Kuźnia Męstwa

Tekst
Przeczytaj fragment
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Alec stał na pokładzie czarnego żaglowca i ściskając mocno poręcz obserwował horyzont, tak jak to robił od kilku już dni. Kłębiące się fale kołysały ich statkiem w górę i w dół, a on przyglądał się, jak dziób pruje spienioną taflę wody, gdy łódź z zawrotną prędkością przemierzała ocean. Łódka pochylała się, gdy żagle wypełniał silny, stabilny wiatr. Okiem rzemieślnika Alec studiował jacht, zastanawiając się, z jakiego materiału był zrobiony; nigdy wcześniej nie widział tak niezwykłego, gładkiego tworzywa, który pozwolił im utrzymać prędkość dniem i nocą, oraz niepostrzeżenie przemknąć obok pandezyjskiej floty z Morza Smutku wprost do Morza Łez.

Alec już teraz wiedział, że nigdy nie zapomni tego rejsu; długich nocy spędzonych na nieprzyjaznych wodach i tych przerażających odgłosów dzikich stworzeń, które przyprawiały go o dreszcze. Nie raz budził się ze snu, by zobaczyć jak świetlisty wąż próbuje wślizgnąć się na łódź, a mężczyzna, z którym podróżuje, po raz kolejny zrzuca go potężnym kopniakiem z powrotem za burtę.

Jednak bardziej nawet tajemniczy od tych wszystkich morskich stworzeń, był Sovos, człowiek stojący u steru. To on znalazł go w kuźni i przyprowadził na łódź, by zabrać w jakieś odległe miejsce. Alec cały czas zastanawiał się, czy zaufać mu było w istocie dobrym pomysłem. Serce mu pękło, gdy po raz kolejny przypomniał sobie, jak wypłynąwszy już na otwarte wody, przyglądał się bezradnie, jak flota Pandezji zbliża się do miasta Ur. Z oddali widział kule armatnie przelatujące nad murami i słyszał huk walących się budynków, tych samych budynków, w których on sam znajdował się jeszcze przed godziną. Chciał coś zrobić, zeskoczyć ze statku i płynąć im na ratunek, ale wody były zbyt wzburzone, żeby udało mu się dopłynąć. Nalegał, by Sovos zawrócił, jednak on był głuchy na jego rozpaczliwe błagania.

Myśl o przyjaciołach, których tam zostawił, o Marcu i Dierdre, sprawiała mu niewyobrażalny ból. Zamknął oczy i bezskutecznie próbował odsunąć od siebie te myśli. Targały nim wyrzuty sumienia, wiedział jak bardzo ich wszystkich zawiódł.

Jedyną rzeczą, która wciąż trzymała go przy życiu, która nie pozwalała mu zatopić się w żalu było poczucie, że jest potrzebny gdzieś indziej. Sovos przekonał go, że choć jego przeznaczeniem jest pokonanie Pandezjan, że jeśli wróci do Ur umrze razem z innymi, a to nikomu nie pomoże. Wciąż miał nadzieję i modlił się o to, żeby Marco i Dierdre przeżyli, i żeby pewnego dnia na powrót połączyli swe siły.

Ciekaw dokąd zmierzają zasypywał Sovosa pytaniami, on jednak milczał uparcie, niestrudzony trwając przy sterze dniem i nocą. Alec ani razu nie widział go śpiącego, czy jedzącego. Wciąż tylko wpatrywał się w horyzont, ubrany w wysokie buty i czarny skórzany płaszcz, okryty peleryną z wyhaftowanymi insygniami, których Alec nie potrafił rozpoznać. Sprawiał wrażenie, jakby rozmawiał z morzem, jakby stanowił z nim jedność.

Alec nie mógł już dłużej znieść niepewności, musiał wiedzieć, dokąd Sovos go zabiera, musiał natychmiast poznać odpowiedź.

– Dlaczego ja? – zapytał Alec, przerywając ciszę, kolejny raz próbując dowiedzieć się prawdy – Dlaczego wybrałeś mnie spośród wszystkich mieszkańców miasteczka? Dlaczego właśnie ja miałem przeżyć? Mogłeś uratować wiele innych osób, ważniejszych ode mnie.

Alec czekał, ale Sovos nadal milczał, plecami odwrócony do niego, wpatrzony w morze.

Postanowił więc spróbować czegoś innego.

– Dokąd zmierzamy? – padło kolejne pytanie – I jakim sposobem ten statek może poruszać się tak szybko? Z czego jest zrobiony?

Alec gapił się w plecy mężczyzny. Mijały długie minuty.

Wreszcie człowiek u steru potrząsnął głową, nadal zwrócony do niego plecami.

– Zmierzasz tam, gdzie czeka na ciebie twoje przeznaczenie. Wybrałem cię, ponieważ to właśnie ciebie potrzebujemy, nikogo innego.

Alec zadumał się.

– Do czego niby mnie potrzebujecie? – dopytywał się.

– Aby zniszczyć Pandezję.

– Dlaczego ja? – nadal nie mógł zrozumieć – Jak miałbym wam pomóc?

– Wszystko stanie się jasne, kiedy dotrzemy na miejsce – odpowiedział Sovos.

– Dokąd? – nalegał sfrustrowany – Moi przyjaciele są w Escalonie. Ludzie, których kocham. Dziewczyna.

– Przykro mi – westchnął Sovos – ale nikt już tam nie został. Wszystko, co kiedykolwiek znałeś i kochałeś odeszło bezpowrotnie.

Zapadła długa cisza, przerywana tylko gwałtownymi podmuchami wiatru. Alec modlił się, żeby okazało się to nieprawdą, w głębi duszy czuł jednak, że Sovos miał rację. Jak życie może zmienić się tak nagle? – zastanawiał się.

– Ty jednak żyjesz – kontynuował – i to jest bardzo cenny dar. Nie marnuj go. Możesz pomóc wielu ludziom, jeśli przejdziesz próbę.

Alec zmarszczył brwi.

– Jaką próbę? – zapytał.

Sovos wreszcie odwrócił się i wlepił w niego przenikliwe spojrzenie.

– Jeśli jesteś wybrańcem – powiedział – ciężar naszej sprawy spocznie na twoich ramionach; jeśli nie, to nie będziemy mieć z ciebie żadnego pożytku.

Chłopak starał się zrozumieć.

– Żeglujemy już od tak wielu dni, a nadal nie widać celu naszej podróży – zaobserwował Alec – Wszędzie tylko pustka. Nie widzę już nawet Escalonu na horyzoncie.

Mężczyzna uśmiechnął się.

– A dokąd myślisz że płyniemy? – zapytał tajemniczo.

Wzruszył ramionami.

– Wydaje mi się, że na północny wschód. Być może gdzieś w kierunku Mardy.

Zapatrzył się w morze rozżalony.

Sovos pokręcił lekko głową.

– Nawet nie wiesz, jak bardzo się mylisz, młody człowieku.

Sovos wrócił do steru, gdy kolejny szkwał pochylił łódkę jeszcze bardziej. Alec spojrzał za nim, i gdy to zrobił, po raz pierwszy od wielu dni na widnokręgu dostrzegł jakiś kształt.

Podekscytowany pobiegł na dziób i wbił w niego spojrzenie.

Ze spienionych fal bardzo powoli zaczął wyłaniać się zarys lądu. Ziemia zdawała się błyszczeć, jakby stworzona była z diamentów. Alec uniósł dłoń do oczu, zastanawiając się, co to mogło być. Co to była za wyspa? W głowie studiował mapę, ale nie mógł sobie przypomnieć żadnego lądu w tych okolicach. Czyżby płynęli do kraju, o którego istnieniu nawet nie wiedział?

– Cóż to takiego? – zapytał Alec zniecierpliwiony.

Sovos odwrócił się i po raz pierwszy Alec zobaczył szeroki uśmiech na jego twarzy.

– Witaj, mój przyjacielu – powiedział – Witaj na Zaginionych Wyspach.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Aidan stał przywiązany do słupa, nie mógł się poruszyć, a tylko patrzeć, jak jego ojciec klęczy kilka kroków od niego, pilnowany przez pandezyjskich żołnierzy. Stali po obu stronach z mieczami uniesionymi nad jego głową.

– NIE! – wrzasnął chłopak.

Starał się wyrwać, oswobodzić, skoczyć naprzód i uratować życie ojca, jednak jakkolwiek by się nie szarpał, jego więzy trzymały mocno, liny głęboko wpijały się w jego nadgarstki i kostki. Zmusili go, by patrzył na swego ojca na kolanach, w jego pełne łez, błagające o pomoc oczy.

– Aidanie! – wykrzyknął ojciec i wyciągnął ku niemu rękę.

– Ojcze! – chłopak odpowiedział krzykiem.

Jednak ostrza już opadały, chwilę później twarz Aidana zrosiła krew, gdy głowa jego ojca spadła z ramion.

– NIE! – wrzasnął znowu, czując jakby i z niego uciekało życie, jakby leciał w bezdenną studnię.

I obudził się dysząc ciężko, cały oblany zimnym potem. Ocknął się w ciemności, ledwie kojarząc, gdzie się znajduje.

– Ojcze! – wykrzyknął jeszcze, na wpół śpiąc, wciąż rozglądając się za nim, wciąż chcąc go ratować.

Obejrzał się wokół i poczuł coś na swej twarzy i włosach, przykrywało całe jego ciało, aż trudno było oddychać. Sięgnął w górę i ściągnął z siebie coś lekkiego, zorientował się, że leży w kopcu siana, prawie zupełnie zagrzebany. Jednym ruchem odgarnął źdźbła z twarzy i usiadł prosto.

Było ciemno, ledwie dostrzegalny płomień pochodni migotał pomiędzy deskami; szybko zorientował się, że leży na wozie. Usłyszał obok siebie szelest, gdy spojrzał w tamtą stronę, z ulgą stwierdził, że to Biały. Wielki pies wskoczył na wóz zaraz obok niego i zabrał się za lizanie go po twarzy, Aidan uściskał go w odpowiedzi.

Chłopiec nadal dyszał ciężko, wciąż pod wrażeniem snu, który wydawał się zbyt prawdziwy. Czy jego ojciec naprawdę został zabity? Próbował sobie przypomnieć chwilę, w której widział go po raz ostatni, na pałacowym dziedzińcu, otoczonego w zasadzce. Przypomniał sobie, jak chciał mu pomóc, jednak Papug porwał go stamtąd siłą. Przypomniał sobie, że mężczyzna położył go na tym wozie, że jechali przez boczne uliczki Andros, by uciec jak najdalej.

To wyjaśniałoby czemu siedział na tej furmance. Jednak gdzie zajechali? Dokąd Papug go zabrał?

Otworzyły się drzwi i światło pochodni oświetliło ciemne pomieszczenie. Aidan wreszcie mógł zobaczyć, gdzie się znajdują: w małym pokoju o kamiennych ścianach, nisko sklepionym suficie, wyglądało to na małą chatkę albo karczmę. Spojrzał w tamtą stronę i zobaczył Papuga stojącego w drzwiach, ciemna postać na tle jasnych drzwi.

– Jeśli nie przestaniesz tak krzyczeć, Pandezjanie na pewno nas znajdą – ostrzegł go.

Potem odwrócił się i wyszedł, powracając do jasno oświetlonego pokoju. Aidan zeskoczył więc szybko na ziemię i poszedł za nim z Białym przy boku. Gdy tylko wszedł do jasnego pokoju, mężczyzna prędko zamknął za nim grube, dębowe drzwi i zaryglował je kilka razy.

Rozglądał się wokół, oślepiony jasnym światłem, aż wreszcie rozpoznał znajome twarze: towarzysze Papuga. Aktorzy. Wszyscy ci komedianci, z którymi podróżował. Byli tu wszyscy, kryli się tutaj, zaszyci w tej kamiennej karczmie o zabitych deskami oknach. Wszystkie ich twarze, jeszcze niedawno tak radosne, teraz były srogie i poważne.

– Pandezjanie panoszą się wszędzie – powiedział do niego Papug – Nie podnoś głosu.

Aidan zawstydził się, nie wiedział nawet, że krzyczał.

 

– Przepraszam – powiedział – Miałem koszmary.

– Wszyscy mamy koszmary – odrzekł mężczyzna – Największy koszmar mamy na jawie – dodał któryś z aktorów o ponurym wyrazie twarzy.

– Gdzie jesteśmy? – spytał Aidan rozglądając się wokół ciekawie.

– W karczmie – odpowiedział Papug – W najciemniejszym zakątku Andros. Nadal jesteśmy w stolicy, choć się ukrywamy. Na zewnątrz krążą patrole Pandezjan. Przechodzili obok już wiele razy, jednak nie wpadli na to, by tu zajrzeć – musisz tylko siedzieć cicho. Tu jesteśmy bezpieczni.

– Na razie – odezwał się sceptycznie jeden z jego przyjaciół.

Aidan, wciąż czując palącą potrzebę, by pomóc ojcu, próbował przypomnieć sobie wszystko.

– Mój ojciec – powiedział – Czy on… żyje?

Papug pokręcił głową w odpowiedzi.

– Nie wiem. Gdzieś go zabrali. Ostatnio widziałem go żywym.

Aidan aż poczerwieniał z wściekłości.

– Porwałeś mnie stamtąd! – powiedział gniewnie – Nie powinieneś był tego robić. Mogłem mu przecież pomóc!

Mężczyzna potarł tylko podbródek.

– A jak niby chciałeś tego dokonać?

Aidan wzruszył ramionami, próbując coś wymyślić.

– Nie wiem – odpowiedział – Jakoś.

Papug kiwnął głową.

– Na pewno byś spróbował – zgodził się – I też leżałbyś tam martwy.

– A więc on nie żyje? – spytał chłopak.

Mężczyzna wzruszył ramionami.

– Żył, gdy stamtąd wialiśmy – powiedział – A teraz nie wiem. Nie mamy tu żadnych przyjaciół, nie mamy już szpiegów wewnątrz miasta – zostało całkowicie zajęte przez Pandezjan. Wszyscy ludzie twojego ojca trafili do lochu. Obawiam się, że zostawiono nas samych na łasce Pandezji.

Aidan zacisnął pięści na samą myśl o tym, że jego ojciec gnije w jakiejś celi.

– Muszę go uratować – stwierdził, widząc przed sobą jasny cel – Nie mogę siedzieć tu jak mysz pod miotłą. Muszę się stąd wydostać.

Skoczył na nogi i podbiegł do drzwi, by zacząć otwierać wszystkie rygle. Już po chwili pojawił się obok niego Papug i oparł stopę o drzwi zanim te zdążyły się otworzyć.

– Jak tylko stąd wyjdziesz – powiedział – wszyscy przypłacimy to życiem.

Aidan spojrzał mu w oczy i po raz pierwszy zobaczył poważny wyraz na jego twarzy, wiedział że ma rację. Właściwie był mu wdzięczny i szanował go za uratowanie życia. Za to należała mu się wdzięczność po sam grób. Jednak mimo wszystko czuł palącą potrzebę zrobienia czegoś, by pomóc ojcu, był pewien, że liczy się każda sekunda.

– Powiedziałeś wcześniej, że jest inny sposób – przypomniał sobie – Inny sposób, by go uratować.

Papug kiwnął głową.

– Rzeczywiście – przyznał.

– Więc jak, to były tylko puste słowa? – spytał go chłopak.

Mężczyzna westchnął.

– Co proponujesz? – spytał rozdrażniony – Twój ojciec siedzi w samym sercu stolicy, w pałacowym lochu, strzeże go cała armia Pandezjan. Mamy iść tam, zapukać do drzwi?

Aidan stał nieruchomo, starając się wpaść na jakikolwiek pomysł. Wiedział, że stoi przed nim trudne zadanie.

– Na pewno jest ktoś, kto może nam pomóc – stwierdził.

– Kto taki? – odezwał się jeden z aktorów – Wszyscy ludzie lojalni twojemu ojcu zostali aresztowani razem z nim.

– Na pewno nie wszyscy – odparł Aidan – Z pewnością jest ktoś, kogo nie było na miejscu. Na przykład przywódcy warowni wiernych memu ojcu.

– Być może – Papug wzruszył ramionami – tylko gdzie ich znajdziemy?

Aidan sapnął sfrustrowany, czując jakby kajdany na rękach jego ojca także jemu krępowały ruchy.

– Nie możemy po prostu siedzieć tu bezczynnie – podniósł głos – Jeśli mi nie pomożesz, pójdę sam. Nie obchodzi mnie mój los. Nie mogę siedzieć bezczynnie, gdy mój ojciec gnije w więzieniu. A moi bracia… – powiedział, przypomniawszy sobie, i natychmiast zaczął płakać; na pamięć o ich śmierci zalała go fala emocji.

– Nie mam już nikogo – stwierdził.

Ale zaraz potrząsnął głową. Przypomniał sobie o siostrze, o Kyrze, modlił się, by chociaż ona była teraz bezpieczna. W końcu tylko ona mu pozostała.

Gdy tak łkał, czerwony ze wstydu, Biały podszedł do niego i oparł mu łeb o nogę. Usłyszał także ciężkie kroki dudniące po skrzypiących, drewnianych deskach, i poczuł wielką, mięsistą dłoń na swoim ramieniu.

Podniósł głowę, by zobaczyć Papuga patrzącego na niego ze współczuciem.

– Nieprawda – powiedział mężczyzna – Masz także nas. My będziemy ci teraz rodziną.

Odwrócił się i wskazał obecnych szerokim gestem, Aidan podążył wzrokiem za jego ręką i zobaczył jak wszyscy aktorzy i artyści spoglądają na niego poważnie, kilkadziesiąt osób pokiwało wspólnie głowami, z oczyma pełnymi współczucia. Zdał sobie sprawę, że choć to nie wojownicy – to ludzie o dobrych sercach. Szanował ich za to bardzo.

– Dziękuję wam – powiedział – Ale jesteście tylko aktorami. Zaś ja potrzebuję wojowników. Nie możecie pomóc mi uwolnić mojego ojca.

Jednak w oku Papuga nagle błysnęło coś, jakby w jego głowie zakiełkował jakiś pomysł, na twarzy wykwitł mu szeroki uśmiech.

– Jesteś w wielkim błędzie, młody Aidanie – odpowiedział.

Chłopak widział doskonale ten błysk w oku mężczyzny, wiedział, że ten coś już planuje.

– Wojownicy znają się na swojej rzeczy – powiedział Papug – jednak komedianci także umieją niejedno. Wojownik wygra swą siłą – ale artysta może doprowadzić do zwycięstwa innymi sposobami, czasem nawet o wiele potężniejszymi.

– Nic nie rozumiem – stwierdził zmieszany Aidan – Nie chcecie chyba zabawiać mojego ojca w celi?

Mężczyzna wybuchnął śmiechem.

– A może właśnie – odpowiedział – to byłby doskonały pomysł.

Aidan spojrzał na niego zmieszany.

– Co masz na myśli? – spytał.

Papug potarł podbródek, wydawał się głęboko zamyślony.

– Wojownik nie będzie mógł teraz swobodnie poruszać się po stolicy – czy nawet zbliżyć się do centrum. Jednak artysta nie będzie miał z tym problemów.

Aidan nadal nic nie rozumiał.

– Dlaczego Pandezja miałaby wpuszczać artystów do samego serca stolicy? – spytał.

Papug uśmiechnął się i potrząsnął głową.

– Nadal nie masz pojęcia w jaki sposób ten świat działa – odpowiedział – Wojownika nie wpuści się wszędzie i zawsze. Jednak artyści – ci mają dostęp do każdego miejsca, w każdej sytuacji. Wszyscy potrzebują rozrywki, tak Pandezjanie, jak i Escalończycy. W końcu wynudzony żołnierz to niesforny żołnierz, gdziekolwiek nie spojrzeć, a porządek to rzecz najważniejsza. Rozrywka to klucz do utrzymania dobrego morale swych wojsk, więc i kontrolowania armii.

Papug uśmiechnął się znowu.

– Widzisz więc, młody Aidanie – powiedział – to nie dowódcy władają swoimi armiami, a my. Zwykli komedianci. Ludzie, którymi tak bardzo gardzisz. Wznosimy się ponad zgiełk bitwy, nie obchodzą nas wojskowe blokady. Nikogo nie interesuje, jaką noszę zbroję – tylko jak dobre są moje opowieści. A mam kilka świetnych, chłopcze, lepszych, niż kiedykolwiek będzie dane ci usłyszeć.

Papug zwrócić się w stronę swoich przyjaciół i zakrzyknął:

– Wydamy przedstawienie! Wszyscy razem!

Aktorzy znajdujący się w izbie nagle krzyknęli na wiwat, rozpromienieni, i skoczyli na nogi, nadzieja powróciła w ich przygnębione oczy.

– Wystawimy naszą sztukę w samym sercu stolicy! To będzie najlepsza rzecz, jaką ci Pandezjanie kiedykolwiek widzieli! I co najważniejsze, doskonale odwróci uwagę. A gdy nadejdzie odpowiednia chwila, gdy miasto będzie w naszych rękach, zauroczone tak wspaniałym przedstawieniem, wtedy uderzymy. I znajdziemy sposób, by uwolnić twego ojca.

Mężczyźni znów zakrzyknęli radośnie, a Aidan po raz pierwszy poczuł, jak jego serce ogrzewa świeża fala optymizmu.

– Naprawdę sądzisz, że to może się udać? – spytał.

Papug uśmiechnął się.

– Udawały się już, mój chłopcze – powiedział – o wiele bardziej szalone rzeczy.

ROZDZIAŁ ÓSMY

Duncan próbował ignorować ból, gdy dryfował na granicy snu, oparty plecami o kamienną ścianę, jednak kajdany wrzynające się w jego nadgarstki i kostki nie pozwalały mu zasnąć. Bardziej niż czegokolwiek innego potrzebował wody. Gardło miał tak suche, że nie był w stanie przełknąć śliny, tak spękane, że nawet oddychanie sprawiało ból. Nie mógł przypomnieć sobie nawet ile to dni już minęło od czasu, gdy wziął choć łyk wody, do tego był tak słaby z głodu, że ledwie się ruszał. Wiedział, że marnieje tu w oczach, że jeśli kaci nie wezmą go prędko, głód zrobi to za nich.

Wciąż tracił i odzyskiwał świadomość, już od wielu dni, obezwładniony bólem, który powoli stawał się częścią jego samego. W głowie błyskały mu obrazy z młodości, czasu spędzonego w szerokim polu, na placach ćwiczeń, na placu boju. Przypominał sobie swoje pierwsze bitwy, czasy dawno minione, gdy Escalon był wolny i wspaniały. Te wizje jednak wciąż przerywane były widokiem jego dwóch martwych synów, którzy stawali przed nim, by go dręczyć. Rozdzierał go ból, potrząsał więc głową, bezskutecznie próbując go odpędzić.

Pomyślał o swym ostatnim synu, Aidanie, miał żarliwą nadzieję, że wciąż jest bezpieczny w Volis, że Pandezjanie nie dotarli jeszcze do niego. Potem jego myśli zwróciły się ku Kyrze. Przypomniał sobie czasy, gdy była małą dziewczynką, przypominał sobie jak dumny był z tego, że może ją wychować. Pomyślał o jej podróży przez Escalon, był ciekaw czy dotarła do Ur, czy poznała swego wuja i czy była bezpieczna. Była jego częścią, jedyną częścią, która w tej chwili się liczyła, jej bezpieczeństwo znaczyło dla niego więcej niż to, czy jest żywy. Czy kiedykolwiek jeszcze ją zobaczy? – zastanawiał się. Tak bardzo tego chciał, lecz jednocześnie życzył sobie, by znalazła się gdzieś daleko, by uciekła od tego wszystkiego.

Drzwi celi otwarły się z trzaskiem, sprawiając, że Duncan aż podskoczył, zanim wbił oczy w mrok. W ciemności usłyszał odgłosy kroków, przysłuchując się im stwierdził, że to nie buty Enisa. Od ciągłego przebywania w mroku jego słuch poprawił się znacznie.

Gdy żołnierz zbliżył się do niego, Duncan był pewien, że chce go torturować bądź zabić. I był na to gotowy. Mogli z nim zrobić cokolwiek chcieli – w środku i tak był już martwy.

Otworzył powieki, choć ciążyły mu strasznie, i podniósł wzrok, przywołując resztki godności, które mu pozostały, by zobaczyć kto to. Z zaskoczeniem stwierdził, że widzi twarz mężczyzny, którym ze wszystkich żywych gardził najbardziej: Banta z Barris. Tego zdrajcy. Człowieka, który zabił obu jego synów.

Spoglądał na niego z nienawiścią, gdy mężczyzna podchodził bliżej z uśmieszkiem satysfakcji na ustach, by pochylić się w jego stronę. Zastanawiał się, co sprawiło, że ta kreatura tu przyszła.

– Już nie jesteś tak potężny, prawda Duncanie? – spytał go Bant zbliżywszy się na wyciągnięcie ręki. Po czym stanął przed nim z rękami pod boki, niski, krępy, z wąskimi ustami, oczyma jak paciorki i ospowatą twarzą.

Duncan rzucił się naprzód, chcąc rozerwać go na strzępy – jednak łańcuchy trzymały go mocno.

– Zapłacisz mi za życie moich chłopców – powiedział ściśniętym gardłem, które tak wyschło, że nie był w stanie sprawić, by słowa brzmiały wystarczająco jadowicie.

Bant zaśmiał się krótkim, prostackim okrzykiem.

– Czyżby? – zakpił – Przecież wyzioniesz ducha w tym lochu. Zabiłem twoich synów, i ciebie też mogę zabić jeśli tylko mi się spodoba. Teraz zdobyłem poparcie Pandezji, po tym jak okazałem im swą lojalność. Ale nie zabiję cię. To byłaby zbyt wielka łaska. Wolę patrzeć, jak marniejesz z dnia na dzień.

Duncan poczuł, jak zaczyna w nim kipieć blady gniew.

– Dlaczego więc przyszedłeś?

Twarz Banta pociemniała.

– Mogę przychodzić tu z dowolnego powodu – skrzywił się na więźnia – albo i bez żadnego powodu. Mogę przyjść tu po to, by popatrzeć sobie na ciebie. By się w ciebie wpatrywać. By oglądać owoce mego zwycięstwa.

Westchnął.

– Tak się jednak składa, że mam dobry powód dla tej wizyty. Chcę czegoś od ciebie. I jestem gotów oferować ci za to coś wyjątkowego.

Duncan spojrzał na niego sceptycznie.

– Twoją wolność – dodał Bant.

Duncan nadal patrzył na niego i zastanawiał się.

– Dlaczego niby miałbyś to zrobić?

Bant westchnął.

– Widzisz, Duncanie – powiedział – my wcale aż tak bardzo się nie różnimy. Obaj jesteśmy wojownikami. Tak właściwie to zawsze cię szanowałem. Twoi synowie zasłużyli na śmierć, byli lekkomyślnymi durniami. Ale ciebie – powiedział – zawsze szanowałem. Nie powinieneś tu siedzieć.

Zamilkł na chwilę, by zmierzyć go wzrokiem.

– Więc słuchaj tego, co ci proponuję – ciągnął dalej – Publicznie przyznasz się do zbrodni przeciwko naszemu narodowi i zaapelujesz do wszystkich mieszkańców Andros, by poddali się pandezyjskiej władzy. Jeśli tak zrobisz, postaram się, by Pandezja puściła cię wolno.

 

Duncan siedział bez ruchu, tak wściekły, że nie wiedział od czego zacząć.

– Wybrałeś rolę pandezyjskiej marionetki? – spytał wreszcie z drwiną – Starasz się im przypodobać? Pokazać im, że jesteś w stanie nakłonić mnie do działania?

Bant uśmiechnął się krzywo.

– Zrób to, Duncanie – odrzekł – Nikomu nie przydasz się zamknięty w lochu, tobie też to pożytku nie przynosi. Powiedz Najwyższemu Ra to, co chce usłyszeć, przyznaj się do winy i zawrzyj pokój dla tego miasta. Nasza stolica potrzebuje teraz pokoju, a ty jesteś jedynym, który potrafiłby go zapewnić.

Duncan zaczerpnął kilka głębokich oddechów, aż wreszcie miał wystarczająco siły, by przemówić.

– Nigdy – odpowiedział.

Bant skrzywił się.

– Nie dla własnej wolności – Duncan ciągnął dalej – nie dla zachowania życia, za żadne skarby świata.

W końcu wpił w niego oczy, patrząc z zadowoleniem jak twarz mężczyzny czerwienieje, i dodał:

– Bądź pewien jednego: jeśli kiedykolwiek uda mi się stąd uciec, mój miecz zasmakuje twojej krwi.

Po długiej, dźwięczącej w uszach ciszy Bant stanął prosto, skrzywił się na Duncana i potrząsnął głową.

– Pożyj dla mnie jeszcze kilka dni dłużej – powiedział – bym miał szansę zobaczyć twoją egzekucję.

To koniec darmowego fragmentu. Czy chcesz czytać dalej?