Za darmo

Na zgliszczach Zakonu

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Sala i Sienicha

Kobiety podniosły się z ziemi, zataczały się jakby z wielkiego lęku i razów, jakie otrzymały, sił do dalszej podróży nie miały. Oczy im wszakże błyszczały, a obejmując jedna drugą, rzekomo dla podparcia się wzajem, czuły, że im serce gwałtownie dygocze. Gdy zaś odeszły od wałów ze dwie staje12, Sala nie mogła powstrzymać swojej radości.

– Widzicie, babo, widzicie, chcieliście już uciekać, a tak nam się udało, jak nigdy!

– Bałam się o ciebie, dziecino, o ciebie… Byleby jeszcze za trzy dni można zasięgnąć języka, a naszym jak najprędzej dać wiedzenie – dorzuciła.

– Ach, ten Kuba, ten Kuba, jak on pociesznie udawał, że wali mnie pięścią, a szeptał: „Bądź spokojna, Salo, baczę na wszystko, co się dzieje w Zakonie, a choćbym miał życie położyć, dam wam o wszystkim wiedzenie”.

– Bóg znać posłał go między te wilki, aby służył narodowi – westchnęła stara.

– Twoja to zasługa, babo – ozwała się miękkim głosem dziewczyna – odkąd nam go zabrali, ty czuwasz nad nim i nie dałaś mu się zniemczyć.

– On dałby się zniemczyć, on?

– Gdybyś nad nim nie czuwała, kto wie, co by się stało, toć przecie nie miał lat ośmiu, kiedy nam go zabrano. Coś ty użyła, jakich fortelów, by nie zapomniał mowy, a udawał, że jej zapomniał i Niemcom się zaprzedał. Coś ty użyła, wiesz tylko ty i sam Bóg na niebie – ciągnęła dalej Sala, przyciskając ramię baby z serdecznym uczuciem.

– Wszystko mi miłe, żem mojego Kubusia nie tylko od zniemczenia uchroniła, ale i jako węża wyhodowała, a przydatnym dla narodu uczyniła – mówiła stara jakby do siebie.

Sala przycisnęła znów jej ramię i rzekła:

– Jak przez mgłę pamiętam jeno onę chwilę, boćem lat pięciu nie miała, kiedy ojca Krzyżacy zabili, że bronił zamku i nie chciał powiedzieć, jaką drogą poszli Jagiełłowi rycerze, Kubę krzyczącego wniebogłosy zabrali, a matce grozili, że ją ubiją – westchnęła dziewczyna.

– O, pamiętam to dobrze, jakeś ty się za nimi powlokła, jakeś im nadskakiwała, a w domu potem mówiono, żeś Krzyżaków służka i że ich na nas naprowadzać będziesz.

– Cicho, cicho, nie wspominaj tych chwil strasznych! – zawołała drżącym głosem stara.

– Pozwól, pozwól, babo, tak mam dziś serce wezbrane, że muszę wszystko wygadać – mówiła Sala. – Jeno matka kochana zawsze powtarzała: „Sienicha swoich nie zdradzi, a że udawała służkę Krzyżaków, znać miała w tym myśl jakąś”. I jakby przeczuwając, żeś za Kubusiem poszła, mniej swego jedynaka płakała.

– Wiem to wszystko, wiem – przerwała stara. – A też i to, że prócz Kubusia było tam moc dzieci. Krzyżacy, słysząc moją niemiecką mowę, przychylność udawaną, słysząc wymysły na Polaków i Litwę, a też obietnice, że dzieci na wierne sługi Zakonu wychowam, mojej pieczy te niebożęta powierzyli. Nie ze wszystkimi się tak udało, jak z Kubusiem, nie wszystkim też mogłam ufać, zawszeć przez dziesięć lat coś się tam zrobiło – mówiła dalej jakby do siebie.

– Dziesięć lat. Ale coś ty tam przez te lata wycierpiała! – przerwała dziewczyna.

– Największą męką było dla mnie, żem słyszała ciągle pogróżki i wymysły dla Polski i Litwy. Największym też trudem było powstrzymywanie się, żeby nie wybuchnąć, a krew burzącą się w żyłach przymileniem się i przyświadczaniem powstrzymywać.

Sala z miłością przycisnęła się do jej ramienia.

– Największym też bólem było widzieć zabieranie spod mej opieki dzieci, które psy gończe pędziły, aby im ukryte wśród lasów chaty wskazywały. Spomiędzy tych zabieranych najwięcej było litewskich dzieci, z nimi mogłam się porozumieć, boć mi zostało nieco tej mowy w pamięci. A te biedactwa, poczuwszy dym z ojczystej chaty, pędziły w oczerety i zarośla, naprowadzając na własnych ojców strasznego wroga.

Kobieta, znękana strasznym wspomnieniem, zamilkła, a z piersi jej wydarło się głębokie westchnienie. Westchnęła i Sala, a potem rzekła:

– Aż oto przed rokiem zjawiłaś się znów w naszym dworze, przyniosłaś wieść umierającej matce o ukochanym jej synu. A ona cię błogosławiła i oddała twojej opiece i mnie, i jego – dodała.

I znów obie zamilkły.

– Aż oto, gdyś chciała odchodzić, uczepiłam się twej dłoni, a tyś pozwoliła, żebym poszła za tobą, aby ból serdeczny po matce utulić, brata obaczyć, a podpatrywać wrogów i o ich zamiarach swoim donosić…

– Pozwoliłam, a teraz ciągle to sobie wyrzucam! – odrzekła Sienicha.

– Uspokój się. Przecież opiekun mój a krewniak matki, Jaśko z Tarnowa, pobłogosławił mi i rzekł: „Wszechmocny i wątłej dziewce doda siły, jeżeli dobrej sprawie chce służyć”.

– Pamiętam to, pamiętam, a jednak…

– Mam też duże porachunki z Krzyżakami – przerwała Sala. – Zabili ojca, zabrali brata, matka z tęsknoty życie skończyła, zamek zrabowali, lud z Bobrownik srodze uciemiężali, do mnie więc należy wszystkich sił użyć, by na każdym kroku przeszkadzać im do dalszych zaborów – mówiła z zapałem dziewczyna.

– Wiem to wszystko, wiem, ale to nad siły słabej dziewczyny.

– A ty, babo, a ty? Przecież i ty od najrańszej młodości stanęłaś do walki z wrogą nam potęgą.

– Niech cię Bóg uchowa, żebyś miała doznać tego, co ja doznałam – westchnęła Sienicha.

– Pozwoliłaś pójść z sobą, a teraz zniechęcasz.

– Boga mi, nie zniechęcam, jeno drżę, żeby cię w swoje szpony te wilki nie dostały!

– Nie dostaną. Żywcem nie dostaną! – rzekła z mocą Sala. – Wszak wiesz, co noszę w krzyżyku – dodała.

Obie westchnęły.

– Brata odnalazłam, widywałam go przy twojej pomocy, przyniosłam mu otuchę, a choćem jeno dziewką, mogę być swoim użyteczna – mówiła dalej Sala.

– Dziewka i siedząc doma może dużo dobrego uczynić, zwłaszcza kiedy zabrakło matki, a jeno Przybora głową całego waszego mienia – rzekła stara surowo. – Zażywasz jeno biedy w moim schronisku i więdniesz jako kwiatek bez słonka – dodała.

– Cyt, cyt, babo! Nie czas na rozczulanie się nade mną, idzie głównie o to, żeby jak najprędzej zanieść do Krakowa wiadomość – mówiła namyślając się Sala.

– Za trzy dni dość będzie czasu – odrzekła stara.

– Za trzy dni może być za późno, drogi będą przez Krzyżaków zalane. Trzeba nam pierwej – nalegała dziewczyna. I po chwili namysłu, ze zwykłą stanowczością rzekła: – Ty ostaniesz, ja pójdę!

Stara aż stanęła ze zdumienia.

– Wiesz przecie, że mam łódź uwiązaną w przystani, że Lutek-niemowa jej pilnuje. Popłyniemy w górę rzeki, a kiedy ty zaledwie dowiesz się o ich wyjściu, ja będę już w Bobrownikach, a stamtąd pchnę z wieścią do Krakowa o nadzwyczajnych siłach krzyżackich i ich zamiarze wkroczenia do Polski.

– Nie mogę cię wstrzymywać – odrzekła baba. – Kto raz poświęcił się służeniu narodowi, nie może w drodze ustawać.

Zamilkły obie, każda znać zajęta swoimi myślami.

Szły teraz śpiesznym krokiem, nie słaniając się i nie pochylając. Stara o wiele przewyższała wzrostem młodą dziewczynę, miała pewne, energiczne ruchy i nie znać w niej było znużenia i lat przebytych w trudzie, o którym Sala mówiła.

Wydostawszy się spod zamku, szły przez łąkę, na której prócz pastucha i pasącego się bydła nikogo nie było.

W miarę jak się oddalały od miasta i zamku, nabierały pewności. Wkrótce dostały się w zarośla, a nareszcie zginęły w ciemnym, gęsto podszytym lesie. Po uciążliwym przedzieraniu się przez krzaki i zarośla doszły do wzgórza porosłego puszystym mchem. Pod tym zielonym poszyciem nikt nie domyślał się w nim pieczary, a w niej mieszkania dwóch kobiet.

Znać ustroń ta nie była przez ludzi nawiedzana, bo ptaki nawet nie płoszyły się na widok przybyłych, owszem, nader swobodnie przelatywały z gałęzi na gałąź, cirkając lub głośne wywodząc trele. Woń leśna przepełniała powietrze. Słonko miało się ku zachodowi. W lesie mrok był już prawie. Ptaki milkły powoli, rozgwar ich zastępowała cisza wieczorna. Jeno od czasu do czasu las zaszumiał, rozpoczynając zwykłą modlitwę wieczorną. Lecz kobiety nie miały czasu weń się wsłuchiwać ni zachwycać pięknością wieczoru. Wsunęły się w mchy gęste, potem do ciemnej pieczary.

– Nie wchodź dalej, póki nie zaświecę! – zawołała Sienicha.

Obracała się też wśród ciemności jak przy najlepszym świetle. Rozgarnęła leżący w kącie pieczary popiół, zapaliła łuczywo od iskier w nim tlejących, suchymi gałęźmi, nagromadzonymi w drugim kącie, podsyciła ogień.

Teraz dopiero Sala znalazła się przy niej. Teraz dopiero po trudach dnia i niepokoju uczuły się głodne i znużone. Przysiadły więc koło ognia. Sienicha przystawiła kociołek z wodą, wrzuciła kawałek wędzonego mięsa, wyjęła zeschły chleb z zanadrza i po niejakim czasie zawołała na milczącą, pogrążoną w myślach towarzyszkę:

– Posil się, dziecino. Sił ci potrzeba.

Sala ocknęła się z zadumy i rzekła:

– Potrzeba i mieć je muszę.

Po czym obydwie jadły w milczeniu, od czasu do czasu przyrzucając drewek do tlejącego ogniska.

Gdyby kto spojrzał na wnętrze pieczary, byłby się przekonał, że niepłonne były słowa Sienichy, gdy rzekła: „Więdniesz jak kwiatek bez słońca”. Pieczara była wilgotna, chłodem przejmująca, gdzieniegdzie widać było na jej ścianach krople wody, które teraz przy świetle ognia migotały jak drogocenne kamienie. Gdyby też kto widział te dwie kobiety siedzące nad tlejącym ogniskiem, byłby je posądził o odprawianie tajemnych czarów lub składanie ofiar jakiemuś podziemnemu bóstwu. I nie byłby się omylił. Składały rzeczywiście ofiarę ze swoich trudów dni całego życia, a składały ją na ołtarzu miłości ojczyzny.

 

Pierwsza zerwała się dziewczyna.

– Dość już wypoczynku.

– Dość – powtórzyła baba.

I obie zajęły się przygotowaniem do drogi.

Po północy wychodził z pieczary chłopiec w ubraniu flisaka. Krótki, płócienny spencerek, takież sięgające zaledwie do kolan spodenki, na głowie słomiany kapelusz, spod którego wydostawały się krótkie, ciemne włosy, ocieniające twarz i szyję czarną, jakby spaloną od słońca czy też umyślnie pomalowaną. Na kiju przewieszonym przez plecy miał niewielki węzełek jak zwykle chłopak flisaczy. W łapciach ze skóry stąpał pewnym krokiem przez las gęsty, zwarty. Z początku ostrożnie, potem coraz pewniej, nawet z fantazją. Usta rozchylone byłyby może zanuciły piosenkę, nie chciał wszakże budzić mieszkańców lasu. Lecz oni sami się budzić poczęli. Jakiś ptak ocknął się niespokojnym świergotem, inny mu odpowiedział sennie, nieśmiało, jakby przedzwaniając na zwykłą poranną modlitwę. Wkrótce ozwało się kilka innych głosów nieco zdziwionych, potem coraz więcej, coraz śmielej dzwoniły na ranne pacierze.

Flisak przedzierał się przy tej muzyce, a gdy wychodził z lasu, przedświty wstającego dnia poczęły błąkać się po niebie. Gdy przebywał piaszczystą, nie porosłą zielem drogę, na niebie rozbłyskiwała zorza strojna w złotawoczerwone fiolety. Gdy znalazł się nad Wisłą, zorza w całym swym majestacie zaścielała mu drogę, wlokąc swój płaszcz purpurowy po szarych toniach rzeki. Lutek śpiący w czółnie tuż nad brzegiem, zbudzony czerwonym blaskiem wschodzącej zorzy, z wielkim zdziwieniem spojrzał na stojącego nad nim flisaka.

Widok jego znać mu był przyjemny, bo zaśmiał się na całe gardło i oczy mu radością zabłysły.

Chłopiec uśmiechnął się doń dobrotliwie, lecz jednocześnie położył palce na ustach, nakazując milczenie. Potem na migi dawał jakieś znaki, gładząc starego po twarzy, wskazywał ręką przed siebie, to znów rozszerzając ramiona, przytulał je do piersi.

Niemowa znać zrozumiał te znaki, zaśmiał się, a potem całą siłą swych potężnych ramion odepchnął czółno z przystani gęsto zarosłej łoziną.

Wkrótce czółno, trzymając się brzegu, pruło powierzchnię mętnej wody. Wiatr popychał je w dół rzeki, a prócz ramion niemowy popychały je wiosła trzymane silną dłonią młodego flisaka.

W Bobrownikach

Niemało dni upłynęło, nim Sala z wiernym sobie niemową do Bobrownik przybyła. Niemało też znać trudów w tej podróży użyła, bo lica jej teraz nie sztucznie, lecz naturalnie ogorzałe były od słońca. W tej trudnej podróży pomagał im wiatr przyjazny i wzburzone nieco fale rzeki, która zwykle w tym czasie przybiera.

Gdy późnym wieczorem weszła do swej ojczystej siedziby, nikt jej nie poznał. Wzięto ją rzeczywiście za flisaka. Dopiero gdy przemówiła i każdego z osobna nazywać poczęła po imieniu i gdy po odprowadzeniu czółna w bezpieczne miejsce przybył niemowa, poznano w niej dziedziczkę zamku.

Lutek na migi dużo rzeczy opowiadał, śmiał się i cieszył jak dziecko, ze wszystkimi się witał, niewiele sobie jednak z niego robiono, każdy bowiem zajęty był ukochaną przez wszystkich dzieweczką.

Począwszy od najniższych, z piekarni, którzy widzieli ją przechodzącą w stroju flisaka, a skończywszy na pełniących służbę w pokojach i tych, co zasiedli z nią do skromnego posiłku, nikt nie mógł myśleć o czym innym, jeno o powrocie młodziutkiej swej pani, która, jak wczesną wiosną, kiedy jeszcze śniegi nie stopniały, nagle zamek opuściła, tak teraz nagle się zjawiła.

– Znać niemało biedy i trudów podjęła – mówiono. – I po co jej to, po co?

Posiłek i wypoczynek jej był nader krótki. Zastała bowiem wysłanego przez Jaśka z Tarnowa dworzanina Marka, który miał iść brzegiem Wisły, ażeby o ruchach Krzyżaków języka zasięgnął i z tymi wieściami jak najprędzej do Krakowa wracał.

– Wracajmy więc niezwłocznie! – rzekła Sala.

Dworzanin spojrzał na nią zdziwiony.

– Nie potrzebujesz się waść w dalszą podróż puszczać.

– Mam rozkaz od jaśnie wielmożnego kasztelana… – począł dworzanin.

– Usprawiedliwienie waszmości przed kasztelanem biorę na siebie – przerwała Sala.

Marek jeszcze większe zrobił oczy. Chciał też coś mówić, lecz Sala rozkazującym głosem dodała:

– Jutro o świcie wyruszamy! Mości Przyboro – zwróciła się do zarządzającego jej majątkiem – dla mnie niech będzie gotowy najlepszy koń, dwa luzem i czterech zaufanych ludzi a umiejętnych w podróży. Koń niech będzie bogato osiodłany, ludzie dostatnio odziani, wozów dwa z przyborami podróżnymi i na nich właściwa służba niewieścia – mówiła dalej.

Rozkaz wprawił w podziw dwór cały, wydany zaś był takim głosem, że nikt nie śmiał protestować.

Po czym skinęła głową i wyszła.

Przybora z dworzaninem wielmożnego kasztelana spojrzeli na siebie i nic nie mówiąc wynieśli się zaraz dla spełnienia rozkazów.

– Osobliwa dziewka – szepnął Marek.

– Taka była od dziecka – odrzekł Przybora.

I poszli gotować się do drogi.

Sala opuściwszy izbę jadalną, udała się do komnaty nieboszczki matki. Tu uklękła przed krucyfiksem i gorące zanosiła modły.

Cicha i krótka była modlitwa dziewczyny, lecz w niej z całą dziecięcą ufnością oddawała tę ziemię, naród i całą sprawę w opiekę Temu, który za wszystkich dał życie, za wszystkich cierpiał, aby się stało zadość sprawiedliwości.

– Tyś, o Panie, świat cały wyrwał z pęt grzechu, pozwól mnie niegodnej przyczynić się do wydobycia mego narodu z pęt tych, którzy niegodnie w imię Twoje chcą go zagarnąć w niewolę.

Potem zwróciła się myślą ku rodzicom:

„Ojcze, matko, pobłogosławcie zamiarom moim, pobłogosławcie tej ziemi, w której obronie ty, ojcze, życie swe dałeś”.

I pokrzepiona modlitwą, wybiegła.

Wkrótce, wykąpana po trudach podróży, obleczona, jak przystało na dziedziczkę bobrownickiego zamku, wypoczywała na wygodnym łożu, którego od kilku miesięcy nie zażywała.

Ledwie słonko wyszło zza chmur porannych i ozłociło wierzchołki drzew otaczających bobrownicki zameczek, poczet był gotów.

Poczet był wcale pokaźny. Prócz bowiem wozów i koni, nakazanych przez Salę, stał orszak złożony z kilku ludzi otaczających kasztelańskiego dworzanina. Był to poczet bardzo skromny, boć nie był wysłany w poselstwie, lecz z rozkazem, który trzeba było spełnić umiejętnie, oględnie i bez wszelkiego splendoru. W każdym razie powiększał on poczet dziedziczki na Bobrownikach i stanowił niejako jej straż bezpieczeństwa.

Wkrótce ukazała się Sala. W obcisłym kubraczku szarym, w kołpaczku z gęstą zasłoną okręconą koło głowy i szyi wyglądała teraz, jak przystało na dziedziczkę bobrownickiego zameczku.

Przybora położył dłoń tuż przy strzemieniu. Sala lekko się na niej oparła, wskakując na siodło z oparciem.

Siodło, żółtą skórą obite, wysłane szarym suknem, nie było wprawdzie, jak i cały rząd na konia, bogate, lecz znamionowało dostatek.

Wozy, na których jedna starszego już wieku, a druga młoda służebna swej pani towarzyszyły, były też doskonale ładowne i wymoszczone.

Jeszcze słońce nie zdążyło się wzbić wysoko i zaledwie jedną czwartą część dnia oznaczało, gdy orszak cały wyruszył z bobrownickiego podwórca. Na czele jechał dworzanin wielmożnego kasztelana, jako świadom drogi do Krakowa, za nim zaraz Sala w otoczeniu dwóch swoich ludzi, dalej wozy i dwóch pachołków pana Marka.

Nikogo nie dziwił ten poczet, dość zamożnie wyglądający, ani też młoda dziewka jadąca konno, boć to był zwykły sposób podróżowania. Podróżowano też zwykle wczesnym bardzo rankiem i od zachodu słonka do późnej nocy, dając wśród dnia wypoczynek koniom i ludziom. Trzymano się brzegów Wisły, boć to była droga najpewniejsza, wiodąca prosto do Krakowa. Nie doznawano też żadnych przygód ani przeszkód i szczęśliwie, na kilka dni przed 1 lipca, poczet stanął w Krakowie.

Tam nie szukano żadnej gospody, bo Sala miała ją u swego opiekuna, Jaśka Tarnowskiego. Ze zwykłą sobie śmiałością kazała się prowadzić do komnat niewieścich.

Wielmożna kasztelanowa, z domu Spytkówna, dowiedziawszy się, kto na jej dwór zjechał, zaraz ją do swej komnaty przez jedną z dworek zaprosiła, co było niezwykłą łaską ze strony dostojnej matrony.

Sala oddała od progu należny ukłon, a ośmielona wdzięcznym uśmiechem i przyjaznym skinieniem głowy, zbliżyła się i objąwszy nisko za kolana, do stóp jej się schyliła.

– Szczerym sercem i miłym wejrzeniem witamy cię na naszym dworze, miła dzieweczko – rzekła kasztelanowa, kładąc dłoń na głowie sieroty i gładząc jej lice ogorzałe od słońca.

Sala, nie znając dobrze dworskiej etykiety, złożyła na jej ręce pocałunek.

Taka poufałość dozwolona była na dworze kasztelanowej jeno wybranym. Cofnęła też wprędce rękę, uśmiechnęła się, ale już zgoła inaczej rzekła:

– Cóż waćpannę w nasze progi sprowadza?

Sala odczuła chłód w jej głosie, a nie wiedząc, czemu to przypisać, stropiła się nieco. Wprędce wszakże przyszła do siebie i kłaniając się powtórnie, mówiła:

– Do jaśnie wielmożnego kasztelana, a mego opiekuna przybywam.

Kasztelanowa, przypomniawszy sobie o smutnym losie sierot z Bobrownik, miększym już nieco głosem rzekła:

– Sierotami ja się opiekuję. Polecę cię ochmistrzyni i na niczym ci w domu naszym zbywać nie będzie.

To mówiąc, srebrnym młotkiem uderzyła w kowadełko stojące przy niej na stole.

Dźwięk donośny rozległ się po komnacie, Sala zaś nie czekając, aż się kto ukaże, przyśpieszonym głosem mówiła:

– Do samego wielmożnego kasztelana mam nie cierpiącą zwłoki sprawę i rzecz tę muszę mu zaraz wyłuszczyć.

Kasztelanowa spojrzała z góry na mówiącą i znów chłodnym swym głosem wyrzekła:

– Do jaśnie wielmożnego niełatwo z byle jakąś prywatną sprawą przystępować.

– Jest to rzecz wielkiej wagi… – poczęła Sala.

– Polecam opiece waćpani imci pannę Bobrownicką! – ozwała się kasztelanowa do ochmistrzyni, która stawiła się na głos dzwonka.

I wstawszy, majestatycznym krokiem wyszła z komnaty.

– Proszę za mną – ozwała się ochmistrzyni wyniosłym głosem.

Sala ze ściśniętym sercem za nią podążała, myśląc wszakże:

„Muszę przecież dotrzeć do kasztelana, muszę”.

I układała rozmaite plany. Trudno byłoby jej je wykonać. Parę izb w lewym skrzydle zamku Tarnowskich oddane było na mieszkanie ochmistrzyni i dworek. Przylegały one do komnat kasztelanowej, nie miały wszakże najmniejszej łączności z komnatami kasztelana. Były one tak oddzielone, że nikogo z jego dworu, mieszczącego się w prawym skrzydle, spotkać nie można było.

Sala nie wiedziała o tym i wszelkie podjęte przez nią trudy byłyby nie osiągnęły celu, i wszelkie plany byłyby nie doszły do skutku, jak nie dochodziły promienie słońca do wąskiego korytarza, którym ochmistrzyni wiodła nową dworkę.

Gwar młodych głosów uciszył się za wejściem ochmistrzyni i Sala ujrzała kilkanaście młodych główek pochylonych nad krosnami, które ukradkiem zerkały na przybyłą. Ochmistrzyni nie zatrzymała się na ten raz przy pracujących, lecz skierowała się do bokówki i otworzywszy drzwi, rzekła do Sali:

– Omyj się, waćpanna, z podróżnego pyłu. Przyślę ci tu ubranie, jakie wszystkie dworki noszą. Nie wiem nawet, kto ci wskazał drogę i jakeś śmiała tak jak jesteś przedstawić się jaśnie wielmożnej kasztelanowej.

To mówiąc wyszła zatrzasnąwszy drzwi za sobą.

Mimo widnej, czystej izby, obwieszonej ręcznikami i zastawionej cebrzykami z wodą, zdawało się Sali, że ją ktoś wepchnął do więzienia. Nie była jednakże z tych, co to łatwo się zniechęcają i odstępują od raz powziętego zamiaru.

Sala nie tylko się nie zniechęcała, ale nie mogła zostawać bezczynnie. Skorzystała więc z cebrzyka wody i, zrzuciwszy zwierzchnie odzienie, poczęła się oblewać.

Zaledwie zdążyła się umyć i narzucić na siebie bieliznę, gdy ta sama ochmistrzyni ukazała się w drzwiach, jeno nie tych, którymi weszła, lecz w przeciwnej ścianie, i zdyszanym głosem rzekła:

– Prędko, prędko skończ, waćpanna, te ablucje. Zarzuć na siebie te oto szaty i pójdź ze mną.

To mówiąc odebrała od stojącej pode drzwiami służebnej przyniesiony strój dworki i własnoręcznie pomagała Sali do przywdziania go. Wierna zaś swoim obowiązkom, pouczała:

– A wiedz, waćpanna, jak się ukłonić, niziutko, do kolan, a oczami po komnacie nie wodzić, nie podnosić ich, jeno skromnie, ze schyloną głową słuchać, co do niej mówić będą! Boć nie lada honor waćpannę spotyka!

I poprzedziła zdziwioną dziewczynę, prowadząc ją tymże samym korytarzem, którym wprowadziła, a nawet przez tęż samą komnatę, w której przed chwilą stała przed kasztelanową, jeno że w niej nikogo nie było. Tutaj, odrzuciwszy zasłonę maskującą drzwi, rzekła z wdzięcznym uśmiechem i wdzięczniejszym jeszcze ukłonem do oczekującego pana Marka:

– Oddaję pod opiekę waszmości co tylko przybyłą na nasz dwór pannę Bobrownicką.

 

Marek nic nie odpowiedział, jeno z wielkim uszanowaniem ukłonił się Sali i rzekł:

– Jaśnie wielmożny kasztelan oczekuje.

Sala śpiesznie poszła za swoim przewodnikiem. Jemu też była winna, że opiekun dowiedział się o jej przybyciu.

Gdy bowiem stawił się przed kasztelanem, wyłuszczając powody, dlaczego dotarł jeno do Bobrownik, ten nie tylko nie zburczał go za niespełnienie rozkazów, lecz uśmiechnąwszy się z zadowoleniem, zawołał:

– Dobrze, dobrze! Prosić natychmiast pannę Bobrownicką!

Zrobił się też niemały alarm przy szukaniu, a potem huczek, co to za panna, którą jaśnie wielmożny kasztelan wezwał do siebie. Gdy zaś wróciła z pokojów, wskazano jej osobną izbę, z której wszakże niedługo korzystała.

Dodać też trzeba, że na drugi dzień kasztelanowa wezwała ją do siebie, bardzo łaskawie rozmawiała i nie tylko pozwoliła pocałować się w rękę, lecz przytuliła do piersi jej główkę, mówiąc:

– Niech cię Bóg ma w swojej opiece i dopomaga twoim zamiarom. – A wniósłszy oczy ku niebu, dodała jakby do siebie: – Niezbadane są wyroki Opatrzności!

12staja, staje a. stajanie – daw. miara długości, w różnych okresach i okolicach licząca od 100 do 1000 m. [przypis edytorski]

Inne książki tego autora