Za darmo

Don Kichot z La Manchy

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Rozdział XVI

Jaka przytrafiła się w nocy przygoda, która się bardziej Sanchy niż Don Kichotowi dała we znaki.

Noc była nieco ciemna, choć księżyc tkwił gdzieś na niebie, ale go widać nie było, bo uczciwa Diana211 robi czasem przechadzki do przeciwnożnych212, a nasze góry i doliny pozostawia w ciemności. Don Kichot nieco zasnął, ale się wkrótce obudził, nie tak jak Sancho, który od wieczora do rana spał jak zabity, w dowód zdrowia i braku kłopotów.

Don Kichot, nie mogąc spać, rzekł do Sancha, trąciwszy go i zawoławszy kilkakrotnie:

– Uwielbiam cię, Sancho – jesteś jakby ze spiżu lub z marmuru wykuty, leżysz bez ruchu i czucia. Śpisz, kiedy ja czuwam, śpiewasz, gdy ja płaczę; jestem słaby, zbity, jem niewiele i rzadko, a ty śpisz ciągle i otyłość aż ci oddech tamuje. Dobry sługa powinien być uczestnikiem dolegliwości pańskich, współczuć troskom pana i pocieszać go w strapieniu. Noc dzisiejsza jest prześliczna, a cisza naokół i świeżość powietrza zasługują przecie, ażeby się obudzić dla skorzystania z uroku samotności. Wstawaj więc i przez litość dla Dulcynei i dla mnie wypal sobie czterysta lub pięćset batów z tych, co to się do nich zobowiązałeś, ale zrób to dobrowolnie, na miłość Boską, bo nie chcę się z tobą szamotać. Jak to uskutecznisz, przepędzimy resztę nocy na opiewaniu. Ja będę gorycz oddalenia głosił, a ty prawość niezłomną i tak od dziś zaczniemy już żywot pasterski.

– Panie – odrzekł Sancho – ja nie kartuz213, ażebym o północy wstawał i bił się dyscypliną; dalipan, dobrą mi pan dajesz pociechę, że potem śpiewać będziemy noc całą, myślisz pan, że zbity człowiek ma ochotę do śmiechu? Jak mi pan nie dasz spać i będziesz mnie namawiał do tych batów, to zaklnę się, że ich sobie nigdy w życiu nie dam.

– O zatwardziałe serce – zawołał Don Kichot – niewdzięczny giermku, przyjaźni i łasko źle zwrócona! I otóż nagroda za to, żem cię zrobił wielkorządzcą i postawił na tym stopniu, że możesz zostać w każdej chwili hrabią, margrabią, lub czymś podobnym? Choć gdy powrócę z wygnania, to wszystko to musi nastąpić, bo nareszcie post tenebras spero lucem.

– Nie wiem, co to ma znaczyć – odrzekł Sancho – ale wiem, że jak śpię, nie spodziewam się i nie boję niczego, nie myślę o karach i nagrodach. Błogosławiony stokroć ten, co sen wynalazł! Sen, to płaszcz, co wszystkie ludzkie troski okrywa, pokarm, co głód zaspakaja, napój, co pragnienie koi, ogień, co od zimna ochrania, chłód, co oziębia gwałtowność ognia, słowem, pieniądz ogólny do nabycia wszystkich przyjemności świata i waga nareszcie, gdzie się równoważą bez najmniejszego oszustwa królowie z pasterzami i mędrcy z głupcami! Dobra to rzecz, panie, sen i nie widzę w tym nic złego, że go ze śmiercią porównywają. Istotnie, niewielka różnica zachodzi między śpiącym a umarłym, chyba, że tamten czasem chrapie, a ten milczy na zawsze.

– Sancho – rzekł Don Kichot – nigdym w życiu nie słyszał cię mówiącego tak trafnie i dowcipnie, jak w tej chwili, i przysłowie słusznie powiada: Z jakim kto przestaje, takim się sam staje.

– Ano, panie – odparł Sancho – kto więcej używa przysłów: ja, czy pan? Co chwila sadzisz pan nimi. Może tam, proszę łaski pana, pańskie właściwiej użyte, a w moich po większej części brak sensu, ale przysłowia zawsze są przysłowiami.

Zaledwie Sancho przestał mówić, gdy usłyszeli jakiś łoskot przytłumiony, co się po całej rozległ dolinie. Don Kichot wstał i dobył miecza, a Sancho wlazł pod burego i oszańcowawszy się z prawej strony zbroją pańską, a z lewej kulbaką osła, drżał mimo to jak liść osiczyny.

Łoskot coraz się przybliżając, wzmacniał i nasi podróżni, a przynajmniej jeden z nich, w coraz większym był strachu, bo o drugiego męstwie cały świat był przekonany. Byli to kupcy pędzący na targ około siedemset wieprzów, a szli nocą, bo chłodniej i wygodniej. Don Kichot i Sancho, ogłuszeni tym łoskotem, nie mogli zrozumieć, co to takiego. Wieprze się także nie spostrzegły, że Don Kichot i Sancho leżeli na drodze, może naumyślnie nie chciały spostrzec i bez szacunku najmniejszego dla błędnego rycerstwa przeszły po nich, niwecząc szańce Sancha, zrobiwszy groch z kapustą z rycerza i giermka, Rosynanta i burego, kulbaki i zbroi. Sancho powstał w gniewie i prosił Don Kichota o miecz, ażeby nauczyć, jak mówił, tych ichmość panów wieprzów, w jaki się to sposób z błędnym rycerstwem obchodzić winno.

– Daj im pokój, mój przyjacielu – rzekł Don Kichot – zasługuję na to słusznie, ażeby zwyciężonego błędnego rycerza muchy zjadły i wieprze z prosiaka – potratowały.

– Nie mam nic, panie, przeciwko temu – odparł Sancho – ale czy słusznie jest, ażeby giermkowie błędnych rycerzy mieli umrzeć z głodu, lub ażeby ich baranki egipskie pożarły? Gdybyśmy jeszcze my, biedni giermkowie, byli dziećmi błędnych rycerzy, którym służymy, albo przynajmniej bliskimi krewnymi, to co innego, nie dziwiłbym się, ażebyśmy za ich błędy aż do czwartego pokolenia byli odpowiedzialni, ale co mogą mieć wspólnego Pansowie z Kichotami? Odważnie jednak! Nie łówmy ryb przed niewodem, dośpijmy nocy, a jutro obaczymy, co począć.

– Śpij, Sancho, śpij, tyś się urodził na to, ażeby spać – rzekł Don Kichot – ja zaś na to, ażeby czuwać. Będę myślał o nieszczęściach moich i popróbuję dla pociechy wyśpiewać wiersze, które ubiegłej nocy zrobiłem, chociaż ci o tym nie wspomniałem.

– Według mego zdania – rzekł Sancho – nieszczęścia, o których śpiewać można, nie muszą być tak bardzo dolegliwe. Śpiewaj pan, jak zechcesz, ja będę spał, jak będę mógł, i nie myśl pan, żebym mu przerywał. – Rozciągnął się na ziemi i usnął wkrótce snem głębokim.

Don Kichot, oparłszy się o buk rozłożysty, łącząc głos swój z szelestem jego liścia, zanucił te wiersze:

 
Miłości! gdy myślę sobie
O srogim bólu, co mi w sercu kwili,
Pragnąłbym śmierci w tej chwili,
Myśląc, że boleść swą pochowam w grobie.
Ale gdy myśl nieszczęśliwa
Stanie w przystani morza mej zgryzoty,
Nagle nabieram ochoty,
Która do życia wzrasta, nie ubywa.
Wciąż mi życie śmierć zadaje,
A śmierć do życia powoływa214 znoju,
I tak mi dziwno wśród boju,
Gdzie śmierć i życie w krwawych szrankach staje.
 

Zwyciężony i oddalony od Dulcynei, przy każdym wierszu płakał i wzdychał głęboko.

Wtem zaświtało i promienie słońca uderzyły w twarz Sancha; zaczął się wyciągać i przewróciwszy się jeszcze kilkakrotnie na oba boki, zbudził się zupełnie. Zoczywszy nieład, jaki przejście wieprzów zrobiło w jego tłumokach, zaklął potężnie i to było pierwsze słowo, co mu z ust wyszło tego rana. Wsiedli nareszcie na koń i pojechali dalej.

Przed wieczorem ujrzeli na drodze ośmiu lub dziesięciu ludzi konno i pięciu lub sześciu piechotą, Don Kichot doznał niejakiego wzruszenia na widok tych ludzi, a Sancho przeląkł się naprawdę, bo prócz innych broni, widać było u wszystkich dzidy i tarcze i złym jakimś zdali się tchnąć zamiarem.

– Ach, Sancho – zawołał Don Kichot – gdyby mi wolno było używać broni, gdyby nieszczęśliwe słowo rąk mi nie wiązało, ten zastęp rycerski wcale by mnie nie przestraszył. Jakżeby mi było przyjemnie doświadczyć na nich męstwa mojego i mocy dłoni, choć może to co innego, niż myślę.

Oddział konnych zbliżył się ze spisami w dłoniach. Nie mówiąc ani słowa, otoczyli Don Kichota i dotykając dzidami brzucha rycerza, zagrozili mu, że zginie w razie oporu. Jeden z pieszych, położywszy palec na usta, na znak, ażeby milczał, ujął Rosynanta za uzdę i sprowadził go z drogi, a drudzy, otaczając Sancha, popędzili burego w jedną z Rosynantem stronę. Biedny rycerz kilka razy miał ochotę zapytać się, dokąd go wiodą, ale kiedy zamyślał tylko poruszyć wargami, widok surowej straży z groźnym spojrzeniem i groźniejszymi dzidami zamykał mu usta. Sancho skwitował się nie tak tanim kosztem, kiedy tylko miał minę, jakby chciał mówić, kłuli szpikulcem jego i osła, obawiając się widać, ażeby i bydlęciu ta sama nie przyszła chętka. Noc nadeszła, przyśpieszyli kroku, a w sercu naszych wędrowców przestrach się jeszcze powiększył, kiedy usłyszeli, jak na nich wołano:

 

– Dalej, Troglodyty! cicho barbarzyńcy – cierpieć mięsożercy, zamknijcie oczy i usta, Scyty, Polifemy krwi łaknący, lwy wściekłe, tygrysy żarłoczne – i inne tym podobne nazwania.

– Aj – rzekł do siebie Sancho – i to jeszcze w obawie, ażeby go nie usłyszano – wszystkie te miana jakoś nieprzyjemnie dźwięczą! Do licha, wszystkie nieszczęścia od razu się na nas zwaliły, jak od razu kij na psów opada. Daj Boże, ażeby się ta awantura tylko na batach skończyła, ale za zły początek, ażeby miał dobry być koniec

Don Kichot zmieszany był bardzo obecnym swoim położeniem i nie mógł pojąć, dlaczego tyle na niego obelg miotano, a jakkolwiek bądź rozumował, nie potrafił wyjaśnić sobie tej nadzwyczajnej przygody; widział tylko, że można się było wiele obawiać, a mało spodziewać. Po godzinnym jeszcze marszu przyjechali nareszcie o pierwszej w nocy do bramy jakiegoś zamku; Don Kichot poznał, że to zamek księcia, gdzie przed kilku dniami gościł.

– Co to się ma znaczyć? – zawołał – wszakże tu jest miejsce, gdzie mnie tak gościnnie i dworsko przyjęto? Ale dla nieszczęśliwych i zwyciężonych wszystko zły bierze obrót, los lubi prześladować klęskę. Wjechali w główny podwórzec zamkowy, a wszystko, na co patrzyli, podwoiło ich przestrach, co w następującym zobaczymy rozdziale.

Rozdział XVII

Jaka Don Kichotowi najdziwniejsza w życiu i w całej tej historii przytrafiła się przygoda.

Wprowadzono, popychając, Don Kichota i Sancha na podwórzec, gdzie naokoło sto pochodni gorzało, na krużgankach pięćset lamp płonęło, noc na dzień zamieniając. W pośrodku podwórza wznosił się katafalk, na kilka stóp wysoki, okryty całunem z czarnego aksamitu, na stopniach paliło się sto gromnic w wysokich srebrnych lichtarzach, a w trumnie leżało ciało młodej dziewicy, choć po śmierci jeszcze bardzo pięknej. Głowę, wspartą na szkarłatnym wezgłowiu wieńczyła girlanda z kwiatów, w rękach, złożonych na piersiach, trzymała gałązkę palmową. W głębi podwórca było wzniesienie, gdzie siedziało dwóch ludzi, w koronach na głowie i z berłami w rękach, tak jak to przedstawiają Minosa i Radamanta215.

Do nich właśnie zaprowadzono Don Kichota z Sancho Pansem i kazano im zająć miejsce po jednej stronie wzniesienia, zalecając milczenie z dziką i wściekłą miną. Groźby te na nic się nie zdały, bo nasi awanturnicy aż nadto byli zdziwieni, ażeby mówić mieli. W tej chwili dwie jakieś ważne snadź osoby weszły na wzniesienie. Don Kichot i Pansa niskie im oddawali ukłony, poznawszy księcia i dostojną jego małżonkę. Usiedli oboje na krzesłach, bogato przybranych, blisko Minosa. Rycerz nasz, patrząc na to wszystko, nie wiedział, co o tym myśleć, choć poznał, że w trumnie leży ciało nadobnej Altisidory. Wrzucono na Sancha suknię z czarnej materii w płomienie, a na głowę włożyli mu czapkę w kształcie mitry, jakie dla zhańbienia przywdziewają skazani na śmierć. Sancho oglądał się od stóp do głowy i ujrzał się cały w płomieniach, które go jednak nie paliły. Zdjął czapkę i ujrzał na niej samych diabłów, włożył ją więc na głowę, mówiąc do siebie.

– I to jeszcze nieźle, że te płomienie mnie nie parzą i ci diabli nie porywają.

Don Kichot, patrząc na Pansa, mimo całego przestrachu, nieco się roześmiał z jego pociesznego stroju. Kiedy wszyscy tak w milczeniu byli pogrążeni, usłyszano spod katafalku muzykę, z łagodnych fletów złożoną. Z początku zadźwięczała jakaś czuła i miłosna aria, później stanął na stopniu katafalku młodzieniec bardzo piękny w rzymskim stroju, a łącząc dźwięczny głos z dźwiękiem harfy, w której struny uderzał, zaśpiewał te zwrotki:

 
Zanim ożyje cień Altisidory,
O Don Kichocie, wstydź się wzgardy swojej,
Nim z czarnoksięskich wyjdą tu podwoi
Damy, płócienne powdziewawszy wory,
Nim księżna pani Dueńki przystroi
W błyszczący szkarłat, w atłas różnowzory,
Pieśń ma jej dole i dźwięki obwieszcza,
Dźwięczniejszą lutnią od Tracji wieszcza.
Nie sądź, by z życia już ostatnim krzykiem,
Droga powinność moja przestać miała,
Zeschłym i zimnym w ustach mych językiem,
Jeszcze potrafię zanucić jej: «Chwała».
I dusza, wolna od pokrywki ciała,
Zabrzmi u Styksu chwały twej okrzykiem,
A lutni mojej czarodziejskie brzmienia
Wstrzymają fale wieki zapomnienia.
 

– Dosyć! – zawołał jeden z królów – dosyć boski śpiewaku; nie zdołasz nigdy odmalować nam wdzięków i powabów nieporównanej Altisidory, która nie umarła, jak pospólstwo mniema, ale żyje jeszcze w stugębnej sławie i ożyje pomiędzy nami, jak tylko Sancho Pansa powoła ją do życia próbą, którą wycierpieć musi. Więc, o Radamancie, ty, co rządzisz ze mną w ciemnych Lety otchłaniach, ponieważ wiesz, jaki jest wyrok niezmiennego przeznaczenia, żeby ta piękna osoba zmartwychwstać mogła, mów prędko, ażebyśmy nie ociągali się z chwilą, w której ją ujrzymy. Zaledwie Minos wyrzekł te słowa, Radamant powstając, zawołał:

– Chodźcie tu wszyscy, służący i domownicy tego zamku, wielcy i mali, mocni i słabi, mężczyźni i kobiety, chodźcie! Każdy z was musi na twarzy Sancha wycisnąć po dwadzieścia cztery prztyki, a w ręce i uda po dwanaście razy uszczypnąć i po sześćkroć ukłuć szpilką, bo od tego zawisło zmartwychwstanie Altisidory.

– Do miliona czartów – zawołał Sancho, nie obawiając się już przerwać milczenia – bodajem był Maurem, jeśli pozwolę to sobie zrobić! Do kata – chciałbym wiedzieć, co skóra moja ma wspólnego ze zmartwychwstaniem tej panny. Dulcynea jest zaczarowana, muszę ją odczarowywać batami, tej znów Bóg śmierć zesłał i muszę sobie bykami twarz pokaleczyć i pokłuć ciało szpilkami. Kpijcie sobie z innego, ale nie ze mnie, do kroćset diabłów, znam ja się na farbowanych lisach. Nie tak łatwo mnie za nos wodzić, jak się zdaje, do kroćset piorunów, a kiedy te panie chcą, niech sobie cierpliwie na zmartwychwstanie oczekują!

– Umrzesz – zawołał Radamant – uspokój się, tygrysie, upokórz się pyszny Nemrodzie, cierp i milcz, a kiedy się od ciebie nie wymaga niepodobieństwa, nie waż się przenikać tak ważnych tajemnic. Dostaniesz byki, będą cię drapać i będziesz jęczał przy kłuciu szpilkami; prędzej ministrze, wypełniaj moje rozkazy, bo na śmierć Cerbera, pokażę ci, jak u mnie prędko idzie służba.

W tej chwili weszło na podwórze sześć dueniek (ochmistrzyń), szły procesjonalnie, cztery z nich w okularach, a wszystkie z prawą ręką do góry i naprężonymi palcami.

Spostrzegłszy je Sancho, zaczął jak byk ryczeć.

– Niech robią ze mną co chcą – zawołał – niech mnie wszyscy biją, tłuką, ale wara dueńkom! na to się nie zgadzam. Niech mi twarz podrapią, jak panu memu koty w tym zamku, niech mi ciało szpadą przeszyją, niech mi piętnują ręce rozpalonym żelazem, będę znosił, jak będę mógł, ale dueńkom nie dam się dotknąć, choćby mnie w tej chwili wszyscy diabli porwać mieli.

– Miej cierpliwość, dziecię moje – zawołał Don Kichot – wypełnij rozkaz tych panów, zaklinam cię, i składaj dzięki niebu, że cię obdarzyło przymiotem odczarowywania zaklętych i powoływania do życia umarłych.

Dueńki były już tuż przy nim, a on, usłuchawszy pańskiej prośby, a raczej zmuszony koniecznością, usiadł i nadstawił twarz pierwszej, która dała mu prztyka i z głębokim ukłonem odeszła.

– Bez tych grzeczności, do diabła – mościa panno dueńko – zawołał Sancho – i na drugi raz ostrzyż sobie lepiej pazury.

Wszystkie dueńki wypłaciły mu należność prztyków z tą samą ceremonią i wszyscy domownicy uszczypnęli go.

Ale stracił cierpliwość, kiedy go szpilkami kłuć zaczęto, powstał nagle i schwyciwszy zapaloną pochodnię, zaczął nią walić po głowach dueniek i służących, kto mu się tylko nadarzył, krzycząc z całych sił:

– Precz ode mnie czarcie wyrobnice, myślicie, że ja z żelaza, klępy?

Na te słowa Altisidora, która snadź znużyła się leżąc na jeden bok, przewróciła się na drugi, a przytomni, ujrzawszy to, chórem zawołali:

– Altisidora ożyła, Altisidora żyje!

Radamant kazał się Sanchy uciszyć, ponieważ już stało się, czego pragnął; Don Kichot zaś, ujrzawszy zmartwychwstającą Altisidorę, padł na kolana przed Sanchem i czule go ściskając, ze łzami w oczach zawołał:

– Moje dziecko, cóż za szczęśliwa sposobność! Gdybyś chciał dać sobie kilka batów dla odczarowania Dulcynei! przymiot twój osiągnie z pewnością cel pożądany, nie trać sposobności, kochany przyjacielu, użyj jej na ulżenie cierpień tej damy nieszczęśliwej; robiąc mi tę łaskę, dla własnej chwały pracujesz!

– Przecież pan wiesz, że dwa grzyby w barszcz na niewiele się zdadzą – odrzekł Sancho. – Nie dość, że mnie wypoliczkowali, nadrapali się, naszczypali, chcesz pan jeszcze, ażebym się biczował? Nie, panie, ja widzę, że mnie tylko pozostaje przywiązać sobie do szyi kamień młyński i w studni się utopić. Wstydź się pan, do licha, powinien by pan umrzeć ze wstydu, ażeby mnie teraz o to prosić i zyskasz pan na tym co? Oto to, że zaklnę się, iż nikogo nie chcę uzdrawiać, ani odczarowywać, choćby mnie to tylko jeden włosek z brody mojej kosztować miało. A to mi dar diabelski, uzdrawiać drugich, a samemu gorzej od nich chorować. Oby wszyscy lekarze ten sam dar posiedli!

Altisidora przyszła już do siebie zupełnie, a gdy usiadła w trumnie, zabrzmiały ze wszech stron oboje i multanki, a chór głośno wołał:

– Altisidora żyje! Altisidora zmartwychwstała!

Książę z księżną, Minos z Radamantem, Don Kichot z Sanchem zbliżyli się do trumny i pomogli z niej wyjść Altisidorze. Oddała głęboki ukłon księciu, księżnej i sędziom piekła, a patrząc nieco z ukosa na Don Kichota, rzekła:

– Niech ci Bóg przebaczy, niewdzięczny rycerzu; z powodu twego okrucieństwa zdaje mi się, że tysiąc lat na tamtym świecie przepędziłam.

Tobie zaś, najpocieszniejszy z giermków na kuli ziemskiej, składam dzięki, żeś mi życie przywrócił. W nagrodę za to dam ci sześć koszul, nie całych, ale czysto upranych, każesz z nich sobie koszule dla siebie przerobić.

Sancho ucałował jej ręce na znak podziękowania, ze zgiętym kolanem i z czapką w ręku.

Książę kazał, ażeby mu już zdjęto suknię w płomienie, ale Sancho prosił, ażeby ją mógł na pamiątkę tak nadzwyczajnego zdarzenia na własność zachować.

– Zachowaj ją sobie, kochany Sancho – rzekła księżna – wiesz przecie, że należę do rzędu twoich przyjaciół i nie chcę ci niczego odmawiać. Było już późno, książę kazał, ażeby wszyscy oddalili się z podwórca, a Don Kichota i Sancha zaprowadzono do ich mieszkania.

Rozdział XVIII

Opisujący rzeczy, które znać trzeba, chcąc zrozumieć tę historię.

Sancho tej nocy spał w jednym pokoju z panem. Nie przypadło mu to do smaku, bo naprzód znużyła go ostatnia przygoda i wiedział, że Don Kichot nieskończenie nudzić go będzie pytaniami. Wolałby był spać sam w stajni, niż w pysznej komnacie. Słusznie się biedak obawiał. Zaledwie się Don Kichot położył, zaraz rzekł doń:

– Jak ci się zdaje, Sancho, awantura dzisiejszej nocy? Dziwna to rzecz jednak potęga pogardy w miłości! Widziałeś na własne oczy Altisidorę w trumnie, żadna to ją strzała, żaden miecz, ani trucizna nie zabiła, jeno przykrość, że nią ciągle pogardzałem.

– Niechby sobie była umarła, z czego by tylko chciała – odrzekł Sancho – aby mnie tylko dała pokój, bo ja przecie nie obudzałem w niej miłości, ani nią nie pogardzałem. Nie wiem zresztą, co uzdrowienie jakiejś tam wariatki może mieć za wspólność z męczarnią Sancha Pansy. Przekonywam się aż nadto dobrze, że są na tym świecie zaczarowania i czarnoksiężnicy, niechaj mnie Bóg od nich uchroni! Ale pozwól mi pan spać, proszę pana, jeśli nie chcesz, żebym przez okno wyskoczył.

– Śpij, śpij Sancho, dziecię moje – rzekł Don Kichot – jeśli ci na to ból pozwoli, śpij!

– Do stu diabłów – wtrącił Sancho – kpiłbym sobie ze sznypów, gdyby mnie to nie było obraziło, że te dueńki prztyki mi dawały. Ale jeszcze raz daj mi pan spać, ażebym się mógł nieco odreperować.

Zasnęli obydwaj, a Cyd Hamed Benengeli objaśnia nas tymczasem, co skłoniło księcia do wymyślenia awantury, którąśmy opisali. Karasko po pierwszej klęsce, kiedy był jeszcze Rycerzem Zwierciadeł, poprzysiągł sobie spotkać się koniecznie drugi raz z Don Kichotem. Od pazia, odnoszącego list od księżnej do Teresy Pansa, dowiedziawszy się, gdzie się Don Kichot znajduje, wyszukał sobie konia i zbroję i pojechał za rycerzem. Po drodze wstąpiwszy do księcia dowiedział się, że jego przeciwnik udał się na igrzyska do Saragossy. Książę opowiedział mu także wszystkie figle, które płatano Don Kichotowi, między innymi pomysł zaczarowania Dulcynei, za który na Sanchy tak sroga ciążyła odpowiedzialność, chociaż sam doniósł panu o tym, że była przemieniona w chłopkę, a księżna nadto przekonała giermka, że Dulcynea naprawdę była zaczarowana. Bakałarz, dowiedziawszy się o wszystkim, puścił się w drogę, zaproszony przez księcia, ażeby z powrotem wstąpił i doniósł, kto zwyciężył. Wracając Karasko opowiedział księciu, jak się wszystko odbyło, nadmieniając, że Don Kichot, jako rycerz sławny, wraca już zapewne do siebie na owo jednoroczne wygnanie, które, miał nadzieję, że go z nadmiaru bzików wyleczy. Pożegnawszy się z księciem, odjechał do swojej wioski, oczekując na Don Kichota.

 

Stąd to powziął książę zamiar nacieszyć się jeszcze raz z naszymi awanturnikami, nie mogąc przenieść, aby dwóch tak przyjemnych wariatów od razu mógł utracić, wielce bowiem śmieszyły go marzenia pana i nieokrzesanie sługi! Z jego to rozkazu jego ludzie w zbroi schwytali Don Kichota, czatując na niego, i zaprowadzili do zamku, gdzie cała mniemana śmierć Altisidory i przybranie całe od dawna było przygotowane, zapalono tylko światła, dowiedziawszy się o jego przybyciu. Cyd Hamed dodaje, że ci, co żartowali, niemniej od awanturników naszych bzika mieć musieli i że innego nie mógł powziąć wyobrażenia o księciu i o księżnej, co tyle czasu na wydrwienie dwóch głupców trwonili.

Już był dzień, kiedy Sancho jeszcze chrapał, a Don Kichot, choć zatopiony w marzeniach, myślał wstawać, bo zwycięzca czy zwyciężony, zawsze był nieprzyjacielem lenistwa, gdy zmartwychpowstała Altisidora, z tą samą girlandą we włosach, w białej sukni, ze złotym rzutem kwiatów, mając włosy w pukle rozczesane i na hebanowej wsparta lasce, weszła do komnaty. Zjawisko to tak dalece go zadziwiło, że zapomniawszy o wszelkiej grzeczności, stulił się w łóżku, okrywając prześcieradłami i kołdrą. Altisidora usiadła przy nim na krześle i po długim westchnieniu rzekła głosem słabym i miłosnym:

– Kiedy kobiety wstyd podepczą, a ustom pozwolą przypomnieć tajemnice serca, stan ich musi być dziwny. Ja, mości Don Kichocie, jestem jedną z tych nieszczęśliwych kochanek, dręczona namiętnością, słowem na śmierć zakochana, jednak tak uczciwie i z daleka, że ukrywanie mojej męczarni przypłaciłam życiem. Dwa dni temu, okrutny rycerzu, zastanawiając się nad nieużytością serca twojego, którego skargi moje nigdy wzruszyć nie zdołały, żal tak gorzki powzięłam do ciebie, żem zstąpiła do grobu, przynajmniej wszyscy myśleli, żem umarła, i gdyby miłość, wzruszona litością, nie dozwoliła mi była wynaleźć środka odżycia na nowo w męczeństwie tego biednego giermka, z pewnością na tamtym pozostałabym świecie.

– Miłość mogłaby wyświadczyć ten sam zaszczyt osłu memu, co i mnie – rzekł Sancho – i bardzo byłbym jej za to obowiązany, ale powiedz mi pani (oby ci niebo innego dało kochanka, a nie tego niedołęgę pana mojego), co pani widziałaś na tamtym świecie i co to jest piekło, do którego ci dążą, co to się pono boją umrzeć?

– Prawdę mówiąc – odrzekła Altisidora – nie musiałam jednak zupełnie umrzeć, bo nie byłam w samym piekle. Gdybym była tam raz weszła, nie byłabym tak łatwo wyszła – doszłam tylko do drzwi i zoczyłam dwunastu diabłów w majtkach i koszulach, grających w piłkę i ogniste rakiety trzymających w rękach. Co najdziwniejsza, że tymi piłkami były książki wiatrem nadęte i jeszczem się bardziej zadziwiła, że grający ciągle sobie wymyślali, kłócili się, przeklinali, jakby każdy z nich zawsze przegrywał.

– Nie ma się czego dziwić – wtrącił Sancho – diabeł czy wygra, czy przegra, nie może być nigdy zadowolony.

– Zgoda – odparła Altisidora – ale jedna rzecz mnie zachwycała, że za pierwszym uderzeniem rakiety tak rozbijali piłkę, że już żadna służyć na drugi raz nie mogła i tym sposobem mnóstwo starych i nowych książek wniwecz obrócili. Wpośród innych była tam jedna, nowa książka, którą tak mocno uderzyli, że wszystkie kartki na wiatr się rozleciały. A wtedy jeden zły duch rzekł do drugiego:

– Zobaczno – co to za książka?

– To – odrzekł drugi – część wtóra Don Kichota z Manchy, nie ta utworu Cid Hameda, autora pierwszej części, ale napisana przez jakiegoś Aragończyka, podobno z Tordesillas rodem.

– Zabierajże mi ją zaraz precz – rzekł pierwszy diabeł – i rzuć w głąb przepaści, niech mi nigdy nie waży się wpaść w oczy!

– Czyż tak bardzo zła? – zagadnął drugi.

– Niegodziwa – odrzekł pierwszy – gdybym się sam uwziął, gorzej bym nie napisał.

Posłyszawszy imię Don Kichota, tak zawsze dla mnie drogie, utkwiło mi w pamięci to widzenie i nigdy go nie zapomnę.

– To musiało być widzenie chyba – wtrącił Don Kichot – bo rzeczywistego Don Kichota nie ma drugiego na świecie, prócz mnie. Wiem, że ta książka z rąk do rąk przechodzi i że mało ją cenią; nie obraziłem się, że tam Don Kichot zanadto zelżony, bo ja nim nie jestem, tylko duch jakiś, którego wymyślił autor.

Altisidora chciała znów rozwodzić żale i skargi na nieczułość Don Kichota, ale on, uprzedzając ją, rzekł:

– Kilkakrotnie już miałem zaszczyt powiedzieć pannie, jak mi przykro, żeś na mnie pani spojrzeć była łaskawa, mogę wywzajemnić się pani tylko podziękowaniem, lecz więcej nie wymagaj ode mnie. Do nieporównanej Dulcynei z Toboso należą wszystkie myśli i całe życie moje, to więc marzenie czcze, żeby inna w sercu jej miejsce zająć mogła. Dosyć tego – wróć pani na drogę zacności, nie przekraczaj granic wymagań swoich, bo niepodobieństwa od nikogo wymagać nie można.

– A na wszystkich Jukasów Pernańskich – zawołała Altisidora, udając gniew straszliwy – podwójny tygrysie – nie wiem, dlaczego ci oczu nie wydrapię? Myślisz może Don – zwalczony rycerzu, Don – zbity kijami, żem umierała z miłości do twojej wyschłej postaci? Nie taka ja głupia, wszystko, coś widział zeszłej nocy, było udanie tylko. Ja nie taka dziewczyna, ażebym miała rozpaczać po takim, jak ty bydlęciu, żal by mi było łezki jednej, a cóż dopiero życia!

– Dalipan – zawołał Sancho – wierzę pani zupełnie, że te wszystkie śmierci miłosne, to były tylko bajki. Kto tam wie, czy kto umarł, lub nie?

Wtem nadszedł ów muzyk, co odśpiewał dwie strofy na katafalku Altisidory, oddał niski ukłon Don Kichotowi i rzekł doń:

– Proszę waszej wielmożności, mości rycerzu, policzyć mnie w poczet najpokorniejszych sług swoich. Od dawna już z głębokim jestem uwielbieniem dla wysokich cnót i bohaterskich czynów pańskich.

Na co Don Kichot:

– Niech wiem, z kim mówię, abym odpowiedź moją mógł zastosować do jego znaczenia.

Muzyk odrzekł, że był panegirystą Altisidory, co poprzedniej nocy na jej cześć wiersze był odśpiewał.

– Masz pan bez zaprzeczenia głos nader dźwięczny – rzekł Don Kichot – ale nie bardzo to było właściwe, co pan śpiewałeś! Jakąż styczność mogą mieć wiersze Garcilasa ze śmiercią tej niewiasty?

– Nie dziw się pan temu – odparł muzyk – jest to zwyczaj dzisiejszych poetów, każdy pisze, jak mu się podoba, a gdzie mu się podoba, rabuje, czy to właściwe, czyli nie. A mimo to wszędzie ich utwory najmilej przyjmują i największe niedorzeczności na karb swobody poetycznej kładą.

Don Kichot chciał odpowiedzieć, ale nadszedł książę z księżną. Długą z sobą mieli rozmowę, a Sancho naplótł tyle dowcipów, po większej części złośliwych, że książę i księżna uwielbiali prostactwo i zarazem gibkość umysłu giermka. Don Kichot upraszał ich książęce mości, żeby mu jeszcze tego dnia pozwolili odjechać, bo – dodał – rycerze zwyciężeni nie zasługują na to, ażeby w domach książęcych przebywać, właściwym dla nich miejscem są chałupy lub jaskinie. – Odpowiedziano mu, że go nie będą zatrzymywać, a księżna zapytała się jeszcze, czy mu się Altisidora podobała.

– Jaśnie oświecona pani – rzekł Don Kichot – całe nieszczęście tej osoby wypływa z próżniactwa i lenistwa, zatrudnienie nieprzerwane a uczciwe, natychmiast ją wyleczy. Niech przędzie, niech ma zawsze kołowrotek w ręku i na myśli, a ręczę, że opuszczą ją myśli o tym, w kim się zakochała; takie jest moje zdanie i rada.

– Dalipan i moja także – zawołał Sancho – bo nie widziałem jeszcze żadnej prządki, co by z miłości umarła. Gdy dziewczyna zajęta, bardziej myśli o robocie, niż o miłości. Ja sam, kiedy orzę, bez porównania mniej myślę o mojej babie, to jest o żonie mojej Teresie, którą kocham jak źrenicę w oku.

– Masz słuszność, Sancho – odparła księżna – odtąd Altisidora ciągle będzie zatrudniona.

– E! i tego nie potrzeba, proszę waszej książęcej mości – odparła Altisidora – samo wspomnienie okrucieństw tygrysa tego zdoła mnie wyleczyć, a z pozwoleniem waszej wysokości, odejdę teraz, ażeby nie patrzyć więcej na jego obmierzłą i szczapowatą twarz.

– Powiadają – wtrącił książę – że kto się bardzo gniewa, bardzo prędko przebacza.

Altisidora udając, że sobie oczy obciera, oddała ukłon głęboki i wyszła z komnaty.

– Moja panienko – zawołał Sancho, kiwając głową – zasłużyłaś na to, co się stało – bo bardzoś się niewłaściwie udała. Trzeba było, dalipan, udać się do mnie, nie do pana mego, ja z tych kogutów, co weselej pieją.

Po skończonej rozmowie Don Kichot ubrał się, a przyjąwszy u księcia obiad, po obiedzie pożegnał się i odjechał.

211Diana (mit. rzym.)– tu przywołana jako bogini księżyca. [przypis edytorski]
212przeciwnożni – ludzie mieszkający na przeciwnej półkuli ziemskiej. [przypis edytorski]
213kartuz – członek zakonu o surowej regule, będącego zrzeszeniem pustelników oddających się w samotności modlitwie, kontemplacji i ograniczaniu swych potrzeb, jednak raczej nie samoumartwieniu przez biczowanie. Nazwa pochodzi od miejscowości Charteuse (łac. Carthusia) k. Grenoble we Francji, gdzie w XI w. powstał pierwszy klasztor zakonu, założony przez św. Brunona. [przypis edytorski]
214powoływa – dziś popr.: powołuje. [przypis edytorski]
215Radamant (mit. gr.) – Radamantys, jeden z trzech sędziów w Hadesie, obok Minosa i Ajakosa. [przypis edytorski]