręcz surrealistyczne. Nie mrugnął, nie drgnął mu żaden mięsień. Wypowiadał się jakby urywał sobie właśnie najspokojniejszą pogawędkę na świecie. Wszystko to sprawiało, że jego słowa wydawały się bardzo przekonujące.

Merek również musiał tak pomyśleć, ponieważ nawet się nie poruszył. Godfrey wiedział, że musi to przerwać i to szybko.

– Nie jesteśmy sobie wrogami – powiedział Godfrey i ruszył do przodu opuszczając rękę Mereka. – Nasz wróg jest tam. Zacznijmy walczyć sami ze sobą, a nie będziemy mieć żadnych szans.

Na szczęście Merek pozwolił na to, aby jego ręka została opuszczona w dół, a sam schował swój sztylet.

– Szybko – dodał Godfrey. – Pośpieszcie się wszyscy. Ściągajcie z nich ubrania i wdziejcie je na siebie. Od teraz jesteśmy Finianami.

Wszyscy w pośpiechu zaczęli działać zgodnie z poleceniem Godfreya.

– To niedorzeczne – powiedział Akorth.

Godfrey spojrzał na niego i zobaczył, że jego brzuch był za duży w stosunku do ubrania. Był też za wysoki, a przykrótka peleryna odsłaniała jego kostki.

Merek parsknął śmiechem.

– Trzeba było darować sobie tę ostatnią pintę piwa – powiedział.

– Nie będę w tym chodził! – powiedział Akorth.

– To nie jest pokaz mody – odrzekł Godfrey. – Wolisz, żeby nas nakryli?

Akorth niechętnie dał za wygraną.

Godfrey spojrzał teraz na całą ich piątkę – wszyscy byli ubrani w czerwone peleryny. Znajdowali się w tym wrogim mieście, zewsząd otoczeni przez nieprzyjaciół. Zdawał sobie sprawę, że ich szanse są naprawdę niewielkie. Delikatnie rzecz ujmując.

– I co teraz? – spytał Akorth.

Godfrey odwrócił się i rozejrzał wokoło. Spojrzał na ulicę, która prowadziła do miasta. Wiedział, że nadszedł ich czas.

– Pójdźmy zobaczyć o co chodzi z tą całą Volusią.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Thor stał na dziobie małego okrętu, Reece, Selese, Elden, Indra Matus i O’Connor siedzieli tuż za nim. Nikt z nich nie wiosłował – tajemniczy prąd wykonywał za nich całą pracę. Niósł ich, jak zrozumiał Thor, tam gdzie chciał i żadne wiosłowanie, ani jakiekolwiek inne wysiłki w najmniejszym stopniu nie wpływały na zmianę ich kursu. Thor spoglądał przez ramię, obserwując potężne czarne klify, które skrywały wejście do Krainy Śmierci – ku jego uciesze, oddalali się od nich coraz bardziej. Przyszedł czas, aby spojrzeć do przodu, aby odnaleźć Guwayne’a i rozpocząć nowe życie.

Thor odwrócił się i spojrzał na Selese, która siedziała w łodzi, tuż obok Reece’a. Trzymali się za ręce. Thor musiał przyznać, że ten widok budził w nim niepokój. Oczywiście bardzo się cieszył, że wróciła do żywych i cieszył się, że jeden z jego przyjaciół jest znów tak szczęśliwy. A jednak, musiał przyznać, że wywoływało to w nim dziwne uczucie. Siedziała tu Selese, która jeszcze nie tak dawno była martwa, a teraz wróciła do życia. Czuł się jakby w jakiś sposób zmienili naturalny porządek rzeczy. Kiedy się jej przyglądał, zauważył, że była teraz trochę przezroczysta, eteryczna. I pomimo tego, że w istocie się tutaj znajdowała, zbudowana z krwi i kości, nie umiał oprzeć się wrażeniu, że wciąż pozostała martwa. Ciągle zastanawiał się, wbrew własnej woli, czy naprawdę wróciła na dobre, czy może jednak minie jeszcze trochę czasu i będzie musiała powrócić. Jak długo to będzie?

A jednak Reece najwyraźniej nie postrzegał tego w ten sposób. Był całkowicie nią pochłonięty. Był rozpromieniony z radości po raz pierwszy, odkąd Thor mógł sobie przypomnieć. W pełni to rozumiał – w końcu kto by się nie ucieszył, mając szansę naprawić swoje błędy, widząc osobę, której miało się nie ujrzeć już nigdy więcej. Reece ścisnął rękę Selese, spojrzał jej w oczy, a ta pogłaskała go po twarzy. Pocałował ją.

Pozostali, jak zauważył Thor, wyglądali na zagubionych, jakby właśnie wrócili z otchłani piekieł, z miejsca, które nie tak łatwo usunąć z pamięci. Pajęczyny wciąż były tu obecne, Thor również je wyczuwał, pomimo, że starał się wybić je sobie z głowy. Wciąż czuli się przygnębieni po tym, jak pochowali Convena. Thor w szczególności zastanawiał się wciąż i od nowa, czy mógł zrobić cokolwiek jeszcze, aby go powstrzymać. Spojrzał na morze, analizując szary horyzont, bezkresny ocean i zastanawiał się jak Conven mógł podjąć taką decyzję. Rozumiał jego ogromny żal z powodu śmierci brata, a jednak Thor nigdy nie zachowałby się w ten sposób. Zdał sobie sprawę, że on również odczuwa ból z powodu straty Convena, którego obecność zawsze była wyczuwalna, który zawsze stał przy jego boku odkąd w pierwszych dniach poznali się w Legionie. Przypomniał sobie, jak odwiedził go w więzieniu, jak mówił mu o drugiej szansie, którą należy sobie dać w życiu, o wszystkich swoich wysiłkach, jakie poczynił, aby go rozweselić, o tym jak próbował go z tego wyrwać, jak próbował sprawić, aby wrócił.

A jednak, zdał sobie sprawę Thor, niezależnie od tego co by uczynił, nigdy nie był w stanie sprawić, aby Conven wrócił. Jego lepsza część zawsze była z jego bratem. Thor przypomniał sobie wyraz twarzy Convena, kiedy pozostali odchodzili. Niczego nie żałował, jego twarz wyrażała prawdziwą radość. Thor wiedział, że jego przyjaciel był szczęśliwy. I wiedział, że nie powinien utyskiwać z powodu jego decyzji. Conven samodzielnie dokonał wyboru, którego większość ludzi na świecie nigdy dokonać nie będzie mogła. A przede wszystkim, Thor wiedział, że znów się spotkają. Być może to właśnie Conven będzie czekał, aby przywitać Thora po tym, kiedy ten umrze. Śmierć, doskonale wiedział Thor, czeka ich wszystkich. Może nie dziś, czy jutro, ale któregoś dnia nadejdzie na pewno.

Thor starał się pozbyć tych gorzkich myśli. Spojrzał przed siebie i skupił się na wodach oceanu. Dokładnie się im przyglądał, starając się natrafić na jakikolwiek ślad Guwayne’a. Wiedział, że szukanie go tutaj, na otwartym morzu, prawdopodobnie nie ma żadnego sensu, a jednak wciąż miał poczucie, że musi go szukać, wciąż starał się nie tracić nadziei. Teraz przynajmniej wiedział, że Guwayne żyje, a to jedyne, co chciał usłyszeć. Nic go nie powstrzyma, aby odnaleźć małego.

– Jak sądzicie, dokąd prowadzi nas ten prąd? – spytał O’Connor, przechylając się przez burtę i dotykając wody palcami.

Thor również się schylił i wsadził rękę do ciepłej wody. Prąd sprawiał, że płynęli tak szybko, jakby ocean nie umiał doczekać się, aż znajdą się tam, gdzie ich prowadził.

– Póki co, za bardzo mnie to nie interesuje – powiedział Elden, wskazując ze strachem palcem, na pozostające za ich plecami klify.

Thor usłyszał wysoko w górze skrzeczenie, spojrzał w niebo i z radością zobaczył swoją starą przyjaciółkę, Estopheles. Zataczała nad nimi szerokie kręgi, nurkując przy tym i znów unosząc się w górę. Thor czuł jakby ich prowadziła, jakby zachęcała ich, żeby płynęli za nią.

– Estopheles, przyjaciółko – wyszeptał Thor w stronę nieba – bądź naszymi oczami. Zaprowadź nas do Guwayne’a.

Estopheles zaskrzeczała znowu, jakby chciała mu odpowiedzieć, a następnie szeroko rozłożyła swoje skrzydła. Skręciła i poleciała w stronę horyzontu, w tym samym kierunku, w którym prowadził ich prąd. Thor był teraz pewny, że są coraz bliżej celu.

Kiedy się odwrócił, usłyszał u swego boku delikatny klang. Spojrzał w dół i zobaczył, że przy jego pasie wisi Miecz Śmierci. Był zaskoczony widząc go tutaj. Sprawiło to, że jego wycieczka do krainy śmierci wydała się teraz jeszcze bardziej realna. Thor sięgnął w dół, poczuł rękojeść wykonaną z kości słoniowej, pełną czaszek i kości, zacisnął na niej swoją dłoń i poczuł energię płynącą z miecza. Jego ostrze wysadzane było małymi, czarnymi diamentami. Podniósł go w górę, aby się im przyjrzeć, aby zobaczyć jak połyskują w świetle.

 

Kiedy trzymał miecz, czuł się bardzo dobrze. W sposób w jaki nie czuł się od czasu, kiedy dzierżył w dłoni Miecz Przeznaczenia. Ta broń znaczyła dla niego tak wiele, że nie był w stanie tego wyrazić – w końcu udało mu się uciec z tego świata, i to w dodatku z tym mieczem. Czuł się jakby im obu udało się przetrwać okrutną wojnę. Przeszli przez to razem. Wspólne wejście do świata umarłych i, co więcej, powrócenie z niego, było niczym wplątanie się w gigantyczną pajęczynę, a następnie uwolnienie się z niej. Już jej nie było, Thor doskonale o tym wiedział, a jednak czuł się, jakby wciąż go oplatała. Przynajmniej miał ze sobą tę broń.

Zastanowił się nad swoim wyjściem, nad ceną jaką to kosztowało, nad demonami, które wbrew ich woli wydostały się do świata. Poczuł ukłucie w żołądku, wiedząc, że po świecie rozpierzchnęła się ciemna siła, której opanowanie nie będzie wcale proste. Poczuł, że wypuścił coś w dal, ale to pewnego dnia powróci do niego niczym bumerang. Być może nawet szybciej, niż mogło mu się wydawać.

Thor ścisnął rękojeść, był przygotowany. Gdziekolwiek się to znajdowało, bez strachu stoczy z tym bitwę. Zabije wszystko, co stanie na jego drodze.

Ale to, co przerażało go najbardziej, to rzeczy, których nie mógł zobaczyć. Niewidzialne spustoszenie, które już mogą siać demony.

Thor usłyszał kroki, poczuł, że ich mała łódka się kołysze, odwrócił się i zobaczył, że Matus idzie w jego kierunku. Był ciemny, ponury dzień i kiedy się rozejrzeli, trudno było określić czy był ranek, czy popołudnie. Niebo było jednolite, jakby cała ta część świata pogrążona była w żałobie.

Thor zastanowił się nad tym, jak szybko Matus stał mu się bliski. Szczególnie teraz, kiedy Reece skupiony jest na Selese, Thor czuł się jakby w jakimś stopniu stracił przyjaciela, ale na to miejsce pojawił się ktoś inny. Przypomniał sobie ile razy Matus ocalił go tam w dole i poczuł w stosunku do niego oddanie tak wielkie, jakby ten zawsze był jednym z jego braci.

– Ta łódka – powiedział cicho Matus – nie została zrobiona, by pływać nią po otwartym morzu. Jeden większy sztorm i wszyscy będziemy martwi. To tylko dodatkowa łódź z okrętu Gwendolyn, która nigdy nie miała służyć do tego, aby przemierzać w niej ocean. Musimy znaleźć coś większego.

– Najlepiej ląd – wtrącił się O’Connor, podchodząc do Thora – i pokarm.

– I mapę – dorzucił Elden.

– A dokąd w ogóle płyniemy? – zapytała Indra. – Dokąd płyniemy? Masz jakikolwiek pomysł, gdzie mógłby znajdować się twój syn?

Thor przyglądał się otaczającej ich wodzie, tak jak robił to tysiąc razy wcześniej, i zastanawiał się nad wszystkimi ich pytaniami. Widział, że mają rację i szczerze mówiąc sam również zastanawiał się nad tymi samymi rzeczami. Przed nimi znajdowało się bezkresne morze, a oni płynęli w niewielkiej łodzi, nie mając ze sobą żadnego prowiantu. Byli żywi, i był za to oczywiście wdzięczny, ale ich sytuacja była naprawdę nieciekawa.

Powoli pokręcił głową. Kiedy tam stał pogrążony w myślach, nagle zaczął dostrzegać coś na horyzoncie. To coś stawało się coraz wyraźniejsze, kiedy podpływali bliżej. Teraz był już pewien, że nie są to jakieś zwidy i że to coś istniało naprawdę. Był mocno podekscytowany.

Słońce przebiło się przez chmury i snop światła przedostawał się do morza, oświetlając niewielką wyspę, która wyłoniła się w oddali. Był to mały ląd, pośrodku pustego oceanu, w pobliżu nie było niczego innego.

Thor mrugnął, wciąż zastanawiając się czy wyspa jest prawdziwa.

– Co to jest? – zapytał Matus wyrażając myśl, która kołatała się w głowach ich wszystkich. Wszyscy to widzieli i wszyscy gapili się w jednym kierunku.

Kiedy się zbliżyli, Thor zauważył mgłę, która spowijała wyspę, połyskując w świetle. Poczuł magiczną energię tego miejsca. Spojrzał w górę i zobaczył, że jest to surowa przestrzeń – strzeliste klify wznosiły się w niebo na setki stóp. Były wąskie, strome i niebezpieczne. Fale rozbijały się o otaczające je skały, wyłaniające się z oceanu niczym starożytne bestie. Thor czuł każdą uncją swojego ciała, że było to miejsce, do którego przeznaczone im było dotrzeć.

– To będzie strome podejście – powiedział O’Connor. – Jeśli w ogóle będziemy w stanie się tam dostać.

– I nie wiemy, co znajduje się na szczycie – dodał Elden. – To może być nieprzyjazny teren. Poza twoim mieczem nie mamy żadnej broni. Nie możemy pozwolić sobie na walkę.

Ale Thor wyczuwał tu coś dziwnego. Spojrzał w górę i widział, że nad wyspą krąży Estopheles. Teraz był jeszcze bardziej pewny, że to właściwe miejsce.

– Poszukując Guwayne’a nie możemy ominąć żadnego zakamarka – powiedział Thor. – Żadne miejsce nie jest teraz zbyt nieprzystępne. A to będzie nasz pierwszy przystanek – dodał, po czym zacisnął rękę na mieczu.

– Niezależne od tego czy jest przyjazny, czy nie.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Alistair znajdowała się wśród dziwnego krajobrazu, którego nie potrafiła rozpoznać. Było to coś w rodzaju pustyni. Kiedy spojrzała w dół, zauważyła, że podłoże zmieniło kolor z czarnego, na czerwony. Wysuszyło się ono i załamało pod jej stopami. Spojrzała w górę i w oddali dostrzegła Gwendolyn. Ta stała na czele armii. Kilkudziesięciu mężczyzn, członków Srebrnych, których Alistair znała, stało z zakrwawionymi twarzami i zniszczonymi zbrojami. Gwendolyn trzymała na rękach małe dziecko – Alistair wywnioskowała, że był to jej bratanek, Guwayne.

– Gwendolyn! – krzyknęła Alistair, ucieszona, że ją widzi. – Siostro!

Jednak nagle pojawił się jakiś okropny dźwięk, był to dźwięk miliona trzepoczących skrzydeł. Dźwięk narastał, a zaraz po nim pojawił wielki skrzek. Niebo nad horyzontem stało się czarne, wypełniło się ono krukami, które leciały w jej kierunku.

Alistair z przerażeniem patrzyła jak kruki lecą ogromnym stadem, niczym czarna ściana, nurkują i wyrywają Guwayne’a z ramion Gwendolyn. Skrzecząc, wzbijają się z nim wysoko w niebo.

– NIE – wrzasnęła Gwendolyn, unosząc ręce ku niebu, gdy kruki szarpały jej włosy.

Alistair bezradnie patrzyła na to jak ptaki odlatują z płaczącym dzieckiem. Jedynie patrzyła, bo nie mogła zrobić nic więcej. Podłoże pustyni znów pękło i nieco bardziej się osunęło. Zaczęło się załamywać, aż nagle wszyscy ludzie Gwen zapadli się do środka.

Jedynie Gwendolyn pozostała na górze, patrząc się na Alistair wzrokiem, którego ta wolałaby nigdy nie zobaczyć.

Alistair mrugnęła i zobaczyła, że stoi na wielkim statku pośród oceanu. Fale uderzały wszędzie wokół. Rozejrzała się i zobaczyła, że jest jedyną osobą na pokładzie, przed sobą ujrzała drugi statek. Na jego dziobie stał Erec i patrzył na nią. Towarzyszyły mu setki żołnierzy z Wysp Południowych. Widok Ereca na innym statku bardzo ją przygnębił, szczególnie, że się od niej oddalał.

– Erecu! – krzyknęła.

Popatrzył i wyciągnął do niej dłonie.

– Alistair! – wrzasnął. – Wróć do mnie!

Alistair z przerażeniem patrzyła jak statki oddalają się od siebie. Prądy odciągały od niej Ereca. Powoli jego statek zaczął kręcić się na wodzie, obracał się coraz szybciej i szybciej. Erec wyciągał do niej ręce, Alistair znów stała bezradnie, nie mogąc zrobić nic więcej, jak tylko patrzeć na to, jak wir zasysa jego łódź. Opadał coraz głębiej i głębiej, aż wreszcie całkowicie zniknął jej z oczu.

– EREC! – wrzasnęła Alistair.

Nagle jej płacz pokrył się z jakimś innym kwileniem. Alistair spojrzała w dół i zobaczyła, że trzyma na ręku dziecko – dziecko Ereca. Był to chłopiec, a jego płacz wznosił się ku niebu, mieszając się z dźwiękiem wiatru, deszczu i krzyków ludzi.

Alistair obudziła się z krzykiem. Usiadła i rozejrzała się wkoło. Zastanawiała się, gdzie się znajduje i co się właśnie stało. Oddychała ciężko, powoli zbierając się do kupy, pewien czas zabrało jej zrozumienie, że wszystko to był tylko sen.

Wstała i spojrzała w dół na skrzypiące deski pokładu. Zdała sobie sprawę, że wciąż znajduje się na statku. Wszystko jej się przypomniało – ich odejście z Wysp Południowych, ich misja w celu uwolnienia Gwendolyn.

– Pani? – usłyszała delikatny głos.

Podążyła wzrokiem za głosem i zobaczyła stojącego obok niej Ereca. Patrzył na nią nieco zdziwiony. Ulżyło jej, kiedy go ujrzała.

– Kolejny koszmar? – zapytała.

Skinęła głową, popatrzyła w dal z zakłopotaniem.

– Na morzu sny wydają się bardziej realne – usłyszała inny głos.

Alistair odwróciła się i zobaczyła brata Ereca, Stroma, który stał nieopodal. Przesunęła wzrok jeszcze bardziej i zobaczyła setki ludzi z Wysp Południowych, wszyscy znajdowali się na statku i wszyscy zwróceni byli w jej kierunku. Przypomniała jej się ich decyzja o wyjeździe. I zmartwiona ich wyjazdem Dauphine, którą zostawili na Wyspach Południowych, aby rządziła krajem wraz z matką. Odkąd Erec otrzymał tę wiadomość, oboje wiedzieli, że nie mogą postąpić inaczej, jak wciągnąć żagle na maszt i popłynąć do Imperium. Odszukać Gwendolyn i wszystkich pozostałych mieszkańców Kręgu. Mieli obowiązek, aby ich ocalić. Wiedzieli, że będzie to praktycznie niewykonalne, a jednak ich to nie obchodziło. To był ich obowiązek.

Alistair potarła oczy, starając się usunąć sen ze swojego umysłu. Nie wiedziała ile dni minęło już odkąd wypłynęli na to bezkresne morze. Spojrzała w dal, analizując rozpościerający się przed nią widok. Nie była jednak w stanie zobaczyć zbyt wiele. Wszystko bowiem spowite było mgłą.

– Mgła towarzyszy nam odkąd opuściliśmy Wyspy Południowe – powiedział Erec, patrząc na to, jak obserwuje horyzont.

– Miejmy nadzieję, że nie jest to zły omen – dodał Strom.

Alistair delikatnie pogłaskała się po brzuchu, chciała upewnić się, że wszystko jest w porządku, że jej dziecko ma się dobrze. Jej sen wydawał się zbyt realistyczny. Zrobiła to szybko. Starała się być dyskretna. Nie chciała, aby Erec zauważył. Jeszcze mu nie powiedziała. Część niej chciała to zrobić, ale inna część chciała poczekać na idealny moment. Na chwilę, która wyda jej się właściwa.

Chwyciła Ereca za rękę, szczęśliwa, że wrócił do zdrowia.

– Ciesz się, że wszystko z tobą dobrze – powiedziała.

Uśmiechnął się do niej, przyciągnął ją blisko i pocałował.

– A dlaczego miałoby nie być? – zapytał. – Twoje sny są tylko fantazjami nocy. Na każdy koszmar przypada ktoś, kto jest bezpieczny. Ja jestem tu tak bezpieczny, z tobą, moim lojalnym bratem i moimi ludźmi, jak nie byłem nigdy wcześniej.

– Przynajmniej dopóki nie dotrzemy do Imperium – dodał Strom z uśmiechem. – Wtedy będziemy tak bezpieczni, jak tylko bezpieczna może być maleńka flota w zestawieniu z dziesięcioma tysiącami statków.

Strom uśmiechnął się, kiedy to mówił. Jakby rozkoszował się myślą o nadchodzącej walce.

Erec wzruszył ramionami. Był bardzo poważny.

– Bogowie sprzyjają naszej sprawie, – powiedział – więc nie możemy przegrać. Niezależnie od tego jakie mamy szanse.

Alistair odchyliła się i zmarszczyła czoło, starając się to wszystko zrozumieć.

– Widziałam jak ty i twój statek zostajecie wessani na dno morza. Widziałam cię na pokładzie – powiedziała. Chciała dodać coś o dziecku, ale się powstrzymała.

– Sny nie zawszę są tym, czym mogą się wydawać – powiedział. Jednak gdzieś w głębi jego oczu dostrzegła przebłysk zaniepokojenia. Wiedział, że Alistair przewiduje zdarzenia i szanował jej wizje.

Alistair wzięła głęboki wdech i spojrzała w wodę. Wiedziała, że miał rację. W końcu byli tu teraz wszyscy. Żywi, niezależnie od tego co się wcześniej działo. A jednak cały ten koszmar wydawał się tak bardzo realny.

Kiedy tam stała, znów poczuła potrzebę, aby przyłożyć rękę do swego brzucha. Aby poczuć to, co dzieje się w środku. Aby upewnić się, że dziecko w niej wzrasta. Jednak, przy stojących obok Erecu i Stromie, nie chciała pozwolić sobie na ten ruch.

Niski, delikatny dźwięk rogu przeszył powietrze. Trwał nieprzerwanie przez kilka minut. Był to sposób, aby we mgle dać znać pozostałym statkom floty o swojej obecności.

– Ten róg może nas wydać – powiedział Strom do Ereca.

– Komu? – zapytał Erec.

– Nie wiemy kto czai się we mgle. – odpowiedział jego brat.

Erec pokręcił głową.

– Być może, – rzekł – a jednak w chwili obecnej, największym zagrożeniem dla siebie jesteśmy my sami. Jeśli się zderzymy, cała flota może pójść na dno. Musimy dąć w rogi dopóki nie opadną mgły. W ten sposób możemy się ze sobą porozumiewać – i, co ważniejsze, pilnować, aby zanadto się od siebie nie oddalić.

 

Spomiędzy mgły dobył się dźwięk innego rogu – jeden ze statków Ereca odpowiadał, potwierdzając swoją lokalizację.

Alistair spojrzała we mgłę i zaczęła się zastanawiać. Wiedziała, że przed nimi jeszcze daleka droga. Że znajdują się na drugim końcu świata. Zastanawiała się czy zdołają na czas dotrzeć do Gwendolyn i Thora, jej brata. Zastanawiała się jak długo sokołom zajęło dotarcie do nich z tą wiadomością. I czy oni w ogóle jeszcze żyją. Zastanawiała się, co się stało z jej ukochanym Kręgiem. Nad tym, jak okropna śmierć spotkała wszystkich jego mieszkańców – umarli na obcych ziemiach, daleko od swojej ojczyzny.

– Imperium znajduje się po drugiej stronie świata, panie – powiedziała Alistair do Ereca. – To będzie długa podróż. Dlaczego ciągle stoisz tutaj, na pokładzie. Dlaczego nie zjedziesz na dół i nie zaznasz nieco snu. Nie spałeś od kilku dni – powiedziała, patrząc na jego ciemne, podkrążone oczy.

Pokręcił głową.

– Dowódca nigdy nie śpi – powiedział. – A poza tym, już prawie jesteśmy u celu.

– U celu? – zapytała ze zdumieniem.

Erec skinął głową i spojrzał we mgłę.

Popatrzyła w tym samym kierunku, ale niczego tam nie dojrzała.

–Wyspa Głazów, – powiedział – nasz pierwszy przystanek.

– Ale jak to? – zapytała. – Po co będziemy się zatrzymywać, przed dotarciem do Imperium?

– Potrzebujemy większej floty – wtrącił się Strom, wyręczając swojego brata. – Nie możemy przeciwstawić się Imperium mając zaledwie kilkadziesiąt statków.

– I znajdziemy flotę na Wyspie Głazów? – zapytała Alistair.

Erec skinął głową.

– Może – powiedział. – Tutejsi Wyspiarze mają statki i ludzi. I to w większej ilości, niż my. Gardzą Imperium. A w przeszłości służyli memu ojcu.

– Ale dlaczego mieliby ci pomóc teraz? – spytała zdziwiona. – Kim są ci ludzie?

– To najemnicy – odpowiedział Strom. – Twardzi ludzie, ukształtowani przez szorstką wyspę i wzburzone morze. Walczą tylko za najwyższe stawki.

– Piraci – rzekła Alistair z dezaprobatą, kiedy zrozumiała o kim mowa.

– Nie do końca – odpowiedział Strom. – Piraci walczą dla łupów. Ludzie z Wyspy Głazów żyją dla zabijania.

Alistair spojrzała wnikliwie na Ereca i zobaczyła w jego twarzy, że była to prawda.

– Czy szlachetnym jest walczenie o prawdę i sprawiedliwość mając u boku piratów? – spytała. – Najemników?

– Szlachetnym jest wygranie wojny. – odpowiedział Erec. – I walka w słusznej sprawie, takiej jak nasza. Sposoby prowadzenia tych walk, nie zawsze muszą być tak szlachetne, jakbyśmy sobie tego życzyli. Cel uświęca środki.

– Nie jest szlachetne umieranie – dodał Strom. – A o tym co jest szlachetne, decydują zwycięzcy, nie przegrani.

Alistair zmarszczyła czoło. Erec odwrócił się do niej.

– Nie każdy jest tak szlachetny jak ty, moja pani – powiedział. – Czy jak ja. Świat nie działa w ten sposób. Nie tak wygrywa się wojny.

– Czy można zaufać takim ludziom? – zapytała go wreszcie.

Erec westchnął i odwrócił się w stronę horyzontu. Położył ręce na biodrach i patrząc w dal, zastanawiał się dokładnie nad tym samym.

– Mój ojciec im zaufał – powiedział wreszcie. – A przed nim jego ojciec. Nigdy ich nie zawiedli.

– A czy to oznacza, że nie zawiodą również ciebie – zapytała.

Erec wpatrywał się w horyzont – w pewnym momencie mgła zaczęła powoli ustępować. Teraz przebijało się przez nią słońce. Perspektywa mocno się zmieniła, widoczność znacznie poprawiła. Nagle serce Alistair zaczęło bić dużo mocniej – w oddali zobaczyła bowiem ląd. Oto na horyzoncie wznosiła się wyspa o potężnych klifach. Wyrastała wprost w niebo. Wydawało się, że nie ma tu miejsca, do którego można by przybić, żadnej plaży, żadnego wejścia. W pewnym momencie Alistair popatrzyła w górę i zobaczyła łuk. Wrota wykute w górskiej skale. Fale roztrzaskiwały się tuż naprzeciw. Było to duże i imponujące wejście, strzeżone przez żelazne kraty, bramy te zostały wydrążone w skalnym murze. Nigdy wcześniej nie widziała czegoś takiego.

Erec patrzył w dal, przyglądał się temu, co widział. Promienie słoneczne opierały się na wrotach. Oświetlały je, jakby były one przejściem do innego świata.

– Zaufanie, pani, – odpowiedział wreszcie – jest dzieckiem potrzeby, nie zaś woli. I jest to bardzo niebezpieczna rzecz.