Za darmo

Arena Jeden

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

SIEDEM

Lecę, wywijając w powietrzu orła, aż w końcu czuję, że ląduję w śniegu, obijając kości i tracąc oddech. Zaczynam się turlać, raz po raz. Obracam się wciąż, nie mogąc się zatrzymać, uderzając się i ocierając na całym ciele. Dzięki Bogu, kask wciąż tkwi na głowie, która co chwilę uderza w leżące po drodze kamienie. Za mną rozlega się głośny dźwięk rozdzieranego metalu.

Leżę bez ruchu, zastanawiając się, co zrobiłam. Przez chwilę nie jestem w stanie się poruszyć. Ale potem przychodzi mi na myśl Bree i zmuszam się, by wstać. Poruszam nogą, potem podnoszę rękę, sprawdzając, co z nią. Robiąc to, czuję koszmarny ból w prawym boku, w żebrach, tak wielki, że zatyka mi dech. Złamałam jedno. Z najwyższym wysiłkiem udaje mi się przewrócić na drugi bok. Podnoszę osłonę kasku, spoglądam za siebie i ogarniam wzrokiem całą scenę.

Uderzyłam w pierwszy samochód z taką siłą, że przewróciłam go na bok; leży nieopodal, a jego koła wciąż się obracają. Drugi pojazd zjechał z drogi, lecz wciąż stoi pionowo; zatrzymał się w rowie na poboczu, około pięćdziesiąt jardów dalej. Ben nadal siedzi w przyczepie; nie potrafię stwierdzić, czy żyje, czy zginął. Wygląda na to, że jestem pierwszą osobą, która odzyskała przytomność. Innych oznak życia jak na razie nie widać.

Nie marnuję czasu. Czuję się bardziej obolała, niż kiedykolwiek dotychczas – jakby właśnie przejechała po mnie ciężarówka – ale wtedy znów myślę o Bree i jakoś zbieram siły i ruszam dalej. Mam przewagę, dopóki wszyscy inni dochodzą do siebie.

Kulejąc, czując pulsujący ból w klatce piersiowej, kuśtykam do leżącego na boku samochodu. Modlę się, by Bree tam była, by nie odniosła ran, bym mogła w jakiś sposób wydostać ją stąd. Sięgam w dół po broń i trzymam ostrożnie przed sobą.

Zaglądam do środka i widzę, że obaj łowcy zwisają bezwładnie ze swoich foteli, cali we krwi. Oczy jednego z nich są otwarte. Najwyraźniej nie żyje. Drugi również wygląda na martwego. Szybko sprawdzam tylne siedzenia, mając nadzieję ujrzeć Bree.

Ale nie ma jej tu. Zamiast niej, znajduję dwoje nastolatków – chłopaka i dziewczynę. Siedzą nieruchomo, sparaliżowani strachem. Nie mogę w to uwierzyć. Uderzyłam w niewłaściwy samochód.

Natychmiast oglądam się na samochód w oddali, ten w rowie i właśnie wtedy, nagle, jego silnik odpala i koła zaczynają się obracać. Próbuje wydostać się z rowu. Puszczam się biegiem w jego kierunku, zamierzając dotrzeć na miejsce zanim odjedzie. Serce podchodzi mi do gardła. Wiem, że jest tam Bree, ledwie pięćdziesiąt jardów dalej.

Kiedy już zamierzam wkroczyć do akcji, nagle słyszę czyjś głos.

– POMOCY!

Oglądam się za siebie i widzę siedzącego w przyczepie Bena, który stara się wydostać na zewnątrz. Motocykl obejmują coraz większe płomienie, które zbliżają się do zbiornika z paliwem. Mój motocykl płonie. A Ben zaklinował się w środku. Stoję, rozdarta, spoglądając to na Bena, to na samochód, w którym trzymają moją siostrę. Muszę tam biec i ją uratować, ale jednocześnie, nie mogę pozwolić, by Ben zginął. Nie w ten sposób.

Czując narastającą wściekłość, podbiegam do niego. Chwytam go, czuję żar płomieni buchających tuż za nim, i ciągnę, starając się go stamtąd wydostać. Jednakże, metalowa ściana przyczepy wygięła się, więżąc mu nogi w środku. Próbuje mi pomóc, a ja ciągnę go, wśród rosnących coraz wyżej płomieni. Pocę się i stękam, ciągnąc ze wszystkich sił. W końcu uwalniam go.

I właśnie wtedy, nagle, motocykl eksploduje.

OSIEM

Eksplozja wyrzuca nas oboje w powietrze. Ląduję twardo na plecach w śniegu. Po raz trzeci tego ranka czuję, jak braknie mi tchu.

Spoglądam w górę na niebo, a widząc gwiazdy, staram się oczyścić umysł. Wciąż czuję na swojej twarzy żar buchający od płomieni, i w uszach mi dzwoni od hałasu.

Kiedy ciężko podnoszę się na kolana, czuję rozdzierający ból w prawej ręce. Oglądam się i widzę, że z mojego bicepsa wystaje, mający może ze dwa cale, niewielki odłamek, kawałek wygiętego metalu. Boli jak diabli.

Sięgam tam i, nie namyślawszy się, jednym szybkim ruchem chwytam go, zaciskam zęby i pociągam. Przez chwilę czuję najgorszy ból w moim życiu, kiedy żelazo wychodzi z ciała. Krew tryska w dół ręki i na śnieg, plamiąc moja kurtkę.

Szybko wyjmuję drugą rękę z rękawa kurtki i zauważam krew na koszuli. Zębami odrywam kawałek rękawa i, robiąc z niego opaskę, owijam ciasno wokół rany, po czym zakładam kurtkę z powrotem. Mam nadzieję, że to zatamuje krwawienie. Siadam z trudem i widzę, co zostało po byłym motocyklu taty: sterta bezużytecznego, płonącego żelastwa. No to utknęliśmy.

Oglądam się na Bena. On również wygląda na zamroczonego. Gramoli się na ręce i kolana, ciężko dysząc, z twarzą czarną od sadzy. Przynajmniej jeszcze żyje.

Słyszę ryk silnika, oglądam się za siebie i widzę, że samochód w oddali odzyskał przyczepność. Odjeżdża akurat autostradą, przyspieszając, z moją siostrą w środku. Jestem wściekła na Bena, że przez niego tracę siostrę. Muszę ich złapać.

Odwracam się w stronę samochodu łowców, wciąż leżącego na boku, i zastanawiam się, czy jeszcze działa. Podbiegam do niego, zdecydowana spróbować.

Pcham ze wszystkich sił, starając się z powrotem postawić go na koła. Ale jest za ciężki, ledwie się kołysze.

– Pomóż mi! – krzyczę do Bena.

Wstaje i podbiega do mnie, kulejąc na jedną nogę. Zajmuje miejsce obok mnie i razem pchamy ze wszystkich sił. Samochód jest cięższy niż się zdaje, obciążony tymi wszystkimi żelaznymi kratami. Kołysze się coraz bardziej, coraz mocniej, aż w końcu, po którymś razie staje na czterech kołach. Ląduje w śniegu z hukiem.

Nie marnuję ani chwili. Otwieram drzwi od strony kierowcy, sięgam do środka, chwytam obydwoma rękoma zmarłego kierowcę za koszulę i wyciągam na zewnątrz. Jego ciało pokrywa krew i kiedy rzucam go na śnieg, moje ręce są całe czerwone.

Nachylam się i przyglądam łowcy na siedzeniu pasażera. Jego twarz również pokrywa krew, ale nie jestem pewna, czy nie żyje. W zasadzie, kiedy przyglądam mu się bliżej, wykrywam nieznaczny ruch. Wtedy łowca przesuwa się na fotelu. Żyje.

Nachylam się i chwytam go za koszulę, ściskając ją w pięści. Przykładam mu pistolet do głowy i potrząsam nim brutalnie. W końcu otwiera oczy, mrugając powiekami. Jest zdezorientowany.

Zakładam, że pozostali łowcy zmierzają do Areny Jeden. Ale mają nad nami tak wielką przewagę, iż muszę się upewnić. Nachylam się nisko.

Obraca się i spogląda na mnie, a ja przez chwilę nie mogę do siebie dojść: pół jego twarzy jest po prostu stopiona. To stara rana, nieodniesiona w naszym zderzeniu, co oznacza, że łowca musiał przeżyć wybuch jądrowy i towarzyszącą mu wysoką temperaturę. Słyszałam różne pogłoski o tych ludziach, ale nigdy żadnego nie widziałam. Kiedy zrzucono ładunki atomowe na miasta, nieliczni, którzy przeżyli bezpośredni atak, nosili blizny i ponoć byli bardziej sadystyczni i agresywni od całej reszty? Nazywamy ich Skażeńcami.

Muszę zachować wyjątkową ostrożność przy takim. Zaciskam chwyt na broni.

– Dokąd ją zabierają? – żądam przez zaciśnięte zęby.

Spogląda na mnie pustym wzrokiem, jakby próbując pojąć, o co mi chodzi. Jestem jednak pewna, że mnie rozumie.

Przyciskam mu lufę do policzka, dając do zrozumienia, że nie żartuję. Naprawdę. Każda mijająca sekunda jest teraz na wagę złota, a ja czuję, jak Bree oddala się ode mnie coraz bardziej.

– Pytałam, dokąd ją zabierają?

W końcu jego oczy otwierają się i wyziera z nich strach, Sądzę, że do niego dotarło.

– Na arenę – mówi wreszcie zachrypłym głosem.

Z drżeniem serca słucham, jak potwierdzają się moje najgorsze obawy.

Modlę się, by nie powiedział Arena Jeden.

Waha się, a ja widzę, że zastanawia się, czy powiedzieć mi, czy też nie. Dźgam go lufą jeszcze bardziej w kość policzkową.

– Mów albo z tobą koniec! – wrzeszczę, zadziwiając samą siebie gniewem słyszanym w moim głosie.

W końcu, po długiej chwili milczenia, odpowiada: − Arena Jeden.

Serce wali mi mocno, kiedy potwierdzają się moje najgorsze obawy. Arena Jeden. Manhattan. Podobno jest najgorsza ze wszystkich. A to może oznaczać tylko jedno: niechybną śmierć Bree.

Opanowuje mnie na nowo gniew na tego człowieka, tego pasożyta, tego paskudnego łowcę, najpodlejszego przedstawiciela ludzkiego rodzaju, który śmiał przyjechać tu i porwać moją siostrę i Bóg wie kogo jeszcze, by nakarmić machinę, tylko po to, by inni mogli obejrzeć, jak bezradni ludzie zabijają się nawzajem. Całą tę bezsensowną śmierć tylko dla czyjejś rozrywki. Jak dla mnie, wystarczy tego, bym pragnęła zabić go tu, na miejscu.

Ale zabieram broń z jego policzka i rozluźniam chwyt. Wiem, że powinnam go zabić, ale nie potrafię zmusić się do tego. Odpowiedział na moje pytania i, mam wrażenie, że zabicie go byłoby teraz nie w porządku. Tak więc, zamiast tego, zostawię go tu. Wykopię go z samochodu i zostawię na drodze, co będzie oznaczało jego powolną śmierć głodową. Nie ma mowy, żeby łowca przeżył sam na łonie natury. To mieszczuchy – niepodobni do nas, ocalałych.

Odchylam się, by powiedzieć Benowi, aby wyrzucił go z samochodu, kiedy nagle, kątem oka, dostrzegam jakiś ruch. Łowca sięga do swego pasa, szybciej niżbym się spodziewała. Nabrał mnie: w gruncie rzeczy jest w całkiem dobrej formie.

Wyciąga pistolet szybciej niż mogłabym sądzić, że to możliwe. Zanim w ogóle reaguję podnosi ją już w moim kierunku. Postąpiłam głupio, lekceważąc go. Jednak instynkt przejmuje nade mną kontrolę, jakiś odruch odziedziczony być może po tacie i, nie myśląc jasno, podnoszę pistolet i strzelam, chwilę przed tym, nim on oddaje strzał.

DZIEWIĘĆ

Wystrzał jest ogłuszający. Chwilę później cały samochód jest obryzgany krwią. Adrenalina uderza mi do głowy tak bardzo, że nawet nie wiem, kto wystrzelił pierwszy.

Jestem zdumiona, kiedy spoglądam w dół i uświadamiam sobie, że strzeliłam mu w głowę.

 

Nagle rozlega się krzyk. Spoglądam na tylne siedzenie i widzę, jak siedząca za fotelem kierowcy młoda dziewczyna wrzeszczy. Nagle nachyla się do przodu, przeciska z tylnego siedzenia, wyskakuje na zewnątrz i ląduje na śniegu.

Przez moment zastanawiam się, czy nie puścić się za nią w pogoń – najwyraźniej jest w szoku, a w jej stanie wątpię, czy wie, dokąd biegnie. Przy tej pogodzie, na tym terenie, wątpię, czy długo pożyje.

Ale przychodzi mi na myśl Bree i muszę się skupić. To na niej zależy mi teraz najbardziej. Nie mogę marnować czasu na tę dziewczynę. Odwracam się i obserwuję, jak biegnie. Odnoszę dziwaczne wrażenie, traktując ją jak o wiele młodszą od siebie. Prawdopodobnie nie różnimy się wiekiem aż tak bardzo.

Sprawdzam reakcję pojmanego chłopaka siedzącego w tyle samochodu, mającego może ze dwanaście lat, lecz on tylko siedzi nieruchomo na miejscu, pogrążony w katatonicznym szoku. Nawet okiem nie mrugnie. Zastanawiam się, czy nie przeszedł jakiegoś załamania psychicznego. Wstaję i spoglądam na Bena, który nadal stoi i wpatruje się w ciało martwego łowcy. Nie odzywa się ani słowem.

Nagle dociera do mnie powaga czynu, którego się dopuściłam: właśnie zabiłam człowieka. Nigdy w życiu nie przypuszczałam, że to zrobię. Już zabicie jakiegoś zwierzęcia powodowało, że czułam się z tego powodu źle. Uzmysławiam sobie, że w tej chwili powinnam czuć się okropnie.

Ale jestem zbyt otępiała. Czuję jedynie, że zrobiłam to, co musiałam zrobić, by się bronić. Był przecież łowcą i przybył tu, by wyrządzić nam krzywdę. Zdaję sobie sprawę, że powinnam czuć większą skruchę – ale tak nie jest. I to mnie przeraża. Bezwiednie zaczynam się zastanawiać, czy nie przypominam teraz taty bardziej, niż jestem gotowa to przyznać.

Ben nie nadaje się do niczego. Wciąż stoi i wpatruje się w ciało, więc podbiegam na jego stronę samochodu, otwieram drzwi pasażera i zaczynam szarpać się z ciałem… Jest ciężkie.

– Pomóż mi! – warczę. Irytuje mnie jego bezczynność – zwłaszcza, że pozostali łowcy nam uciekają.

W końcu, Ben podchodzi i mi pomaga. Wyciągamy martwego łowcę, plamiąc swoje ubrania krwią, odchodzimy kawałek, po czym rzucamy go na śnieg, który zabarwia się na czerwono. Sięgam w dół i szybko pozbawiam trupa pasa z amunicją i pistoletu, uświadamiając sobie, że Ben albo zachowuje się nazbyt biernie, albo nie potrafi jasno myśleć.

– Weź jego ubranie – mówię. Będziesz go potrzebował.

Nie marnuję ani chwili dłużej. Podbiegam z powrotem do samochodu, otwieram drzwi od strony kierowcy i wskakuję do środka. Już mam przekręcić kluczyk, kiedy spoglądam w dół i sprawdzam zapłon. Nie ma kluczyków.

Serce we mnie zamiera. Przeszukuję gorączkowo podłogę, potem siedzenia i deskę rozdzielczą. Nic. Klucze musiały wypaść z samochodu w chwili kraksy.

Wyglądam na zewnątrz i spostrzegam jakiś dziwny ślad w śniegu, który mógłby wskazywać, gdzie potoczyły się klucze. Klękam i rozpaczliwie przeczesuję śnieg dłonią. Czuję coraz większą rozpacz. To jak szukanie igły w stogu siana.

Nagle jednak staje się cud: moja dłoń uderza o coś niewielkiego. Przeczesuję śnieg dokładniej i z wielką ulgą spostrzegam zgubę.

Wskakuję z powrotem do samochodu, włączam zapłon i silnik budzi się z rykiem do życia. Auto musiało przejść jakieś modyfikacje. Silnik podrasowanego wozu, przypominającego stare Camaro, wyje o wiele za głośno; od razu wiadomo, że to będzie szybka jazda. Mam tylko nadzieję, że wystarczająco szybka, by dogonić tamtych.

Już mam wrzucić bieg, kiedy oglądam się na Bena i widzę, że wciąż stoi i wpatruje się w ciało łowcy. Nie zdjął jeszcze z niego ubrania, choć stoi tam i marznie. Pewnie widok śmierci dotknął go bardziej niż mnie. Straciłam już cierpliwość i rozważam, czy nie odjechać; ale to nie byłoby w porządku, zostawić go tu samego, zwłaszcza, że Ben – a raczej ciężar jego ciała – uratował mnie na moście.

– ODJEŻDŻAM! – krzyczę do niego. – WSIADAJ!

To wyrywa go z otępienia. Podbiega do samochodu, wsiada i zatrzaskuje drzwi. Tuż, zanim naciskam gaz, odwraca się i spogląda na tylne siedzenie.

– Co z nim? – pyta.

Podążam za jego wzrokiem i patrzę na siedzącego sztywno chłopaka, wciąż wpatrzonego przed siebie.

– Chcesz wysiąść? – pytam go. – Masz teraz okazję.

Ale on nie reaguje. Nie stać mnie na to, by marnować czas; i tak już długo zwlekam. Jeśli nie podejmie decyzji, zrobię to za niego. Może zginąć, jeśli pojedzie z nami – ale jeśli zostanie tutaj, umrze z całą pewnością. Jedzie z nami.

Dodaję gazu, wjeżdżając z głuchym odgłosem z powrotem na autostradę. Z zadowoleniem widzę, że samochód wciąż działa i jest szybszy, niż bym się tego spodziewała. Również cieszy mnie fakt, iż świetnie radzi sobie na śniegu. Wciskam sprzęgło, przełączam na dwójkę i dodaję gazu, potem na trójkę, czwórkę… Jestem wdzięczna tacie, że nauczył mnie przerzucać biegi w skrzyni manualnej – kolejnej typowo męskiej umiejętności, której prawdopodobnie nigdy jako nastolatka nie powinnam poznać, której nie cierpiałam w trakcie nauki, a która teraz tak bardzo mi się przydaje. Widzę, jak prędkościomierz pnie się w górę: osiemdziesiąt… dziewięćdziesiąt… sto… sto dziesięć… sto dwadzieścia…. Nie jestem pewna, jak bardzo mogę go cisnąć. Boję się, że jeśli będę jechać zbyt szybko, stracę panowanie na śniegu, zwłaszcza że autostrada od wielu lat nie widziała żadnych remontów, a przy tej całej śnieżnej pokrywie, nie widzę nawet wybojów. Jeśli wpadnę w jakąś dużą dziurę lub uderzę o płat lodu, wypadniemy z drogi. Przyspieszam jeszcze odrobinę, dochodząc do stu trzydziestu i postanawiam trzymać się tej prędkości.

Oglądam się na Bena, który właśnie skończył zapinać pas i teraz trzyma się deski rozdzielczej z taką siłą, że aż kłykcie mu zbielały; patrzy prosto przed siebie na drogę ze strachem.

– Zabiłaś go – mówi.

Z powodu ryczącego silnika, ledwie go słyszę i zastanawiam się, czy może wyobraziłam sobie to, czy też odzywa się moje sumienie. Jednakże, Ben odwraca się w moją stronę i powtarza:

– Zabiłaś tamtego człowieka – mówi głośniej, jakby był zdumiony, że coś takiego mogło się stać.

Nie jestem pewna, co odpowiedzieć.

– Tak, zrobiłam to – mówię w końcu z irytacją. Nie musisz mi o tym przypominać. – Masz z tym jakiś problem?

Powoli potrząsa głową.

– Po prostu nigdy jeszcze nie widziałem zabitego człowieka.

– Zrobiłam, co musiałam – odpieram w swojej obronie. − Sięgał po broń.

Przyspieszam jeszcze bardziej, do stu trzydziestu pięciu i, kiedy wyjeżdżamy za zakręt, oddycham z ulgą, dostrzegając drugi samochód na horyzoncie. Nadrabiam odległość, jadąc szybciej, niż oni w ogóle mieliby na to odwagę. Przy tym tempie, może uda mi się złapać ich za kilka minut. Ich widok działa na mnie pobudzająco.

Jestem pewna, że nas widzą – mam tylko nadzieję, że nie zdają sobie sprawy z tego, że to my. Może sądzą, że pozostali łowcy zdołali postawić samochód z powrotem na drodze. Myślę, że nie widzieli naszego starcia. Dodaję jeszcze więcej gazu, dobijając do stu czterdziestu, i dzieląca nas odległość zaczyna maleć.

– Co zamierzasz zrobić, kiedy ich dogonisz? – Ben krzyczy z wyraźną paniką w głosie.

Właśnie nad tym zastanawiam się od jakiegoś czasu. Jeszcze nie wiem. Wiem tylko, że muszę ich dogonić.

– Nie możemy strzelać do ich samochodu, jeśli to masz w planie – mówi. − Kula mogłaby zabić mojego brata… lub twoją siostrę.

– Wiem – odpowiadam. – Nie będziemy strzelać. Zepchniemy ich z drogi – mówię, podejmując nagle decyzję.

– Oszalałaś! – krzyczy, ściskając deskę jeszcze mocniej, w miarę jak coraz bardziej ich doganiamy. Śnieg odbija się od szyby ostrym blaskiem, a ja mam wrażenie, że gram w grę wideo i właśnie tracę panowanie. Droga wije się i zwęża z każdą chwilą.

– Mogą zginąć! − krzyczy. – Co dobrego ma z tego wyniknąć? Mój brat tam umrze!

– Moja siostra też tam jest! – odkrzykuję. – Chyba nie oczekujesz, że poproszę, by stanęli?

Milknie.

– Musimy ich zatrzymać – mówię dalej. – Jeśli dotrą do miasta, nigdy ich nie odzyskamy. Pójdą na niechybną śmierć. A tutaj przynajmniej będą mieli jakąś szansę.

Kiedy już mam kolejny raz przycisnąć gaz do dechy, łowcy zaskakują mnie, zwalniając nagle. Chwilę później jestem obok nich. Najpierw nie mogę zrozumieć, dlaczego to robią, ale potem coś sobie uświadamiam: myślą, że jesteśmy ich kompanami. Wciąż nie zdają sobie sprawy, że to my.

Zwalniamy i dokładnie w chwili, kiedy przygotowuję się, by ostro skręcić i w nich uderzyć, przyciemniona szyba od strony pasażera zjeżdża na dół, ukazując twarz szczerzącego się łowcy; nadal sądzi, że jestem jedną z nich.

Spuszczam szybę, patrząc na niego gniewnie: chcę, by przyjrzał mi się dobrze zanim wyślę go do piekła.

Jego uśmiech znika, a na twarzy pojawia się wyraz szoku. Wciąż na moją korzyść działa element zaskoczenia. Już mam ostro skręcić kierownicą, kiedy nagle miga mi obraz Bree na tylnym siedzeniu. Żyje. Spogląda na mnie z trwogą w oczach.

Nagle uderzamy w wybój. Rozlega się ogłuszający łoskot, a nasz samochód trzęsie się, jakby obok wybuchła bomba. Ciska mną tak brutalnie, że moja głowa wali w metalowy dach i zęby zderzają się ze sobą. Czuję, jakby wypadła mi plomba. Nasz samochód skręca gwałtownie i dopiero po kilku sekundach udaje mi się nad nim zapanować i wrócić na drogę. Mało brakowało. Jaka byłam głupia. Nie powinnam zdejmować oczu z drogi. Nigdy. Straciliśmy prędkość, a ten drugi samochód przyspieszył i jest teraz dobre pięćdziesiąt jardów przed nami. Co gorsza, wiedzą już, że nie jesteśmy od nich.

Wciskam gaz do dechy: sto trzydzieści… sto czterdzieści… Naciskam pedał gazu, aż dotyka podłogi, ale szybciej już nie pojedzie. Prędkościomierz dobija do stu pięćdziesięciu. Przypuszczam, że samochód przede mną może jechać z równie dużą prędkością, ale najwyraźniej tamten kierowca jest rozsądniejszy. Warunki drogowe na tak oblodzonej jezdni sprawiają, że już przy osiemdziesięciu milach na godzinę jazda staje się ryzykowna, a oni najwyraźniej nie chcą podejmować zbędnego ryzyka. Ja natomiast nie mam nic do stracenia. Jeśli stracę Bree, nie będę miała po co żyć.

Dopadamy ich ponownie. Są trzydzieści jardów dalej… dwadzieścia.

Nagle, okno pasażera zjeżdża na dół i dostrzegam odbłysk światła na czymś lśniącym. Uświadamiam sobie, zbyt późno, co to takiego: pistolet.

Hamuję gwałtownie akurat kiedy oddają do nas kilka strzałów. Uchylam się, a kule świszczą wokół, odbijając się od maski i przedniej szyby. Nasze uszy wypełnia metaliczny dźwięk rykoszetujących pocisków. Najpierw myślę, że już po nas, ale wtedy zdaję sobie sprawę, że kule nie przebiły się do środka: samochód musi być kuloodporny.

– Zabijesz nas! – wydziera się Ben. – Przestań! Musi być jakiś inny sposób!

– Nie ma innego! – odkrzykuję, by przekonać siebie raczej, niż jego.

Przekroczyłam jakiegoś rodzaju wewnętrzną barierę i za nic w świecie nie wycofam się teraz.

– Nie ma innego sposobu – powtarzam do siebie po cichu ze wzrokiem utkwionym w drodze.

Wciskam gaz jeszcze raz, odbijając w bok i podjeżdżam bliżej ich samochodu. Jednym, mocnym pociągnięciem za kierownicę uderzam w nich mocno akurat w chwili, kiedy łowca sięga po broń. Mój przedni błotnik łupie w ich tylne koło. Ich auto gwałtownie skręca, moje również. Przez chwilę jest wielkie zamieszanie na drodze. Oni walą w metalową barierę, po czym odbijają się i uderzają w nasz samochód, odrzucając nas na barierę po naszej stronie.

Otwiera się przed nami autostrada, a bariery znikają. Po obu stronach widnieją płaskie, uprawne pola. Idealnie. Wiem, że teraz będę mogła ich zdjąć. Wciskam gaz kolejny raz, zamierzając znowu skręcić. Widzę ich idealnie i szykuję się do zderzenia.

Nagle, dostrzegam błysk metalu, kiedy łowca powtórnie wychyla się z bronią w ręku.

– UWAGA! – krzyczy Ben.

Ale jest już za późno. Rozlegają się strzały i zanim zdążam skręcić, kule rozrywają nasze przednie opony. Całkowicie tracę panowanie nad pojazdem. Ben krzyczy, kiedy suniemy bezładnie przez ulicę, i ja, wbrew sobie, również.

Mój świat wywraca się do góry nogami, kiedy samochód przewraca się i zaczyna koziołkować.

Moja głowa uderza o metalowy dach. Czuję ostre szarpnięcie wpijającego mi się w klatkę piersiową pasa i wszystko za oknem staje się zamazaną plamą. Odgłos miażdżonego metalu jest tak głośny, że nie mogę się skupić.

Ostatnią myślą jaka przychodzi mi do głowy jest to, aby mój tata mógł tu teraz być i zobaczyć, jak blisko byłam sukcesu. Zastanawiam się, czy byłby ze mnie dumny.

Potem, po kolejnym uderzeniu, mój świat ogarnia mrok.