Za darmo

Podróże Beniamina Trzeciego

Tekst
0
Recenzje
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Rozdział trzynasty. Żołnierzykami, niestety, zostali nasi podróżnicy!

Możecie sobie wyobrazić położenie, w jakim znaleźli się nasi nieszczęśni bohaterowie. Zaiste, niegodny pozazdroszczenia los. Tylu okrutnych cierpień doznali! Zresztą postaram się powściągliwie opisać ich tortury. Sami chyba pojmujecie, że z początku byli nieco oszołomieni. Nie zdawali sobie sprawy z tego, co się z nimi dzieje. Obce otoczenie zaskakiwało ich. Koszary, żołnierze, język, którym się wokół posługiwano, no i czynności, które przykazano im wykonywać. Żołnierskie płaszcze wisiały na nich niczym dziadowskie worki. Wcale nie przypominały szyneli, raczej obszerne babskie suknie. Czapki zaś, o zgrozo, sterczały na ich głowach jak czepki na ogolonych głowach żydowskich mężatek. Prawdziwa maskarada, zabawa. Nic innego, tylko dwaj Żydzi przebrali się, stroją sobie żarty i żartują z pozostałych żołnierzy. Przedrzeźniają ich. Zdawało się, że chcą udowodnić, iż wszyscy na placu koszarowym to skończeni idioci. Biada karabinowi, który dostał się w ręce naszych bohaterów. Wówczas przestawał być bronią. Bardziej przypominał pogrzebacz. Na ćwiczeniach śmiesznie wymachiwali rękami i nogami. Z tego powodu nie skąpiono im razów. Nie ma jednak na tym świecie, rzecz to ogólnie znana, takiego nieszczęścia, do którego człowiek by się nie przyzwyczaił. Nie tylko zresztą człowiek. Inne stworzenia też potrafią z czasem przywyknąć. Mówimy na przykład: „Wolny jak ptak”. A czyż złowiony i osadzony w klatce ptak nie przyzwyczaja się z czasem do swego położenia? Stopniowo zaczyna przyjmować pokarm. Nabiera apetytu i dziobie ziarnka wrzucone do klatki. Podfruwa, przeskakuje z miejsca na miejsce. I śpiewa coraz radośniej. Zdaje mu się już, że klatka to cały świat, cała ziemia wraz z jej lasami i polami.

Czas mijał i nasz Senderl z wolna przyzwyczajał się do nowej sytuacji. Uważniej przypatrywał się ćwiczeniom z musztry. Starał się naśladować ruchy żołnierzy, choć robił to oczywiście na swój sposób. Prawdziwa to była przyjemność patrzeć i oglądać, jak Senderl powtarza z własnej woli, dla siebie samego, wojskowe postawy. Wyciągał się niczym struna, wysoko zadzierał głowę. Nadymał policzki i maszerował unosząc wysoko nogi. A był to chód iście indyczy. Senderl kręcił się bowiem w kółko, aż wreszcie nogi mu się plątały i padał na ziemię. Inaczej Beniamin. On w żaden sposób nie mógł przyzwyczaić się do nowych warunków. Był z gatunku owych ptaków, które nazywamy wędrownymi. Takiego w jednym miejscu nie utrzymasz. Regularnie na zimę musi odlatywać. Instynkt ten oraz żyłka wędrownicza ukształtowała charakter tych ptaków. Jeśli go wsadzić do klatki, to koniec. Traci ochotę do życia. Nie przyjmuje pokarmu, przestaje pić. Miota się po klatce, drapie o gołe ścianki. Szuka szczeliny, aby się wydostać na wolność. Za wszelką cenę chce się wyrwać. Myśl o kontynuowaniu podróży do dalekich krajów nie opuszczała Beniamina. Drążyła jego mózg jak natrętny robak. Stała się nieodłączną częścią jego osobowości. Dla tej idei przecież porzucił żonę i dzieci. Zamiar ten gnębił go i nie przestawał niepokoić. Słyszał głos: „Ruszaj, Beniaminie, daleka czeka cię droga!”.

Tymczasem minęła zima, a biedny Beniamin przeżywał ciężkie chwile. Pewnego dnia, a było to już po święcie Pesach, gdy Senderl akurat ćwiczył musztrę, Beniamin przystąpił do niego i powiedział:

– Słowo daję, Senderl, że zachowujesz się jak dzieciak. Bawisz się i dokazujesz, jakbyś był małym urwisem. Nie ma w tym sensu. Do czego to prowadzi? Nie zapominaj, że jesteś, dzięki Bogu, człowiekiem żonatym. Nie mówię już o tym, żeś Żyd. Dlaczego więc zajmujesz się takimi głupstwami? Po co sobie tym głowę zawracasz? Co za różnica, czy na komendę: „W tył zwrot”, odwrócisz się lewą czy prawą nogą? Zresztą mniejsza o to. Czy może to w ogóle mieć jakieś znaczenie?

– A ja niby skąd mam wiedzieć? – odparł Senderl. – Jest rozkaz w tył zwrot, to niech będzie w tył zwrot. Też mi zmartwienie.

– A o naszej podróży zapomniałeś? Na miłość boską, co będzie z naszą wyprawą? Co ze smokiem? Co z mułem? Co z potworami? – gorączkował się Beniamin.

– Naprzód marsz! Lewą marsz! – Senderl sam wydawał sobie komendy i wysoko unosił nogi.

– Pusty śmiech ogarnia człowieka, płakać się chce, gdy tak patrzę na ciebie, jak maszerujesz. Wstyd. Przysięgam, że wstyd. Powiedz lepiej, młodziku, ruszamy czy nie?

– Jeśli chodzi o mnie, to z przyjemnością. Grunt, czy oni nam pozwolą?

– Jaki z nas dla nich pożytek? Na co my możemy im się przydać? Proszę cię bardzo, Senderl, odpowiedz! Odpowiedz, jakeś Żyd. Wyobraź sobie taką sytuację: Wróg, nie daj Boże, napada, a my, czyli ja z tobą, mamy mu stawić opór. Możesz to sobie wyobrazić? Załóżmy, że powiesz mu nawet tysiąc razy: „Odejdź, bo jeśli nie, to zrobię pif-paf”. Przypuszczasz, że się przestraszy i posłucha? Nic podobnego. Wyciągnie łapy, aby cię pochwycić. Będziesz miał wyjątkowe szczęście, jeśli ci się uda wyrwać cało z jego rąk. A możesz mi wierzyć, że tak będzie. Jesteśmy tu zupełnie niepotrzebni. Oni także chętnie by się nas pozbyli. Na własne uszy słyszałem, jak ten ich najstarszy kiedyś tak się o nas wyraził: „Skaranie boskie – powiedział – mam z nimi”. Gdyby to tylko od niego zależało, to by już dawno posłał nas do wszystkich diabłów. A mówiąc prawdę, do czego możemy im się przydać? Od samego początku, możesz mi zaufać, Senderl, sprawa nie była całkiem w porządku. Nasz związek z nimi to czysty mezalians. My im nie jesteśmy potrzebni i oni nam nie są potrzebni. Ci Żydzi, którzy nas oddali w ich ręce, musieli niemało o nas napleść. Nie ulega wątpliwości, że przedstawili nas jako Bóg wie jakich zuchów. Że z pewnością znamy się, i to doskonale, na taktyce wojennej. A że owi Żydzi oszukali ich, nie nasza w tym wina. Nas też oszukali. Przybyliśmy przecież do tego miasta z określonym zamiarem. Chcieliśmy zebrać trochę pieniędzy na dalszą wyprawę. O taktyce wojennej mowy nawet nie było. Gotów jestem przysiąc, i to uroczyście, w tałesie. Wzmianki nawet o tym nie było. Takie ordynarne sztuczki to zwykłe świństwo. To już dno. Oni, to znaczy wojskowi, też nie są winni, że nas oszukano. My zaś nie ponosimy winy za to, że oszukano wojskowych. Winni są tylko ci nasi znajomi, ci dwaj Żydzi. Oni oszukali obie strony. Tamtych i nas. Tylko oni są winni i nikt poza nimi. Nikogo innego nie mamy prawa oskarżać.

– Niechaj tam! Ale co chcesz, Beniaminie, abyśmy zrobili?

– Chcę – odpowiedział Beniamin – abyśmy ruszyli w dalszą drogę. Jak w żydowskim porzekadle: „Koniec z narzeczoną, znowu panna”. Czyli wróćmy do punktu wyjścia. Wydaje mi się, że nikt nie może nam tego zabronić. Zarówno w świetle prawa, jak i w oparciu o podstawowe zasady sprawiedliwości. Co zaś tyczy się twoich obaw, że mimo wszystko może się znaleźć ktoś, kto nas zatrzyma, mam niezawodny sposób, by tego uniknąć. Musimy wymknąć się cichaczem. Nikt nie musi o tym wiedzieć. Nikomu nic do tego. Nie mam obowiązku urządzać pożegnania.

– Ja też uważam, że pożegnanie jest zbędne. Najlepszy dowód, że przed rokiem opuściliśmy nasze domy i nikogo o tym nie powiadomiliśmy. Nawet żon i dzieci. Nie było ani jednego słowa pożegnania, nawet najprostszego: „Pocałujcie mnie…”.

Po tej rozmowie bohaterowie nasi znów zaczęli myśleć o podjęciu podróży. Zastanawiali się, w jaki sposób uciec. Beniamin zapalił się do tego planu. Nie mógł usiedzieć w miejscu, zżerał go niepokój. Puszył się jak kura na wiosnę, gdy przyjdzie jej wysiadywać jajka. Był tak pogrążony w rozmyślaniach, że nie słyszał i nie widział tego, co się wokół niego działo. Przechodził kiedyś obok niego oficer, a roztargniony Beniamin zapomniał zasalutować. Dostał naturalnie po twarzy i po karku. Nawet się nie skrzywił, jakby nie o niego chodziło. Gdy wyjaśniano mu zasady musztry żołnierskiej, jednym uchem łowił słowa, drugim natychmiast je wypuszczał. Dla niego było to tureckie kazanie. Zaprzątała go jedna myśl: podróż. Duchem bujał już gdzieś daleko.

Pewnej nocy, gdy żołnierze spali już w najlepsze, Beniamin zbliżył się na czubkach palców do Senderla i szeptem zapytał:

– Czy jesteś gotów?

Senderl skinął głową. Ujął przyjaciela za poły i wspólnie, po cichu, wyślizgnęli się z kwatery. Na dworze dął ciepły wietrzyk. Czarne i granatowe chmury wędrowały po niebie. Szeregiem, jedna za drugą, niczym furmani na wozach pełnych towarów, przesuwały się coraz szybciej i szybciej. Spieszyły się chyba, aby zdążyć w porę na wielki jarmark, który widocznie gdzieś w niebie miał się właśnie odbyć. Księżyc jak subiekt sklepowy towarzyszył tej dziwnej karawanie. Od czasu do czasu, na krótką tylko chwilkę, wysuwał swoją łysą czaszkę, po czym znowu się chował. Odpoczywał zanurzony w obłokach. Owinął się chmurami jak prześcieradłem. Czarnym prześcieradłem.

Nasi bohaterowie posuwali się w ciemnościach. Przed nimi nagle wyrósł parkan. Przy nim wznosiła się cała góra drzewa opałowego; wspięli się na nią. Stąd łatwo było przesadzić płot. Wtem Senderl stwierdził, że czegoś mu brakuje.

– Źle z nami – szeptem przemówił do Beniamina – zostawiłem torbę. Czy mam po nią wrócić?

– Broń Boże, za nic w świecie. Jeśli Bóg ma pomóc człowiekowi, to znajdzie radę i na torbę.

– Przypominam sobie – powiedział Senderl – że we śnie ostrzegał mnie mój, oby dusza jego była w raju, dziadek: „Wstań – powiedział do mnie – i uciekaj, gdzie cię tylko oczy poniosą”. Oby jego zasługi wsparły nas teraz u Boga. To był przecież pełną gębą Żyd, nie jakiś tam Żyd w cudzysłowie. Babcia, świeć Panie nad jej duszą, zwykle opowiadała…

Zanim jednak Senderl zdążył wyjawić, o czym opowiadała jego babka, usłyszeli żołnierza, który stał w pobliżu na warcie. Nasi bohaterowie przylgnęli do parkanu i wstrzymali oddech. Trwając w bezruchu, zachowywali absolutną ciszę. Na tle parkanu wyglądali jak dwie kukły. Po chwili nieruchome manekiny zaczęły przejawiać oznaki życia. Powoli zsuwały się z parkanu. Potem na czworakach odpełzli od płotu. Bóg pozwolił im wreszcie ominąć wartownika, który wciąż trwał na swoim posterunku. Wkrótce znaleźli się w wąskim zaułku. Tu powstali z ziemi. Chwila postoju dla nabrania oddechu. Byli z siebie zadowoleni.

 

– Moja błogosławionej pamięci babcia zwykła była – ciągnął Senderl – opowiadać o tym, jak dziadek, niech mu ziemia lekką będzie, nie przestawał przez całe swoje życie marzyć o podróży do Ziemi Izraela. Tuż przed śmiercią podniósł się z łoża i wyrzekł te oto słowa: „Jeśli ja sam nie zasłużyłem u Boga, aby zobaczyć Ziemię Świętą, to któreś z moich dzieci tam pojedzie. Jestem tego pewien”. Serce mi teraz podpowiada, że mnie miał na myśli. Oby też tak się stało! Oby moje słowa dotarły do uszu Pana Boga.

Słowa Senderla nie dotarły jednak do uszu Pana Boga. Posłyszały je za to inne zgoła uszy. Senderl nie zdążył jeszcze dokończyć swego życzenia, gdy rozległ się czyjś głos:

– Kto tam? – Pytanie postawione było po rosyjsku, z moskiewskim akcentem. Nie uzyskawszy odpowiedzi, pytający podszedł bliżej. Powtórzył pytanie. Na nieszczęście księżyc właśnie wychylił się zza chmury. Jego światło kąpało obficie naszych biednych bohaterów. Twarze blade jak ściana. Nie mogli wydobyć z siebie głosu. W świetle księżyca widać było, jak oficer beszta ich niemiłosiernie. Wymachuje rękami. Posyła im przy okazji wiązanki wojskowych przekleństw. W przekleństwach, rzecz jasna, była mowa głównie o matkach. Długo to nie trwało i nasi bohaterowie znaleźli się w areszcie na wartowni. Nie sposób opisać ich cierpień. Po prostu brak słów. Stwierdzę tylko, że zmizernieli fizycznie i upadli na duchu. Senderl przynajmniej spał trochę. Przez kilka godzin był wolny od zmartwień. Na osłodę miał parę przyjemnych snów. Dziwna rzecz, ale coraz częściej się zdarzało, że nawiedzał go we śnie dziadek. Przekomarzał się z wnukiem. Nie przychodził też nigdy z pustymi rękami. Pewnego razu przyniósł mu łuk, szabelkę i grzechotkę purymową. Szczypał go przy tej okazji w policzek i powiadał: „Przyniosłem ci, urwisie, zabawkę. Baw się. Zrób pif-paf”. Innym razem podarował mu kwadratowego bąka. Bąk zatrzymał się na literze gimel. Senderl wygrał wtedy u dziadka grosik. Dobrze jest człowiekowi. Dobry jest sen. A czyż cały świat, całe życie nie jest jednym długim snem? Beniamin nie mógł zasnąć nawet na chwilę. Był wzburzony. Wszystko w nim się kotłowało. Patrzył na świat spoza krat. Oto słońce świeci pięknym blaskiem. Oto zielenią się i kwitną drzewa. Ptaki fruwają w powietrzu. Przecież to najlepsza pora do wędrowania. A on siedzi pod kluczem. Nie może się ruszyć, cierpi. Nie może usiedzieć w miejscu, wierci się. Raz po raz chwyta się za głowę. Biega po celi i krzyczy nieprzytomnie. Żali się.

– Na Boga, co ja im takiego zrobiłem? Czego chcą ode mnie?

Rozdział czternasty. Koniec z narzeczeństwem – znowu panna

W kilka dni później w kancelarii garnizonu odbyła się narada. Za stołem zasiadło wielu oficerów, wśród nich jeden pułkownik i jeden generał. W drzwiach pojawili się dwaj żołnierze. Czekali z opuszczonymi głowami. Przypominali myszy, które akurat wyciągnięto z garnka kwaśnego mleka. Oficerowie uważnie ich oglądali. Lustrowali z góry na dół. Wymieniali uwagi i uśmiechali się pod wąsem. Jeden z żołnierzy szepnął do drugiego:

– Słuchaj, Senderl, gdybym nawet miał tu trupem paść, to wygarnę im całą prawdę. Nie mogę już więcej.

– Jeśli o mnie chodzi, to możesz wygarnąć. Wal kawę na ławę – odparł jego druh. – Chcesz tak, niech będzie tak. Też mi zmartwienie.

– To wy jesteście tymi gagatkami? To wy chcieliście nocą zdezerterować z koszar? – głos generała brzmiał surowo. – A wiecie przynajmniej, jaka kara was czeka?

– Uwa, uwa! – Beniamin rozpoczął osobliwą przemowę. Zdał się całkowicie na łaskę Bożą i gadał ni to po żydowsku, ni to, pożal się Boże, po rosyjsku. Palnął taki wykład, że nawet sam Chajkl Jąkała przegrałby z nim bez wątpienia. Bez przesady.

Generał odwrócił głowę na bok, roześmiał się i machnął ręką. Wtedy włączył się pułkownik.

– Nie ma co, zawiniliście. Trzeba was surowo ukarać.

– Wasze błogorodie – rzekł Beniamin. Głos miał podniesiony. – Jakże to? Chwytać ludzi w biały dzień i sprzedawać ich niczym kurczęta na targu wolno, natomiast gdy ludzie ci chcą się bronić, chcą się ratować, to już nie wolno? Wy to nazywacie przestępstwem? Jeśli tak jest, to znaczy, że świat nierządem stoi, że rządzi nim bezprawie. Dalibóg, nie wiem, co wolno, a czego nie wolno. Bardzo was proszę, spytajmy ludzi. Niech się ludzie wypowiedzą. Niech powiedzą, kto jest winien. A co by to było, gdyby na przykład pojmano któregoś z was, panowie, na prostej drodze i załadowano do worka. Czy zasłużyłby na karę, gdyby starał się wyrwać z tego worka? Kategorycznie wam oświadczam, że od początku nasza sprawa pachniała oszustwem. Winni są owi dwaj Żydzi. Jeden Bóg wie, co tam nagadali. Przepisowo i oficjalnie to wam meldujemy. Powiedz i ty, Senderl. Mów ty teraz. Czemu stoisz jak głąb? Zdaj się na Boga i wal prosto z mostu! Tylko bez strachu. Mów razem ze mną. Oświadczam uroczyście, że o taktyce wojennej nie mamy zielonego pojęcia. Nie mamy i mieć nie chcemy. Jesteśmy, dzięki Bogu, ludzie żonaci. Nam co innego w głowie. Kwestiami wojskowymi nie mamy zamiaru się zajmować. Nie wchodzą nam zresztą do głowy. Zatem powstaje pytanie: do czego jesteśmy wam potrzebni? Zdaje się, że sami chętnie byście się nas pozbyli.

W samej rzeczy, Beniamin miał rację. Od dłuższego już czasu chciano się ich pozbyć. Dowództwo jednostki już się na nich poznało. Miało zresztą dość czasu, aby należycie ocenić prezencję i postępowanie poborowych. Poznało już język, którym się posługiwali. Obserwowało ich podczas musztry i na ćwiczeniach. Wiedziano już, z jakimi to istotami przyszło mieć do czynienia. Dowództwo często musiało się na ich widok powstrzymywać od śmiechu. Celem obecnej narady oficerów było zatem uważne przesłuchanie naszych bohaterów.

Zamierzano definitywnie ustalić, o co ten cały ambaras. Beniamin i Senderl mogli swobodnie mówić. Chwała Bogu, spodobali się. Nawet bardzo. Tak dalece, że oficerowie pękali ze śmiechu. Mieli ogromną uciechę.

– Więc jak, doktorze? – zapytał generał oficera, który wdał się w dłuższą rozmowę z naszymi bohaterami. Doktor popukał się w czoło i skinął głową. Sprawa była oczywista. Brak im piątej klepki. Nadchodził finał. Oficerowie naradzali się. Coś tam wreszcie zanotowali. Postanowiono zwolnić naszych bohaterów od dalszego odbywania służby wojskowej.

– Idźcie sobie – usłyszeli na pożegnanie – z Bogiem!

Beniamin pięknie się skłonił. Senderl wyprężył się jak struna i marszowym krokiem ruszył w ślad za Beniaminem.