Za darmo

Don Kichot z La Manchy

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Rozdział XVII

W którym opisane jest, co przytrafiło się Sancho Pansie podczas przeglądu wyspy.

Zostawiliśmy naszego gubernatora, przejętego srogim gniewem na chłopa, który, namówiony przez intendenta z rozkazu księcia, zażartował sobie z Sanchy, nudząc go zmyślonymi historiami. Jednakże Sancho, jak mógł, dawał sobie radę.

– Wiem już dobrze teraz – rzecze do obecnych, między którymi znajdował się i Pedro Reggio – że sędziowie gubernatorzy powinni być z brązu. Interesanci wymagają od nich, aby w każdej chwili przygotowani byli sądzić ich sprawy. Nie zważają oni, że gubernator ma tak samo ciało, kości i apetyt, którego ja nie nasyciłem dziś wcale, a jeżeli biedny sędzia lub gubernator, zatrudniony lub chory, nie zaspokoi ich nalegań, odchodzą, złorzeczą mu i obgadują. Na przykład doktor Pedro Reggio z Tirtea Fuera chciał mnie głodem zamorzyć. Oby raczej on sam zdechł i wszyscy doktorzy jemu podobni!

Doktor Pedro Reggio przyrzekł gubernatorowi obfitą zastawić wieczerzę, nie zważając na wszystkie aforyzmy Hipokratesa. Uspokojony tym Sancho, oczekiwał niecierpliwie wieczoru; jakoż przyniesiono mu na wieczerzę kawał wołowego mięsa, zaprawnego czosnkiem i cebulą, i nogi wołowe w galarecie. Gubernator spojrzał na nie radośnie i zaczął zajadać z wielką chciwością. Nasyciwszy się już dobrze, rzekł do Pedra Reggia.

– Widzisz tedy, mości doktorze, że ja nie potrzebuję żadnych wymysłów; proste potrawy najwłaściwsze są dla mego brzucha; bardzo lubię słoninę, cebulę, rzodkiew, kawał wieprzowiny, to mi to jedzenie! wykwintne zaś przysmaki nie przypadają mi do gustu. Jeżeli jednak przyjdzie chęć kucharzowi zmienić mi gatunek potraw, może robić bigosy, mięsiwa z jarzynami, jak z rzepą, kapustą, zjem wszystko aż miło i będę mu wdzięczny. Niechaj nikt nie przychodzi wtedy żartować ze mnie, bo rozumiesz, że kiedy mamy życie, to żyć powinniśmy. Żyjmy tedy i jedzmy spokojnie, bo jadło, jak dzień, Pan Bóg dla wszystkich stworzył. Nikt się tu na moje rządy nie uskarży, jeżeli praw moich zaprzeczać nie będą, o! bo w takim razie zobaczą, żem ja w gorącej wodzie kąpany.

– Jaśnie wielmożny pan masz rację we wszystkim – rzecze marszałek dworu – i wszyscy mieszkańcy wyspy zachwyceni są słodyczą jego rządów.

– Tym lepiej – rzecze Sancho – miejcie tylko staranie o mnie i o moim osiołku, a wszystkim nam dobrze będzie. A teraz skoro już się najadłem, zrobimy patrol po mieście. Dobry gubernator powinien osobiście czuwać nad bezpieczeństwem swoich poddanych.

To rzekłszy, powstał, i w towarzystwie intendenta, sekretarza, marszałka dworu, orszaku zbrojnych, z buławą komendanta w ręku, wyszedł na miasto, lecz zaledwie przejrzeli dwie ulice, dał się słyszeć szczęk oręży; przyśpieszywszy kroku, zobaczyli dwóch ludzi walczących, którzy, ujrzawszy się otoczonymi przez żołnierzy, przestali się bić, a jeden z nich rzecze:

– Panowie! Ten jegomość chciał zabić mnie i zrabować na środku ulicy.

– Zaczekajcie – rzecze Sancho – zbadam ja zaraz przyczynę kłótni. Wiedzcie bowiem, że jestem waszym gubernatorem.

– Jaśnie wielmożny gubernatorze – rzecze drugi – w krótkich słowach rzecz całą opowiem. Znajdowaliśmy się razem z tym panem w pobliskim domu gry. Tam on wygrał tysiąc realów, a chociaż widziałem, że niekiedy grał niesumiennie, zamilczałem i przed innymi stronę jego trzymałem, myśląc, że, jak to grzeczność każe, zrobi mi potem jaki podarek, lecz on, zabrawszy wygrane pieniądze, wyszedł i ani spojrzał na mnie. Dogoniłem go tedy na ulicy, prosząc, aby mi część wygranej udzielił, a on bezczelnie chciał pozbyć się mnie kilku realami. To mnie oburzyło i byłbym mu z gardła wydarł pieniądze, gdyby straż waszej wysokości nie nadeszła.

– Cóż ty na to? – zapytał drugiego Sancho.

Ten oświadczył, że przeciwnik jego powiedział prawdę, z tą różnicą wszakże, że pieniądze wygrane były uczciwym sposobem. Bo w przeciwnym razie, opłaciłby się bez wahania świadkowi popełnionego oszustwa; że na koniec napastnik powinien być zadowolony z tego, co mu dadzą, gdy mu zwłaszcza słusznie nic się nie należy.

– Cóż wasza wysokość rozkaże uczynić z tymi ludźmi? – zapyta intendent.

– Oto – rzecze Sancho – ten, co wygrał, złym czy dobrym sposobem, ma dać drugiemu sto realów, a trzydzieści na szpital niech zapłaci. Ten drugi, który nie ma żadnego zatrudnienia, niech mi od jutra wynosi się z miasta i przez lat dziesięć nie powraca tu wcale, gdyż spotkawszy go raz jeszcze, natychmiast powiesić każę.

Wyrok był wyegzekwowany, a gubernator, rozwodząc się nad szkodliwością domów gry, przyrzekł sobie wykorzenić je ze szczętem. Postępowali znów czas jakiś, gdy nagle jeden ze straży przybiegł, ciągnąc za sobą młodego chłopca.

– Panie gubernatorze – rzecze – ten zuch szedł naprzeciw nas, lecz zobaczywszy straże, zaczął uciekać ze wszystkich sił, musi to być więc jakiś złoczyńca, skoro się obawia sprawiedliwości. Pobiegłem za nim i udało mi się schwytać ptaszka.

– Dlaczego uciekałeś, mój przyjacielu? – zapyta Sancho.

– Bo nie chciałem odpowiadać na zapytania straży.

– Czym się trudnisz?

– Jestem tkaczem.

– A cóż ty tkasz?

– Co się zdarzy.

– Aha! – rzecze Sancho – lubisz żartować, to mnie cieszy. A dokąd to szedłeś?

– Jaśnie wielmożny panie, szedłem prosto przed siebie.

– Ale po co? – zapyta Sancho.

– Chciałem użyć świeżego powietrza.

– A gdzież tu się używa powietrza na wyspie? – zapyta znów Sancho.

– Tam, gdzie ono jest – odpowie chłopiec.

– No, to ja cię nauczę, jak masz odpowiadać swojemu gubernatorowi – rzecze rozgniewany Sancho. – Hola! niech zaprowadzą tego łotra, aby przespał tę noc w więzieniu.

– Oho! wątpię, abyś mnie pan gubernator zmusił spać w więzieniu.

– I dlaczegóż to nie mógłbym uczynić tego? – rzecze Sancho – Alboż nie mam władzy zrobić z tobą, co mi się podoba?

– A choćbyś pan miał sto razy większą władzę, jeszcze mnie nie potrafisz zmusić spać w więzieniu dzisiaj.

– Cóż to – zawołał Sancho – czy tu sobie żartują ze mnie? Niech go zawloką natychmiast do kozy, a jeżeli dozorca wypuści go, zapłaci dwa tysiące dukatów kary.

– Chyba żartuje pan gubernator – rzecze młodzieniec – nie masz człowieka na świecie, ani władzy takiej, która by mnie zmusiła spać dziś w więzieniu.

– A to chyba diabłem jesteś – rzecze gniewny Sancho – albo też krewnym Lucypera może i spodziewasz się, że on zdejmie kajdany, które włożyć ci rozkażę.

– Mówmy rozsądnie, panie gubernatorze – rzecze młodzieniec – przypuszczam, że wasza wysokość pośle mnie do więzienia; tam mogą mnie zamknąć, nogi i ręce okuć w kajdany, ale spać mnie nie zmuszą i mimo całej waszej władzy, mogę nie zmrużyć oka przez noc całą.

– To prawda – rzecze sekretarz – młodzieniec ma słuszność.

– A więc – rzecze Sancho – pozbawiłbyś się snu dla swojej fantazji, a nie przez chęć sprzeciwiania się moim rozkazom?

– To właśnie chciałem powiedzieć, panie gubernatorze – odrzekł młodzieniec.

– Jeżeli tak, to ruszaj spać do domu, a na drugi raz radzę ci nie żartować ze sprawiedliwością.

Młodzieniec odszedł, a gubernator odbywał dalej przegląd miasta. Wkrótce znów straż przyprowadziła młodego chłopca, bardzo ładnego i ubranego wytwornie.

– Panie gubernatorze – rzecze żołnierz – przyprowadzamy przebraną dziewczynę.

Jakoż przy świetle latarni łatwo było rozpoznać, że mniemany chłopiec był ładną szesnastoletnią zaledwie panienką, która, mając włosy związane w siatkę z zielonego jedwabiu, na białym atłasie złotem haftowaną kamizelkę, zwierzchnią szatę ze złotolitej materii, czerwone pończochy i zamiast szpady piękny sztylet za pasem, wyglądała jak młody chłopiec szukający awantur.

Nikt z obecnych nie wiedział, kto była. Sancho, zdziwiony nadzwyczajną pięknością dziewicy, ciekawie zapytał ją, dlaczego w niewłaściwym ubiorze o tak późnej godzinie chodzi po mieście. Dziewica, skromnie spuściwszy oczy, odpowiedziała:

– Nie mogę, panie, przy tylu świadkach uczynić ci otwartego wyznania, upewniam tylko waszą wysokość, że nie jestem występna; zazdrość jedynie doprowadziła mnie do tak niezwykłego kroku.

– Każ, wasza wysokość, oddalić się wszystkim – rzecze intendent sam mocno zdziwiony – i niech ta dama opowie nam, z jakiego powodu w tak szczególnym widzimy ją stanie.

Gdy wszyscy, wyjąwszy Sanchę, intendenta, sekretarza i marszałka dworu, odeszli, dziewica tak się odezwała:

– Panowie! jestem córką Pedra Pereza Mazorka, dostawcy płótna z tego miasta, który bardzo często do mego ojca przychodzi.

– Ależ panno – przerwie intendent – w tym, co mówisz, nie ma zdrowego rozsądku i wyraźna sprzeczność leży. Naprzód znam dobrze Pedra Pereza i wiem, że jest bezdzietny, po wtóre, sama powiadasz, że chociaż jego córką jesteś, on często do twego ojca przychodzi. Jakże to rozumieć mamy?

– Przebaczcie mi, panowie – rzecze dziewczyna – umysł mój tak jest strwożony, że sama nie wiem, co mówię. W istocie zaś jestem córką Don Diega de Liana, znanego powszechnie.

– Znam również Don Diega de Liana – rzecze intendent – jest to bardzo bogaty i znakomitego rodu człowiek, ma syna i córkę, lecz od czasu, jak owdowiał, nikt dotąd córki jego nie widział nigdy, choć odgłos powszechny niesie, że jest ona nadzwyczaj piękna.

– Powiedziałeś prawdę, panie – rzecze dziewica. – Czy zaś odgłos o mojej piękności słuszny jest lub fałszywy, możesz sam osądzić obecnie.

To rzekłszy biedna dziewczyna rozpłakała się serdecznie.

Sancho pocieszał jak mógł zmartwioną panienkę. Oświadczył jej gotowość na wszelkie usługi, zapewnił opiekę, aż uspokojona córka Don Diega w te słowa mówić poczęła:

– Od dziesięciu już lat, to jest od śmierci mojej matki, ojciec trzyma mnie w surowym zamknięciu i oddzielonej od świata, nawet mszy słuchać każe w domowej kaplicy. Od tego czasu, prócz mego ojca, brata i Pedra Pereza, o którym wspominałam, nikogo więcej nie widziałam na oczy. Taka samotność i zakaz wychodzenia z domu nawet do kościoła, smuciły mnie nad wyraz. Pałałam chęcią zobaczenia czegoś na świecie. Mój brat opowiadał mi niekiedy o rozmaitych rozrywkach i zabawach publicznych, a to bardziej jeszcze podniecało moją ciekawość, dlatego prosiłam brata… O! bodaj by słowa wówczas zamarły mi na ustach.

 

Tu młoda dziewica rzewnie płakać zaczęła i mimo próśb i perswazji obecnych, długo ukoić się nie mogła. Na koniec, zebrawszy siły, drżącym mówiła głosem:

– Brat, zmiękczony prośbami moimi, zgodził się na to, aby mnie przebrać w swoje suknie i oprowadzić po mieście dla przypatrzenia się nowym dla mnie rzeczom, lecz nawzajem uparł się włożyć ubiór, który nosiłam, i ten tak mu przypadł do twarzy, że mógł śmiało uchodzić za najpiękniejszą dziewczynę. Może już z godzinę chodząc tak po mieście, nagle usłyszeliśmy odgłos wielu kroków. Właśnie wasza wysokość przechodziłeś ze strażą; skoro brat mój zobaczył was z daleka: „Uciekajmy, rzecze, bo gdy nas zatrzymają i poznają kto jesteśmy, ty zostaniesz zniesławiona, dostaniesz się na języki i ojciec o wszystkim się dowie”. – Zaczęliśmy więc uciekać, lecz nie mogłam zdążyć za bratem, a zaplątawszy się jakoś, nie przywykła do męskiego ubioru, upadłam. Tak zastał mnie jeden ze straży i tu przywiódł.

– I nic więcej nie przytrafiło się pannie – zapyta Sancho – gdzie owa zazdrość, mająca być przyczyną nieszczęść twoich?

– To było zmyślenie – odpowie dziewica – jedynie ciekawość zobaczenia miasta skłoniła mnie do tej nieszczęsnej wycieczki.

Wszystko, co powiedziała dziewczyna, potwierdził jej brat, którego straż pojmawszy, również przywiodła. Biedny chłopiec, przebrany za kobietę, z naiwnością i wstydem powtórzył zeznanie siostry. Marszałek dworu ucieszył się niezmiernie, gdyż miał podejrzenie, że dziewczyna skłamała, a wdzięki jej i młodość wielkie na nim uczyniły wrażenie.

Odprowadzono niedoświadczone dzieci do domu ich ojca, niezbyt oddalonego stamtąd. Jedna ze służących potajemnie wpuściła brata i siostrę przez boczną furtkę. Podziękowali przed odejściem gubernatorowi za uprzejme obejście się i zniknęli w ciemności.

Sancho, powracając, rozpowiadał długo o naiwności dziecinnej, a marszałek dworu zakochał się po uszy w pięknej awanturniczce tak dalece, że zamierzył prosić ojca o jej rękę, a jako jeden z najpierwszych dworzan księcia, miał nadzieję, że odrzuconym nie będzie. Sancho również ułożył zamiar, aby młodego chłopca, za dziewczynę przebranego, ożenić ze swoją małą Sanchą, wnioskując słusznie, że córka gubernatora była bardzo znakomitą partią.

Późno już w nocy skończył się przegląd miasta, a w dwa dni potem ustały i rządy Sanchy, z dymem poszła jego władza i jego piękne zamiary. Zobaczymy później, z jakiej to stało się przyczyny.

Rozdział XVIII

W którym opisani są czarnoksiężnicy, którzy oćwiczyli Donnę Rodriguez i podrapali Don Kichota.

Ażeby zbadać tę tajemnicę, potrzeba wiedzieć, że skoro Donna Rodriguez podniosła się z łóżka, aby pójść do pokoju Don Kichota, jedna z towarzyszek, śpiąca obok, po cichu udała się za nią, a upewniwszy się, że dobra matrona weszła do pokoju Don Kichota, zawiadomiła księżnę o wszystkim.

Powodowana ciekawością księżna, wziąwszy z sobą Altisidorę, poszła podsłuchiwać pode drzwiami sypialni rycerza. Nieszczęście mieć chciało, że Rodrigeuz mówiła dosyć głośno, a gdy poszło do apertur księżnej i nieprzyjemnego oddechu Altisidory, księżna i jej towarzyszka, nie mogąc pohamować się w gniewie, wyłamały nadpsute drzwi i wpadłszy do pokoju, jak to już widzieliśmy, wywarły zemstę nad opowiadającą i słuchaczem. Powróciwszy z wyprawy, księżna opowiedziała całą awanturę mężowi, który, uśmiawszy się do woli, postanowił wymyślić nowy figiel, aby bawić się dalej znów kosztem swojego gościa.

Wysłano umyślnego posłańca do Teresy Pansa z listem od Sanchy i od księżnej, która przesłała jej sznur korali w podarunku. Do poselstwa tego użyty był bardzo dowcipny paź, ten sam, który odgrywał już rolę Dulcynei, kiedy myślano jeszcze o jej odczarowaniu. Nauczony dokładnie swojej roli paź, przybywszy do wsi, zapytał kobiet piorących bieliznę, czy nie mogłyby mu wskazać mieszkania Teresy Pansa, żony Sancho Pansy, giermka przy rycerzu zwanym Don Kichotem z Manchy. Na to zapytanie młodziuchna dziewczynka odpowiedziała:

– Teresa Pansa jest moją matką, Sancho moim ojcem, a rycerz naszym panem.

– Zaprowadź więc mnie, moje dziecko, do matki, gdyż mam jej oddać list i podarunek od twego ojca.

– Z całego serca, panie – odpowiedziała dziewczyna.

I nie kładąc pończoch i trzewików w pośpiechu, biegła zuchowato przed paziem, mówiąc:

– Śpieszmy, panie; domek nasz na końcu wsi stoi, a biedna matka bardzo zmartwiona, gdyż dawno już nie miałyśmy od ojca wiadomości.

– Toteż – rzecze paź – przynoszę jej wiadomość tak dobrą, że pocieszy się snadnie.

Na koniec mała Sancha skacząc, tańcząc w ciągłych susach, biegnąc, przybyła do domu, a z daleka jeszcze wołać poczęła:

– Wychodź, matko! wychodź! Jest tu jakiś pan, który przynosi list od ojca i wiele innych rzeczy, z których ucieszysz się bardzo.

Na krzyk córki Teresa wyszła z wrzecionem, ubrana w tak krótką spódnicę, że połowy łydek jej nie zakrywała. Była to kobieta lat około czterdziestu, lecz silna, rzeźwa i zuchowatej miny.

– Cóż to jest, Sancha? – zapyta córki – i gdzież jest ten pan?

Paź z uszanowaniem przykląkł na jedno kolano i rzekł:

– Jestem najniższym sługą pani Teresy Pansa, dozwólże mi, zacna damo, ucałować wasze ręce, jako prawej małżonki jego wysokości Don Sancho Pansy, najwyższego gubernatora wyspy Barataria.

– I fe! do czego się to przydało! wstawaj pan, proszę cię – rzecze Teresa – nie jestem wcale żadną damą, każdy wie, że jestem prostą wieśniaczką, córką Karola i żoną giermka błędnego rycerza, a nie żadnego gubernatora.

– Wasza wielmożność – odpowie paź – jesteś jednakże małżonką znakomitego gubernatora i na dowód tego raczcie przeczytać list, który wam przywożę z podarunkami.

To mówiąc, podał Teresie list i zarzucił na jej szyję sznur korali, oprawnych w złoto.

– List – dodał – przysyła gubernator, a oto ten drugi razem z koralami jest od potężnej księżnej, która mnie do was wysłała.

Teresa niezmiernie zadziwiła się, a mała Sancha podskoczyła z radości.

– Widzisz, matko – zawoła – to pan Don Kichot dał niezawodnie ojcu tę wyspę, którą mu tak często obiecywał.

– Tak jest, panno – rzecze paź – w samej rzeczy pan Sancho został gubernatorem przez wzgląd na zasługi przesławnego rycerza Don Kichota.

– Przeczytajże nam listy, mój dobry panie – rzecze Teresa – gdyż ja ani czytać, ani pisać nie umiem.

– Ani ja także – zawoła Sancha – ale ksiądz proboszcz lub Samson Karasko przeczytają je chętnie.

– Nie potrzeba nikogo – rzecze paź – wy umiecie prząść, a ja za to czytać potrafię.

Przeczytał więc naprzód list Sanchy już znany czytelnikowi, a następnie, odpieczętowawszy list księżnej, czytał, co następuje:

„Kochana przyjaciółko!

Znakomity umysł i dobre przymioty twego męża zniewoliły mnie wyrobić u księcia urząd gubernatora na jednej z wysp naszych dla niego. Dowiaduję się obecnie, że Sancho dotąd najzaszczytniej swój urząd sprawuje i proszę Boga, aby mnie samą tak dobrą i zdatną uczynił, jakim jest twój małżonek. Posłaniec odda ci sznur korali oprawnych w złoto; żałuję, droga przyjaciółko, że każdy koral w orientalną perłę zamienić się nie może. Mam nadzieję, że poznamy się z sobą. Polecam się pamięci małej Sanchy, proszę powiedzieć jej, że skoro tylko dorośnie, wydam ją za wielkiego pana, gdy tego najmniej spodziewać się będzie. Słyszałam, że w waszych stronach znajduje się osobliwszy gatunek żołędzi, przyślij mi parę tuzinów, będzie mi to drogim podarunkiem, bo pochodzącym z rąk twoich. Donieś mi co o swoim zdrowiu i o wszystkim, co cię dotyczyć może, a w razie jakiejkolwiek potrzeby, śmiało udaj się do mnie.

Boskiej opiece polecam cię.

Kochająca cię szczerze przyjaciołka,

Księżna.

W naszym pałacu, dnia…”

– Dobry Boże! – zawołała Teresa – jakaż to łaskawa pani, a jaka skromna i uniżona! to nie tak jak tutejsze panie, co chodzą jak pawie nadęte i nie spojrzą na biedną wieśniaczkę. A tu prawdziwa księżna nazywa mnie swoją przyjaciółką i jak równą sobie traktuje! Niechże jej Pan Bóg da wszystko dobre w życiu i niech ją wyniesie w dostojeństwa wyżej niż czubek dzwonnicy w Manchy. Co do żołędzi, powiedz jej, panie posłańcze, że poślę pół korca najpiękniejszych. Tymczasem, Sancho, miej staranie o koniu tego pana, również jak o nim samym. Poszukaj świeżych jaj i wziąwszy kawał słoniny, usmaż jajecznicy. Jego dobra mina i wiadomości, które przywiózł, warte, abyśmy przyjęli go jak księcia. Ja tymczasem pójdę uwiadomić sąsiadki i sąsiadów o pomyślności, jaka nas spotkała. Ksiądz proboszcz i Mikołaj cyrulik będą bardzo zadowoleni.

– Idź, idź, kochana matko – rzecze Sancha – zrobię tu wszystko dobrze, tylko musisz podzielić się ze mną sznurem korali, bo przecież księżna nie powinna przysyłać tyle podarunku tylko dla ciebie samej.

– Oddam ci je zupełnie, moja córeczko, tylko pozwolisz, że je kilka dni sama ponoszę, to mnie ucieszy bardzo!

– Uradujecie się bardziej jeszcze – rzecze paź – gdy wam pokażę paczkę, którą mam w tej walizie, jest tam suknia nowiutka z zielonej materii, którą pan gubernator miał tylko raz jeden na polowaniu, a teraz przysyła ją w prezencie dla panny Sanchy.

– Niech Bóg błogosławi mego ojca i tego, co mi podarunek przywiózł! – zawoła radośnie Sancha.

Teresa wybiegła z domu, trzymając list w ręku i korale zawiesiwszy na szyi, a spotkawszy przypadkiem proboszcza i bakałarza Samsona Karasko, tańcząc i skacząc, wołała:

– Aha, przyszło i dla nas święto! Bogu dzięki! nie bardzo ubogich krewnych mamy. I my też przecie będziemy rządzić na świecie.

– Co ci jest, moje dziecko – rzecze zdumiony proboszcz – cóż to za papier trzymasz w ręce?

– To nic więcej – odpowie Teresa – tylko po prostu list od mego męża gubernatora i drugi od księżnej z prezentem.

To mówiąc, podała proboszczowi list i kolię. Proboszcz przeczytał głośno list, przypatrzył się koralom, a widząc, że były kosztowne i w szczere złoto oprawne, zdumiony pojąć nie mógł, co by to wszystko znaczyć mogło.

– Karasko – zapytał po chwili – kto przyniósł listy i korale?

– Och! pójdźcie sami zobaczyć, jakiś młody człowiek, prześliczny i pięknie ubrany, który prócz tego i inne przywiózł nam prezenty.

– Wszystko to dziwi mnie nadzwyczajnie – rzecze proboszcz – lecz pójdźmy zobaczyć posłańca, może się cośkolwiek pewniejszego dowiemy.

Udali się więc z Teresą, która przez całą drogę z radości rozmaite im plotła rzeczy. Przybywszy na podwórko, zobaczyli małą Sanchę, zatrudnioną przygotowaniami do uczty, a posłańca zajętego nasypywaniem owsa swojemu koniowi.

Widząc pazia bardzo przyzwoicie wyglądającego, pozdrowili go i po obustronnych grzecznościach prosili, aby ich uwiadomił bliżej o losie Don Kichota i Sanchy, mówiąc, że list Sanchy niezmiernie ich ucieszył i zakłopotał zarazem, gdyż o gubernatorstwie jego dotąd nie słyszeli, tym więcej, że wszystkie wyspy na morzu Śródziemnym należą do hiszpańskiego króla i urzędownie tylko w zarząd oddawane bywają.

– Panowie – rzecze paź – nic pewniejszego, że pan Sancho Pansa gubernatorem został. Nie wiem tylko z pewnością, czy na wyspie, czy na stałym lądzie, tego jednakże pewny jestem, że ma obecnie miasto z przeszło tysiąca ludności złożone, w którym wszystko od jego woli zawisło.

Gdy tak rozmawiali, mała Sancha, przechodząc z jajami w fartuchu, zapytała pazia:

– Powiedz mi też, kochany panie, czy mój ojciec nosi spodnie na szelkach od czasu jak został gubernatorem obrany?

– Doprawdy, nie uważałem tego – odpowie paź – lecz nie ma wątpliwości, że ojciec panny posiada teraz bardzo piękną garderobę.

– Ach, dobry Boże! – rzecze Sancha – jakże będę uszczęśliwiona, widząc ojca w opiętych aksamitnych spodniach. Od czasu, jak jestem na świecie, ciągle o to Pana Boga proszę.

– Zobaczysz go panna wkrótce – odpowie paź – a za dwa miesiące będzie niezawodnie chodził w okularach i z parasolem.

Proboszcz i bakałarz wiedzieli dobrze, że paź żartuje sobie z matki i córki, lecz patrząc na piękne korale i suknie myśliwskie, które im Teresa pokazała, nie mogli rozwiązać zagadki. Śmieli się jednak serdecznie z naiwności Sanchy.

– Ale, ale, księże plebanie – rzecze Teresa – czy nie wiecie o jakiej okazji do Madrytu lub Toledo? Muszę koniecznie sprawić sobie modną sznurówkę, a kto wie, czy jak się rozgniewam, nie pojadę sama do dworu i będę jeździła karetą, jak inne panie gubernatorowe.

 

– Ach, moja mamo! – zawoła Sancha – jedźmy natychmiast. Dopieroż to ludzie dziwić się będą, widząc mnie rozpartą w karecie. Nieprawdaż, moja matko?

– Tak jest, córeczko – rzekła Teresa – słusznie mawiał mój mąż, że przyjdą dla nas dni szczęśliwe i że mnie nazywać będą panią hrabiną. Dopiero to początek wprawdzie, ale powiadają, że „najtrudniej zacząć, pójdzie się dalej”. A słyszałam także od Sanchy, który umie więcej przysłów niż doktor jaki, że darowanemu koniowi nie zaglądają w zęby. Gdy dadzą hrabstwo, nie opuszczać pory i być do ujęcia skory. Co się dziś przymyka, jutro się często wymyka, a gdy szczęście przede drzwiami, zaraz drzwi otwierać obiema rękami. Niechaj mówią wiele mało, aby nam się dobrze działo, toteż jak będę jeździła karetą, niech sobie gadają, co im się podoba.

– Co tam! moja matko – zawoła Sancha – nic nam to nie zaszkodzi, bo jak powiada mój ojciec: „niech sobie głodny nagada na tego, co dobrze jada”.

– W samej rzeczy – rzecze proboszcz, słysząc tak mówiącą matkę i córkę – myślę, że cały ród Pansów urodził się na świat z pełnymi brzuchami przysłów. Nie widziałem jeszcze żadnego z nich, ażeby za lada sposobnością tuzina ich nie przytoczył.

– Prawda – rzecze paź – że tego i u pana gubernatora nie kupić i to właśnie nadzwyczajnie bawi księcia i księżnę panią.

– Powiedz mi też, mości panie – rzecze Karasko – proszę cię serio, co znaczy to gubernatorstwo Sanchy i gdzie na świecie jest taka księżna, która pisuje listy do jego żony i przesyła podarki? Bo na honor! nie wiemy, co sądzić o tym, chyba, że to wszystko należy do tych nadzwyczajnych wypadków, jakie się Don Kichotowi za sprawą czarnoksiężników zdarzają.

– Wszystko, co mogę wam powiedzieć, panowie – odpowie paź – jest to, że naprawdę księżna i pani moja wysłała mnie tu z listem i podarunkami, że jest rzeczywiście gubernatorem i że na tym urzędzie, który mu książę nadał, cudów dokazuje. Jeżeli jest w tym coś czarodziejskiego, możecie się o tym przekonać sami, bo ja nic więcej nie wiem.

– Być to bardzo może – rzecze Karasko – jednakże pozwalam sobie wątpić.

– Jak się panu podoba – odpowie paź – powiedziałem prawdę, a jeżeli zechcesz, jedź ze mną, to na własne oczy przekonać się możesz.

– Ja! ja pojadę! – zawołała Sancha – weź mnie na siodło, mój kochany panie! Będę rada bardzo zobaczyć mego pana ojca.

– Nie wypada córkom dygnitarzy podróżować w ten sposób – odrzekł paź – w karecie, w lektyce i z przyzwoitym orszakiem możecie odwiedzić swojego ojca.

– O! ba! – rzecze Sancha – nie takam ja delikatna. Tak samo pojechałabym na ośle, jak i w karecie.

– Cicho bądź – rzecze Teresa – nie wiesz sama, co pleciesz. Ten pan ma słuszność; czas płaci, czas traci. Póki ojciec był tylko Sanchą, ty byłaś sobie po prostu małą Sanchą, teraz jesteś panną, skoro on został gubernatorem. Pamiętaj to sobie.

– Pani Teresa ma słuszność – rzecze paź – lecz muszę się śpieszyć. Dajcie mi zjeść cokolwiek, abym zaraz wyjechawszy, mógł dziś jeszcze do domu powrócić.

– Panie – rzecze proboszcz – musisz pójść pokutować do mojej plebanii. Pani Teresa może wam dać dobrą chęć tylko, gdyż nie ma czym ugościć człowieka lepszego stanu.

Paź wzdragał się z początku, lecz przyjął na koniec zaproszenie proboszcza, który cieszył się myślą, że na osobności lepiej mu się uda wybadać rzecz całą. Bakałarz Karasko ofiarował się Teresie odpisać na listy, lecz mając go za żartownisia, nie chciała przyjąć tej usługi i wezwawszy małego studenta od organisty, dała mu jajecznicy z chlebem, aby odpisał księżnie i Sanchowi listy, które sama podyktowała.