Za darmo

Przemieniona

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Rozdział Ósmy

Caitlin obudziła się w bólu. Czuła jakby jej skóra płonęła, a gdy spróbowała otworzyć oczy, kłujący ból zmusił ją, by zamknęła je z powrotem. Zdawało się, jakby jej głowa miała eksplodować.

Wciąż z zamkniętymi oczyma, po omacku spróbowała wyczuć, gdzie się znajduje. Leżała na czymś. Czymś miękkim, a jednocześnie solidnym. I nierównym. Na pewno nie na materacu. W dotyku było jak plastik.

Caitlin bardzo powoli otworzyła oczy i wzrokiem zbadała, czego dotykają jej dłonie. Plastik, rzeczywiście. Czarny plastik. I ten smród. Cóż to takiego? Zerknęła w bok, rozchyliła szerzej oczy i wreszcie zorientowała się. Leżała wyciągnięta na plecach na stosie worków ze śmieciami. Zadarła głowę. Była wewnątrz kontenera na śmieci.

Podniosła się gwałtownie. Ból znów eksplodował, jej szyja i głowa pękały z bólu. Smród był nie do zniesienia. Otworzywszy oczy, rozejrzała się wokół przerażona. Jak się tu znalazła?

Potarła czoło, próbując przypomnieć sobie, co zdarzyło się wcześniej. Absolutna pustka. Z całych sił próbowała przypomnieć sobie wczorajszą noc. Powoli wspomnienia zaczęły do niej wracać.

Kłótnia z matką. Jazda metrem. Spotkanie z Jonahem. Carnegie Hall. Koncert. A potem… potem…

Głód. Pragnienie. Tak, pragnienie. Ucieczka od Jonaha. Bieg. Bieg korytarzem. A potem… Pustka. Nic więcej.

Gdzie była potem? Co robiła? I jakim cudem znalazła się w tym miejscu? Może Jonah dosypał jej czegoś? Potem wykorzystał i zostawił tutaj?

Nie, to niemożliwe. Nie mogła wyobrazić go sobie w takiej roli. Ostatnie co pamiętała to bieg korytarzem, wtedy była sama. Zostawiła go daleko z tyłu. Nie. To nie jego wina.

Więc co?

Caitlin powoli podniosła się na kolana, ale jedną nogą ześlizgnęła się między dwa worki, zapadając się niżej. Wyszarpnęła szybko stopę z pułapki i oparła się na czymś twardszym, usłyszała trzask zgniatanych plastikowych butelek.

Spojrzała w górę i zorientowała się, że metalowa pokrywa kontenera była otwarta. To ona otworzyła ją wczoraj i wdrapała się do środka? Czemu niby miałaby zrobić coś takiego? Sięgnęła w górę, i ledwo dostając do krawędzi, złapała się jej mocno. Bała się, że nie starczy jej sił by się podciągnąć i wydostać na zewnątrz.

Mimo to spróbowała i ze zdumieniem stwierdziła, że poszło jej to bardzo sprawnie: jeden zgrabny ruch pozwolił, by przerzucić nogi przez krawędź i zeskoczyć dwa metry na beton. Kolejnym zdziwieniem było zręczne lądowanie, które ledwie poczuła. Co się z nią działo?

Gdy Caitlin zeskakiwała na chodnik nowojorskiej ulicy, obok przechodziła elegancko ubrana para. Zaskoczyła ich i przestraszyła. Obrócili się i osłupieli, nie mogąc pojąc, dlaczego nastolatka wyskakuje nagle z wielkiego kontenera na śmieci. Wreszcie przyspieszyli kroku, próbując oddalić się tak szybko, jak to było możliwe.

Trudno się dziwić, stwierdziła Caitlin. Sama pewno zrobiłaby tak samo. Spojrzała na swoje ubranie. Nadal miała na sobie strój wieczorowy, choć teraz był on umorusany i pokryty śmieciami. Cuchnęło. Spróbowała zetrzeć z siebie choć trochę brudu.

Sprawdziła też swoje kieszenie. Nie miała telefonu. W panice spróbowała przypomnieć sobie, czy wzięła go z domu.

Nie. Zostawiła telefon w mieszkaniu, w swoim pokoju, na rogu biurka. Miała zamiar go wziąć, ale była tak wzburzona zajściem z mamą, że po prostu zapomniała. Cholera. I na dodatek zostawiła swój pamiętnik. Potrzebowała obu tych rzeczy. No i wziąć prysznic, i przebrać się.

Caitlin spojrzała na nadgarstek, ale zegarka też nie było. Musiała zgubić go gdzieś wieczorem. Wyszła z bocznej uliczki na tłumny chodnik, promienie słońca padły na jej twarz. Jej czoło rozjarzyło się bólem.

Szybko dała krok w tył, w cień. Nie miała pojęcia co się działo. Na szczęście było późne popołudnie. Miała nadzieję, że ten kac, czy cokolwiek to było, szybko minie.

Spróbowała rozsądnie pomyśleć. Dokąd mogła pójść. Chciała zadzwonić do Jonaha. To głupie, przecież ledwo go znała. I po wczorajszym wieczorze, po tym jak się zachowywała, była pewna, że Jonah nie chce jej znać. Mimo tego, był pierwszą osobą, która przyszła jej do głowy. Chciała usłyszeć jego głos, być blisko niego. A poza tym, chciała by przypomniał jej, co zdarzyło się wczoraj. Strasznie chciała z nim porozmawiać. Potrzebowała telefonu.

Pójdzie do domu ten jeden, ostatni raz, weźmie telefon i pamiętnik, i wyjdzie. Modliła się, by jej mamy tam nie było. Chociaż raz, niech ślepy los będzie po jej stronie.

*

Caitlin stanęła przed swoim blokiem i spojrzała w górę oceniając sytuację. Słońce zachodziło, więc światło nie przeszkadzało jej tak bardzo. Tak naprawdę, wraz z nadchodzącą nocą czuła się coraz silniejsza z godziny na godzinę.

Wbiegła pięć pięter w błyskawicznym tempie, zadziwiając samą siebie. Przeskakiwała po trzy schody na raz, a jej nogi zdawały się zupełnie nie odczuwać zmęczenia. Nie mogła nadziwić się, co działo się z jej ciałem. Cokolwiek to było – było fantastyczne.

Jej dobry nastrój zniknął, gdy podeszła do drzwi mieszkania. Serce zaczęło walić jej w piersi, gdy zastanawiała się czy zastanie mamę w domu. Jak zareaguje na jej widok?

Ale gdy sięgnęła do klamki, ze zdziwieniem stwierdziła, że drzwi są otwarte i lekko uchylone. Jej niepokój przybrał na sile. Dlaczego drzwi miałyby być otwarte?

Caitlin ostrożnie weszła do środka, drewniana podłoga skrzypiała pod jej stopami. Powoli przekradła się z korytarza do dużego pokoju.

Zaczęła rozglądać się od wejścia – to, co zobaczyła zaszokowało ją tak, że aż bezwiednie uniosła dłonie do ust, próbując powstrzymać obrzydliwą falę mdłości. Odwróciła się i zwymiotowała.

To była jej mama. Leżała przy ścianie, jakby osunęła się na podłogę, nadal z otwartymi oczyma. Martwa. Jej matka. Martwa. Jak…?

Krew sączyła się jej z rany na szyi i zbierała w mała kałużę. To niemożliwe, by zrobiła to sobie sama. Została zabita. Zamordowana. Ale jak? Przez kogo? Mimo że nienawidziła mamy, nie życzyła jej nigdy takiego losu.

Krew wciąż była świeża. Caitlin nagle zorientowała się, że od zdarzenia musiała minąć zaledwie chwila. Otwarte drzwi. Ktoś się włamał?

Natychmiast okręciła się na pięcie, rozglądając się wokół, czując że włosy stają jej dęba. Czy ktoś jeszcze był w mieszkaniu?

Jakby w odpowiedzi na niewypowiedziane pytanie, w tej samej chwili, troje ludzi ubranych w czerń od stóp do głów wyszło z drugiego pokoju. Zupełnie swobodnie weszli do dużego pokoju, idąc w stronę Caitlin. Trzech mężczyzn. Trudno było ocenić ich wiek – ani starzy, ani młodzi – może przed trzydziestką. Wszyscy trzej byli dobrze zbudowani. Muskularni. Ani grama tłuszczu pod skórą. Dobrze ubrani, zadbani. I bardzo, bardzo bladzi.

Jeden z nich wysunął się na przód.

Caitlin ze strachu cofnęła się o krok. Ogarniało ją nowe odczucie, uczucie absolutnego przerażenia. Nie rozumiała jak, ale była w stanie poczuć aurę tej osoby. Była bardzo, bardzo zła.

– Tak więc – powiedział przywódca głębokim, złowieszczym głosem – pisklę wraca do gniazda.

– Kim jesteście? – spytała Caitlin, wycofując się. Spojrzała po pokoju w poszukiwaniu jakiejś broni. Może jakaś rura, albo kij bejsbolowy. Zaczęła myśleć, jak się stąd wydostać. Okno za jej plecami. Chyba prowadziło do schodów pożarowych?

– Chcieliśmy spytać dokładnie o to samo – powiedział przywódca – Twoja ludzka przyjaciółka nie wiedziała zbyt wiele – powiedział, wskazując na ciało matki – Mam nadzieję, że ty będziesz bardziej rozmowna.

Ludzka? O co mu chodzi?

Caitlin cofnęła się jeszcze kilka kroków. Była już prawie na skraju pokoju. Prawie oparta o ścianę. Przypomniała sobie: za oknem rzeczywiście były schody pożarowe. Wyszła na nie posiedzieć pierwszego dnia w nowym mieszkaniu. Były pordzewiałe. I rozklekotane. Ale dawały jej szansę.

– Polowanie, które urządziłaś sobie w Carnegie Hall było naprawdę niczego sobie – powiedział. Cała trójka zaczęła powoli zbliżać się do niej, krok za krokiem – Niezwykle dramatyczny spektakl.

Caitlin próbowała desperacko cokolwiek sobie przypomnieć.

Polowanie? Jakkolwiek by się nie starała, nie miała najmniejszego pojęcia, o czym mówi mężczyzna.

– Dlaczego podczas przerwy? – spytał – Co chciałaś udowodnić?

Stała oparta o ścianę, nie było gdzie się cofnąć. A oni znów podeszli o krok. Była absolutnie pewna, że zabiją ją, jeśli nie powie im tego, co chcą usłyszeć.

Wytężyła umysł. Udowodnić? Podczas przerwy? Pamiętała bieg korytarzami, grube, czerwone chodniki, bieg od jednego pomieszczenia do drugiego. Poszukiwanie. Tak, wracała jej pamięć. Wreszcie otwarte drzwi. Garderoba. A w niej mężczyzna. Spojrzał na nią. W jego oczach błysnął strach. A wtedy…

– Byłaś na naszym terenie – powiedział – I znasz zasady. Musisz ponieść karę.

Znów podeszli o krok.

Nagły trzask.

Raptem drzwi otworzyły się z hukiem i do środka wpadło kilku umundurowanych policjantów z bronią w ręku.

– Ręce do góry, kurwa wasza mać! – wrzasnął jeden z nich.

Trójka odwróciła się i spojrzała na policję.

A potem, powoli i zupełnie spokojnie ruszyli w ich stronę.

– Łapy, mówię!

Przywódca szedł dalej, policjant oddał strzał. Huk był ogłuszający.

Jednak przywódca nie zatrzymał się nawet na chwilę. Jego uśmiech poszerzył się tylko, sięgnął ręką przed siebie i złapał kulę w locie. Caitlin nie była w stanie uwierzyć, złapał pocisk w locie. Podniósłszy dłoń, powoli ją zacisnął, zgniatając kulę. Gdy rozprostował palce, z pomiędzy nich na podłogę posypał się proch.

Policjanci także zdębieli, ze zdumienia otwierając usta.

 

Przywódca uśmiechnął się jeszcze szerzej i złapał za strzelbę jednego z policjantów. Wyrwał mu ją z rąk, przeładował i zdzielił glinę kolbą w twarz. Policjant poleciał do tyłu, przewracając kilku podwładnych.

Caitlin tyle wystarczyło.

Bez wahania odwróciła się, otworzyła okno i skoczyła przez nie na schody pożarowe. Pędem puściła się w dół.

Biegła wytężając wszystkie siły. Stare schody nie były w użyciu od lat, więc przy którymś z kroków zapadł się pod nią schodek. Pośliznęła się z krzykiem, lecz utrzymała równowagę. Całe schody ruszały się i chwiały, ale trzymały się w kupie.

Zbiegła już trzy piętra, gdy usłyszała hałas. Spojrzała w górę, by zobaczyć, że trzech mężczyzn skacze na schody. Ruszyli za nią, niemożliwie prędko. O wiele szybciej, niż poruszała się ona. Przyspieszyła kroku.

Dotarła do pierwszego piętra, dalej nie było gdzie uciekać: do chodnika zostało dobre kilka metrów. Zerknęła za siebie, pogoń zbliżała się. Znów spojrzała w dół. Nie ma innego wyjścia. Skoczyła.

Caitlin spięła się w oczekiwaniu na wstrząs twardego lądowania. Jednak wylądowała lekko, spadając na ugięte stopy, zgrabnie niczym kot, ledwo cokolwiek poczuła. Rzuciła się pędem przed siebie, pewna, że zgubi prześladowców, kimkolwiek byli.

Gdy dotarła do krańca kamienicy, zadziwiona swoją prędkością, zerknęła w tył, sądząc, że zobaczy ich daleko za sobą.

Przerażona zorientowała się, że biegną kilka metrów za jej plecami. Jak to możliwe?

Nie zdążyła zrobić nic więcej, gdy poczuła, że ktoś rzuca się na nią. Próbowali powalić ją na ziemię.

Caitlin skupiła całą swą nowonabytą siłę by opędzić się od napastników. Jednego zdzieliła łokciem i z radością patrzyła, jak leci kilka metrów w bok. Zachęcona sukcesem odwróciła się i dołożyła łokciem drugiemu, znowu z zadowoleniem stwierdzając, że i ten poleciał kilka metrów w bok.

Jednak przywódca wylądował dokładnie na niej i chwycił ją za gardło. Był silniejszy niż reszta. Spojrzała w jego wielkie, kruczoczarne oczy. Jakby patrzyła w oczy rekina. Bezduszne. Wcielenie śmierci.

Caitlin wytężyła wszystkie siły, każdą kropelkę mocy. Zdołała przeturlać się i zrzucić z siebie mężczyznę. Skoczyła na równe nogi i znów rzuciła się w pęd.

Nie odbiegła jednak daleko– przywódca znów ją dopadł. Jak to możliwe, że jest tak szybki? Właśnie rzuciła nim przez całą uliczkę.

Tym razem, zanim zdołała cokolwiek zrobić, poczuła uderzenie w policzek. Zdzielił ją wierzchem dłoni, mocno. Świat zawirował. Szybko odzyskała świadomość, gotowa walczyć, gdy nagle pozostała dwójka doskoczyła do niej i przytrzymała na ziemi. Przywódca wyjął chustkę z kieszeni.

Zanim zdążyła zareagować, chustka nakryła jej nos i usta.

Gdy brała ostatni, głęboki oddech, świat znów zawirował i zasnuł się mgłą.

Zanim zapadła całkowita ciemność mogła przysiąc, że słyszy głęboki głos szepczący jej do ucha:

– Teraz należysz do nas.

Rozdział Dziewiąty

Caitlin obudziła się w całkowitej ciemności. Czuła uścisk zimnego metalu na nadgarstkach i kostkach, ręce i nogi bolały. Zorientowała się, że jest skuta kajdanami. Na stojąco. Ręce miała rozciągnięte na boki, próbowała nimi ruszać, lecz nawet nie drgnęły. Tak samo nogi. Przy każdej próbie słyszała brzęk, czuła że zimny, twardy metal coraz głębiej wpija się w jej ciało. Cholera, co to za miejsce?

Caitlin otworzyła szerzej oczy. Próbowała zorientować się, co to za miejsce. Serce waliło jej z nerwów. Było zimno. Wciąż była ubrana, ale stopy miała bose, czuła zimno kamiennej posadzki pod nogami. Plecami także oparta była o kamień. Przykuta do muru.

Rozejrzała się po pomieszczeniu, próbując cokolwiek dostrzec, jednak ciemność była nieprzenikniona. Było jej zimno. I była strasznie spragniona. Przełknęła ślinę, gardo miała wyschnięte na proch.

Szarpała się jak tylko mogła, lecz nawet jej nowonabyta siła nie dała rady łańcuchom. Utknęła tu na dobre.

Caitlin otworzyła usta, by zawołać pomocy. Przy pierwszej próbie nie wydała z siebie dźwięku, miała zbyt wysuszone gardło. Jeszcze raz przełknęła ślinę.

– Pomocy! – krzyknęła, jej głos brzmiał ochryple – POMOCY! – drugi krzyk był już głośny i wyraźny.

Wytężyła słuch. Nic. Słyszała tylko cichy dźwięk, jakby szelest skrzydeł, gdzieś w oddali, nie była pewna gdzie.

Starała się przypomnieć sobie, gdzie była ostatnio.

Pamiętała, że przyszła do domu, do mieszkania. Skrzywiła się, przypomniawszy sobie mamę. Nie żyła. Czuła głęboki smutek, jakby to ona była temu winna. Męczyły ją wyrzuty sumienia. Szkoda, że nie umiała być lepszą córką, nawet dla matki, której też daleko było do ideału. Nawet, jeśli to nie była jej prawdziwa matka– czego dowiedziała się wczoraj. Czy to prawda? Czy po prostu coś, co wyrzuciła z siebie w złości?

A potem... tych trzech mężczyzn. Ubranych na czarno. Bladych. Zbliżających się do niej. Potem… policja. Wystrzelona kula. Jak można było złapać kulę w locie? Czym byli ci mężczyźni? Dlaczego tak dziwnie używali słowa “ludzie”? Można by pomyśleć, że po prostu byli niespełna rozumu, gdyby nie to łapanie pocisków w locie.

Potem... ulica. Pogoń.

I wreszcie... Ciemność.

Caitlin nagle usłyszała skrzypnięcie metalowych drzwi. Zmrużyła oczy, gdy w oddali pojawiło się światło. Pochodnia. Ktoś zbliżał się, niosąc płonącą pochodnię.

Gdy postać zbliżała się, pomieszczenie zaczęło się rozjaśniać. Było wielkie, rozbrzmiewało echem, całkowicie wykute w skale. Wyglądało pradawnie.

Gdy mężczyzna zbliżył się bardziej, Caitlin była w stanie dojrzeć jego twarz. Podniósł wyżej pochodnię i spojrzał na nią, jak patrzy się na robactwo.

Wyglądał groteskowo. Jego twarzy była wykrzywiona, co sprawiało, że wyglądał jak stara, wychudzona wiedźma. Skrzywił się w uśmiechu odsłaniając rząd małych, pożółkłych zębów. Jego oddech cuchnął. Zbliżył się do niej na odległość dłoni, patrząc na nią. Podniósł dłoń do jej twarzy, mogła zobaczyć jego długie, zakrzywione, żółte paznokcie. Wyglądały jak szpony. Przeciągnął nimi powoli po jej policzku, na tyle lekko, by nie rozciąć skóry, lecz to wystarczyło, by wstrząsnęło nią obrzydzenie. Uśmiechnął się jeszcze szerzej.

– Kim jesteś? – spytała Caitlin w przerażeniu – Gdzie my jesteśmy?

Skrzywił się, niczym drapieżnik oglądający ofiarę. Spojrzał na jej gardło i oblizał usta.

W tym momencie Caitlin usłyszała dźwięk skrzypnięcia kolejnych metalowych drzwi i zobaczyła przybliżające się pochodnie.

– Zostaw! – dobiegł ją krzyk z oddali. Mężczyzna stojący przy niej szybko odbiegł kilka kroków. Posłusznie opuścił głowę.

Cała grupa zbliżała się do niej, gdy podeszli bliżej, rozpoznała ich przywódcę. To on ścigał ją wczoraj.

Napotkał jej spojrzenie i uśmiechnął się lodowato. Twarz mężczyzny była piękna, pozbawiona oznak wieku, lecz przerażająca. Zła. Jego duże, kruczoczarne oczy wpiły się w nią.

Wokół niego szło pięciu innych mężczyzn, wszyscy ubrani podobnie jak on, na czarno, jednak żaden nie wyglądał tak potężnie czy przystojnie. Pomiędzy nimi były także dwie kobiety, patrzyły na nią równie chłodno.

– Musisz wybaczyć naszemu słudze – powiedział mężczyzna niskim, chłodnym i rzeczowym głosem.

– Kim jesteś? – spytała Caitlin – Dlaczego mnie tu zabraliście?

– Wybacz spartańskie warunki – powiedział mężczyzna, przeciągnąwszy dłonią po grubych, metalowych łańcuchach, którymi przykuta była do ściany – Z radością puścimy cię wolno – powiedział – jeśli tylko odpowiesz na kilka pytań.

Spojrzała na niego, nie wiedząc, co powiedzieć.

– Pozwól, że się przedstawię. Na imię mam Kyle. Jestem zastępcą przywódcy Klanu Blacktide – zrobił pauzę – Twoja kolej.

– Nie wiem czego ode mnie chcecie – odpowiedziała Caitlin.

– Na początek powiedz z jakiego jesteś klanu. Do kogo należysz?

Caitlin wytężyła umysł, starając się zorientować, czy aby nie oszalała. A jeśli to wszystko tylko wytwór jej umysłu? To musiał być jakiegoś rodzaju przedziwny sen, koszmar. Jednak nadal czuła chłód niezwykle rzeczywistej stali na nadgarstkach i kostkach, wiedziała że to wszystko prawda. Nie miała pojęcia co powiedzieć mężczyźnie. O czym on mówił? Klan? Coś jak… wampirzy klan?

– Nie należę do nikogo – powiedziała.

Patrzył na nią przez chwilę, po czym potrząsnął głową.

– Jak sobie życzysz. Mieliśmy już do czynienia z odszczepieńcami. Zawsze to samo: przybywają, by nas sprawdzić. Jak dobrze bronione jest nasze terytorium. Po nich przychodzą inni. Tak właśnie przesuwają się granice.

– Ale widzisz, nigdy nie uchodzą żywi. Nasz klan jest najstarszym i najsilniejszym na tej ziemi. Nikt tu nie morduje, by potem uciec przed odpowiedzialnością.

– Zapytam raz jeszcze: kto cię przysłał? Kiedy planują swój atak?

Terytoria? Ataki? Caitlin nie mogła pojąć jakim cudem to nie sen. Może ktoś dosypał jej jakiegoś narkotyku. Może Jonah podał jej coś. Tylko że nic wtedy nie piła. I nigdy nie brała narkotyków. To nie był sen, to wszystko prawdziwe. Strasznie, niewyobrażalnie prawdziwe.

Mogła potraktować tych ludzi jak bandę wariatów, jak jakąś dziwną sektę czy tajemne stowarzyszenie kompletnych pomyleńców. Jednak po wszystkim, co zdarzyło się w ciągu ostatnich 48 godzin nie była tak pewna. Jej dziwna siła, dziwne zachowanie. Czuła, że jej ciało się zmienia. Czy historie o wampirach mogły być prawdą? Czy była jedną z nich? I na dodatek wpadła w sam środek jakiejś wampirzej wojny? To się nazywa mieć szczęście.

Caitlin zamyśliła się, wpatrując się w mężczyznę. Naprawdę kogoś zabiła? Kogo? Nie pamiętała nic takiego, ale jakiś głęboki żal, który czuła gdzieś głęboko, podpowiadał jej, że to prawda. To przygnębiło ją bardziej niż wszystko inne. Wstrząsnęły nią straszne wyrzuty sumienia. Jeśli to prawda, to była mordercą. Nic już tego nie zmieni.

Znów spojrzała na mężczyznę.

– Nikt mnie nie przysłał – powiedziała wreszcie – I niezbyt dobrze pamiętam, co takiego zrobiłam. Cokolwiek to było, to tylko moja wina. Tak naprawdę nie wiem co się stało. Jest mi bardzo przykro, przepraszam – powiedziała – Nie chciałam zrobić nic złego.

Kyle odwrócił się i spojrzał na innych. Odpowiedzieli spojrzeniem. Potrząsnął głową i znów zwrócił się do niej. Jego spojrzenie stało się zimne i twarde.

– Widzę, że masz mnie za głupca. Niezbyt mądrze.

Kyle skinął na swych podwładnych, którzy podeszli szybko i rozkuli kajdany. Poczuła, że jej ramiona opadają luźno, z ulgą poczuła krew znów dopływającą do jej nadgarstków. Następnie rozkuli jej nogi. Czworo z nich, dwóch po obu jej stronach chwyciło ją za ramiona.

– Jeśli nie chcesz rozmawiać ze mną – powiedział Kyle – pomówisz ze Zgromadzeniem. To twoja własna decyzja, pamiętaj. Oni nie okażą litości, do której ja jestem zdolny.

Gdy ją wyprowadzali, Kyle dodał jeszcze:

– Nie żyw fałszywych nadziei, tak czy inaczej zginiesz. Z mojej ręki śmierć nadeszłaby szybko i bez bólu. Teraz poznasz prawdziwe cierpienie.

Caitlin próbowała się opierać, gdy ciągnęli ją naprzód. Nic to nie dało. Prowadzili ją gdzieś i nic nie mogła poradzić, tylko zaakceptować swój los.

I modlić się.

*

Gdy otworzyli dębowe drzwi, Caitlin nie mogła uwierzyć własnym oczom. Pomieszczenie było ogromne, w kształcie wielkiego okręgu, z sufitem opierającym się na kilkudziesięciometrowych, bogato zdobionych kamiennych kolumnach. Było dobrze oświetlone, wszędzie, co trzy kroki, wisiała pochodnia, przypominało rzymski Panteon. I wyglądało prastaro.

Gdy wprowadzono ją do środka, od wejścia uderzył w nią rumor. Tłum był ogromny. Rozglądając się wokół, zobaczyła setki, jeśli nie tysiące mężczyzn i kobiet ubranych na czarno, poruszających się prędko po sali. Ich sposób poruszania się był przedziwny: zbyt szybko, zbyt chaotycznie, tak... nieludzko.

Usłyszała szelest skrzydeł i spojrzała w górę. Kilkadziesiąt osób skakało, czy przelatywało z podłogi pod sufit, spod sufitu na balkony, z kolumn na gzymsy. Ten sam dźwięk słyszała wcześniej. Jakby weszła do jaskini pełnej nietoperzy.

Gdy wreszcie dotarło do niej co widzi, poczuła olbrzymi wstrząs. Wampiry są prawdziwe. Czy była jedną z nich?

Poprowadzili ją na środek pomieszczenia, pobrzękującą łańcuchami, bosymi stopami wlokąc po zimnych kamieniach, i postawili w środku dużego okręgu wyłożonego płytkami.

Gdy dotarła na miejsce, hałas powoli ucichł. Tłum zamarł. Setki wampirów zajęło miejsca w wielkim, kamiennym amfiteatrze naprzeciw niej. Wyglądało to jak zebranie senatu, jak obraz prezydenta wygłaszającego expose – oprócz tego, że zamiast setek polityków patrzyły na nią setki wampirów. Ich dyscyplina była imponująca. W przeciągu sekund wszyscy siedzieli, zupełnie cicho. W sali ucichły wszystkie dźwięki.

 

Gdy stała w środku pomieszczenia, przytrzymywana w miejscu przez straż, Kyle podszedł z boku, złożył ręce i pochylił głowę z szacunkiem.

Przed zgromadzeniem stało ogromne, kamienne siedzenie. Wyglądało jak tron. Spojrzała na nie i zobaczyła, że zasiadał na nim wampir o starszym wyglądzie niż reszta. Widać było, że jest absolutnie pradawny. Jego chłodne, niebieskie oczy spoglądały na nią mądrością dziesięciu tysięcy lat. Uczucie było straszne, jakby patrzyło na nią zło wcielone.

– Tak więc – powiedział niskim, dudniącym głosem – To ona naruszyła nasze terytorium.

Głos dobiegał niczym z grobu, pozbawiony jakiegokolwiek ciepła i obijał się echem w wielkiej sali.

– Kto jest przywódcą twojego klanu? – spytał.

Caitlin spojrzała na niego, namyślając się nad odpowiedzią. Nic nie przychodziło jej do głowy.

– Nie mam przywódcy – powiedziała – I nie należę do żadnego klanu. Jestem tu sama.

– Znasz karę za naruszanie granic – powiedział, lekki uśmiech wykrzywił kącik jego ust – Jeśli jest coś gorszego od wiecznego życia – mówił dalej – to wieczne życie w bólu.

Popatrzył na nią.

– To twoja ostatnia szansa – powiedział.

Odpowiedziała spojrzeniem, nie wiedząc co powiedzieć. Kątem oka szukała wyjścia z pomieszczenia, zastanawiając się nad ucieczką. Nic nie znalazła.

– Jak sobie życzysz – powiedział, skłaniając lekko głowę.

Z boku otworzyły się drzwi i wyszedł z nich wampir zakuty w kajdany, prowadzony przez dwóch strażników. Zaciągnięto go na środek pomieszczenia, postawiono obok Caitlin. Patrzyła na nich z przerażeniem, niepewna co się zdarzy.

– Ten wampir pogwałcił zasady zawierania związków – powiedział przywódca – Jego zbrodnia nie jest tak ciężka, jednak zasłużył na karę.

Przywódca znów skinął głową, jeden ze strażników podszedł z niewielką fiolką w ręku. Podniósł ją w górę i oblał płynem skutego wampira.

Z ust wampira wyrwał się dziki wrzask. Caitlin widziała, jak skóra jego ramienia pokrywa się bąblami i czerwienieje, niczym oparzona. Wrzaski były przerażające.

– To nie jest zwykła woda święcona – powiedział przywódca, spoglądając na Caitlin – Jest wyjątkowej mocy, prosto z Watykanu. Zapewniam cię, że przepali każdą skórę, ból będzie straszliwy. Gorzej niż kwas.

Wpatrywał się długo i ciężko w Caitlin. W sali nie słychać było ani jednego dźwięku.

– Powiedz nam skąd przychodzisz, a oszczędzimy ci strasznej śmierci.

Caitlin przełknęła głośno ślinę, nie mając ochoty przekonać się na własnej skórze, jak działa woda święcona. Wyglądało to strasznie. Chociaż, jeśli nie była prawdziwym wampirem, nic nie powinno się jej stać. Jednak na taki eksperyment nie była gotowa.

Po raz kolejny szarpnęła łańcuchy, jednak znów nic to nie dało.

Serce kołatało jej w piersi, na czoło wystąpił pot. Co miałaby im powiedzieć?

Popatrzył na nią oceniająco.

– Jesteś odważna. Podziwiam twoją lojalność dla klanu. Ale twój czas upłynął.

Skinął głową, dało się słyszeć skrzypienie łańcuchów. Popatrzyła w bok i ujrzała dwóch strażników unoszących wielki kocioł. Z każdym pociągnięciem, łańcuchy podnosiły go w górę o metr. Gdy był wystarczająco wysoko, kilka metrów nad podłogą, przeciągnęli go tak, że znajdował się prosto nad nią.

– Tamtego wampira oblano kilkoma kroplami wody święconej – powiedział przywódca – Nad tobą wiszą setki litrów. Gdy spadną na twoje ciało, poczujesz najstraszliwszy ból jaki możesz sobie wyobrazić, który nie osłabnie do końca twojego istnienia. Nadał będziesz żywa, choć niezdolna się poruszyć, bezbronna. Pamiętaj, sama wybrałaś ten los.

Mężczyzna skinął głowa, a Caitlin poczuła, że jej serce przyspiesza dziesięciokrotnie. Strażnicy przytwierdzili jej łańcuchy do kamiennej posadzki i uciekli w popłochu.

Gdy Caitlin spojrzała w górę, zobaczyła że kocioł przechyla się, a płyn zaczyna wylewać. Opuściła wzrok i zamknęła oczy.

O Boże, proszę, pomóż!

– Nie! – krzyknęła, jej krzyk poniósł się echem po sali.

Po czym obmyła ją woda.