Za darmo

Don Kichot z La Manchy

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Rozdział IX

W którym opisane jest przedstawienie marionetek i wiele innych nader ciekawych rzeczy.

Obecni w uroczystym milczeniu spoglądali na obraz. Ogromny hałas trąb i cymbałów i kilkakrotny wystrzał z armaty, zapowiedziały widowisko. Chłopczyk, służący za tłumacza, podniósłszy głos, rzecze:

– Panowie! Oto widzicie przedstawienie, zebrane z francuskich kronik i romansów hiszpańskich, nader prawdziwej historii, zna ją świat cały. Zobaczymy naprzód zwolnienie Melisandry przez Gaiferosa, jej męża, z mauretańskiej niewoli, z miasta Sansueguy, dziś zwanego Saragossą. Patrzcie więc pilnie, jak niewierny Don Gaiferos zagrał się w warcaby i wedle słów pieśni, zapomniał o Melisandrze.

 
Jugando esta a las tablas don Gaiferos,
Que y a de Melisandra esta olvidado.
 

Osoba, którą tu widzicie, wyższa od innych, z koroną na głowie, berłem w ręku, przedstawia wielkiego Karlomana cesarza, domniemanego ojca pięknej Melisandry. Widzicie, jak monarcha ten, widząc niedbalstwo zięcia, zbliża się i mnogie mu czyni wyrzuty! Uważajcie, panowie, jak groźny jest gniew jego! Zdaje się, że ma zamiar roztrzaskać głowę zięciowi uderzeniem berła (wielu autorów utrzymuje, że cesarz, ukazawszy Gaiferowi błędy jego i zaniedbanie uwięzionej przez Maurów żony, dał mu wreszcie kilka silnych kułaków). Uważajcie, jak cesarz, udzieliwszy pełnymi rękami przestróg zięciowi, patrzy nań dumnie przez ramię! widzicie Gaiferosa? Uniesiony obelgą, wyrządzoną przez teścia, odpycha gniewnie szachownicę, przy której grał z damami i rozkazuje, aby mu przyniesiono zbroję. Teraz znów prosi krewnego swego, Rolanda, o jego dzielną szpadę Durandalę, Roland odmawia, bo sam chce towarzyszyć mu w wyprawie, lecz Don Gaiferos rzecze, że sam jeden wystarczy do uwolnienia żony, chociażby nawet o sto pięćdziesiąt mil za antypodami była. Patrzcie! teraz chodzi, aby przywdziać zbroję i puścić się w drogę. Panowie! raczcie następnie zwrócić uwagę na wieżę, która wam się przedstawia; to jedna z baszt strzegących zamku Saragossy, znana pod imieniem Aliaferii, a ta dama na balkonie w mauretańskim stroju, to nieporównana Melisandra. Ona z tego miejsca lubi poglądać na drogę ku Francji wiodącą, pocieszając się wspomnieniami męża i dobrego miasta Paryża. Teraz! teraz! panowie! rzecz cudowna postrzegać się daje. Widzicie tego Maura, który, trzymając palec na ustach, zbliża się skrycie, staje cicho przy Melisandrze i dotyka jej ramienia? Ona odwraca głowę, a zuchwalec całuje ją w usta! Ach, panowie! uważajcie tylko, jak znieważona piękność rękawami od koszuli z rozpaczą obciera sobie usta. Jak narzeka żałośnie! I znów cała we łzach wyrywa piękne blond włosy, jakby je karać chciała za zuchwalstwo natręta. Teraz, czy widzicie tamtego Maura, co surowy, milczący stoi na wierzchu galerii? To Marsile, król Sansueguy; widział pocałunek młodego Maura i bez względu, że ten był jego krewnym i ulubieńcem, rozkazuje strzelcom swojej gwardii, aby oprowadziwszy go po ulicach, dali mu dwieście bykowców na publicznym placu. Patrzcie! strzelcy wychodzą wykonać wyrok natychmiast, bo u Maurów instrukcja sprawy ani apelacja nie ma miejsca. To nie tak, jak u nas!

– Hola! hola! przyjacielu – przerwał Don Kichot – zostaw uwagi na potem, a opowiadaj rzecz po prostu, inaczej zgubimy wątek historii.

– Malcze! – zawoła majster Piotr ze swego ukrycia – nie baw się bajaniem niepotrzebnych rzeczy i mów po prostu, jak ci ten pan rozkazuje.

– Oto znów – rzecze dalej chłopiec – zjawia się na koniu okryty płaszczem szerokim z kapturem Don Gaiferos.

Melisandra, uspokojona po ukaraniu zakochanego Maura, odzywa się z wieży do Gaiferosa, mniemając, że to jest jakiś wędrowny cudzoziemiec. Rozmawiają z sobą podług ścisłych prawideł romansu:

– „Rycerzu! jeżeli do Francji jedziesz, zażądaj widzenia się z Don Gaiferosem”. No! nie będę wam powtarzał całej rozmowy, bo mógłbym znudzić słuchaczów, dosyć, że wreszcie Gaiferos poznać się daje, a Melisandra uradowana spuszcza się z balkonu, ażeby usiąść za siodłem małżonka. Ale nieszczęście prześladuje zawsze dobrych ludzi! Melisandra zaczepia się spódnicą o kratę krużganku. Patrzcie! jak wisi w powietrzu! Niestety! któż ją wesprze w tak ciężkiej potrzebie? Ale przekonacie się, panowie, że niebo nie opuszcza nas w nagłym wypadku. Oto Don Gaiferos zbliża się i nie zważając, że rozdziera bogatą spódnicę, ściąga na dół Melisandrę, sadza ją okrakiem, po męsku, za siodłem, zaklinając, aby mocno trzymała się jego pasa, bo rumak pędem wichru unosić ich będzie. Czy słyszycie, panowie, radosne rżenie rycerskiego konia? on cieszy się, unosząc podwójny ciężar na sobie! Patrzcie, oto opuszczają już miasto i uradowani, z weselem w sercu, pędzą do Paryża. O śpieszcie, śpieszcie, mili kochankowie! Zdrowi i weseli przybądźcie do waszej ukochanej ojczyzny! Niech dobra gwiazda błyszczy wam w podróży! A potem… potem… wśród krewnych i przyjaciół, żyjcie Nestorowe lata w cichym pokoju.

– Powoli, powoli, chłopcze! – krzyknął majster Piotr – nie leź tak wysoko, bo upadek boleśniejszy będzie.

Chłopiec ciągnął dalej, nic nie odpowiadając Piotrowi:

– Wkrótce spostrzeżono ucieczkę Melisandry. Uwiadomiony król Mersile rozkazał dzwonić na trwogę, słyszycie? zdaje się, że miasto zapadnie od ogromnego dźwięku na gwałt bijących dzwonów.

– Ale gdzie tam! – zawoła Don Kichot – mylicie się, głupcy. Maurowie nie używają dzwonów, bębny i cymbały służą im w podobnej okoliczności. Jakaż to gruba niewiadomość powiedzieć, że w Sansueguz uderzono w dzwony!

– I, nie uważaj pan na takie bzdurstwa, mości rycerzu – rzecze majster Piotr. – Przecież co dzień w Hiszpanii przedstawiają komedie pełne podobnych błędów, a jednak wzbudzają one uwielbienie widzów. Dalej, chłopcze! aby tylko sens był, mniejsza o reguły.

– Masz rację, kochanku! – rzecze Don Kichot – dlaczegóż miałbyś lepiej czynić niż inni.

– Otóż widzicie, panowie! – mówił dalej chłopiec. – Teraz liczna kawaleria wyjeżdża w pogoń za zbiegłymi, ileż tu trąb, cymbałów i bębnów brzmi ze wszech stron w powietrzu! Lękam się, aby nie schwytano nieszczęśliwych! Przeraża mnie myśl, że zobaczymy miłosną parę, przywiązaną do końskich ogonów i wleczoną w tak sromotny sposób.

Don Kichot, jakby obudzony tymi słowy, widząc wielką liczbę Maurów i słysząc hałas wojennej muzyki, sądził, że istotnie nadszedł czas pośpieszenia na pomoc uciekającym kochankom i porwawszy się gwałtownie, zawołał z gniewem:

– Za kogóż mnie biorą? o! nie powiedzą, że ścierpiałem, ażeby w oczach moich wyrządzono gwałt sławnemu rycerzowi Don Gaiferosowi! Wstrzymajcie się, nędznicy! lub będziecie mieli do czynienia z Don Kichotem z Manchy!

To mówiąc, z mieczem w ręku rzucił się w stronę obrazu i zaczął tak silnie rąbać i przebijać Maurów, że gdyby pokazywacz marionetek nie usunął się, rozciąłby mu głowę, równie jak jego figurkom.

– Na miłość Boską, panie rycerzu! – krzyczał majster Piotr – przestańcie niszczyć moje figurki, przecież to nie są prawdziwi Maurowie, zrujnujecie mnie ze szczętem.

Na nic się nie przydały narzekania Piotra, Don Kichot zawzięcie rąbał nieprzyjaciela i w jedno Zdrowaś Maria wszystko powalił na ziemię. Król Marsile był niebezpiecznie raniony. Wielkiemu Karlomanowi ucięto głowę. Trwoga ogarnęła całe towarzystwo, małpa uciekła na dach. Opowiadacz i paź zdziwili się niezmiernie, nawet Sancho mocno był przerażony, mówiąc później, że nigdy Don Kichota nie widział w tak wielkim gniewie. Po rozbiciu nieprzyjaciół Don Kichot, pozostawszy sam na polu walki, nie chciał pastwić się nad umierającymi i zabierać łupów z pobojowiska. Otarł po trzykroć twarz uznojoną i uspokojony już cokolwieczek, rzecze:

– Chciałbym, ażeby wszyscy, którzy nie wierzą w użyteczność błędnego rycerstwa na świecie, byli tu przytomni. Cóż by się stało z Gaiferosem i piękną Melisandrą, gdyby mnie tu nie było? któż by przeszkodził tym psom niewiernym znieważać uciekającą parę! Niech żyje błędne rycerstwo! na złość zazdrosnym i niedowiarkom, którzy nie mają dosyć odwagi, by służyć pod jego sztandarem. Niech żyje w wieczystej sławie! A kto by mówił przeciwnie, niech mi tu zaraz wystąpi!

– A niech sobie żyje – rzecze majster Piotr żałosnym głosem – ja to niech umrę nędzny, bo dzisiaj mogę jak król Rodryg powiedzieć: „Wczoraj byłem władcą i panem Hiszpanii, a dzisiaj nie posiadam ani jednego cala ziemi na własność. Mój Boże! przed chwilą jeszcze miałem dwór tak piękny, rozkazywałem królom i cesarzom, posiadałem armię niezliczoną konną i pieszą, kufry moje pełne były bogatych rupieci, a teraz, sam, opuszczony, przywiedziony do żebractwa zostałem. Nawet małpa, ostatni środek ratunku, uciekła ode mnie. A wszystko to uczynił ten niewdzięczny rycerz, którego nazywają wsparciem sierot i wdów, przedmurzem uciśnionych. Dla wszystkich pełen litości, dla mnie okrutnym się okazał.

Sancho Pansa, rozczulony do łez lamentami Piotra, pocieszał go jak umiał, zapewniając, że pan jego, waleczny Rycerz Posępnego Oblicza, wynagrodzi mu poniesione straty.

Zdumiony Don Kichot zapytał, o jakich by mówiono stratach, a gdy mu majster Piotr rzecz jasno przełożył, rzecze:

– Znowuż więc przeklęci czarownicy prześladować mnie zaczęli; zapewniam was, że widziałem istotnych Maurów, ich króla Marsila i cały jego orszak i dlatego uderzyłem na nich. W moich oczach piękna Melisandra i Gaiferos niknęli w tumanach kurzu z pobojowiska… lecz sam tylko powinienem cierpieć na tym, dlatego zapłacę majstrowi stratę jego figurek.

Ucieszony Piotr rzucił się do nóg Don Kichota i wybrawszy gospodarza i Sanchę na mediatorów, jęli oceniać z kolei wszystkie popsute figurki, gdy przyszło jednak do oszacowania rozprutego cięciem miecza łona Melisandry, Don Kichot zawołał:

– Kłamcy jesteście! Wszyscy inni poginąć mogli i za tych słusznie zapłacę, ale niech nikt nie usiłuje przekonać mnie, że Melisandra nie żyje. Ona bowiem, zbawiona siłą dzielnego ramienia mojego, obecnie już w objęciach małżonka na dworze potężnego Karlomana spoczywa.

 

Majster Piotr, widząc, że zacny rycerz znów zaczyna bredzić, przyznał się do pomyłki, dowodząc, jakoby niewiasta z rozszarpanym łonem była jedną z poufałych Melisandry; następnie przystąpiono do oszacowania pozostałych figurek. Don Kichot rozkazał wreszcie zapłacić Piotrowi dziesięć liwrów i całe towarzystwo, zadowolone z rezultatu, udało się na wieczerzę.

Nazajutrz rano wyjechał prowadzący włócznie i halabardy. Opowiadacz wczorajszych przygód Melisandry i paź pożegnali się z Don Kichotem i obdarowani należycie odeszli. Majster Piotr zaś, zadowolony wynagrodzeniem rycerza, zabrawszy szczątki swoich marionetek, znikł wcześniej jeszcze.

Don Kichot hojnie zapłacił gospodarzowi i pozostawiwszy go w głębokim zdumieniu nad jego głupotą i hojnością, o godzinie ósmej z rana dosiadł rumaka i w dalszą puścił się drogę.

Pozostawimy go na chwilę, a zajmiemy się opowiedzeniem wypadków, niezbędnych do wyjaśnienia naszej historii.

Rozdział X

W którym dowiadujemy się, kto był majster Piotr i jego małpa, oraz o fatalnych skutkach wystąpienia Don Kichota w sprawie o beczenie osłów.

Czytelnicy przypominają sobie zapewne, że w pierwszej części obecnej historii niejaki Gines z Pasamonte, złośliwie Ginesillem de Parapilla zwany, którego Don Kichot razem z innymi galernikami wspaniale wyzwolił, ukradł później Sancho Pansy osiołka. Zapomniano opowiedzieć w owym miejscu, jakim to uczynił sposobem. Oto po prostu naśladował wynalazek, jakiego użył Brunei, zabierając konia Sacripantowi pod twierdzą Albraque. Podniósł go z siodłem do góry, a następnie utwierdziwszy silnie siodło na czterech kijach, nad ziemią tak pozostawił. Wiemy już, że Sancho odzyskał później swojego osiołka.

Owóż ten Gines z Pasamonte, chroniąc się przed pogonią sprawiedliwości, chcącej ukarać go za wszystkie jego czyny w pamiętnikach przez niego samego określone, przylepił sobie plaster na jedno oko, kupił od kupców z Barbarii powracających małpę, którą różnych sztuk wyuczył, i tak przebrany jako pokazywacz marionetek wędrował swobodnie po kraju.

Skoro przybywał do jakiego miejsca, wprzód zbierał starannie rozmaite o mieszkańcach wieści, a tak objaśniony, podczas widowiska rozkazywał skinieniem małpie, aby wskakiwała mu na ramię; wiadomo, że te zwierzątka mają zwyczaj poruszać pyszczkiem, co nawet pacierzem małpim się zowie. Otóż nasz majster, wysłuchawszy jakoby takiego szeptania małpy, opowiadał spektatorom zebrane wprzód o nich wiadomości, twierdząc, że mu je czarodziejska małpa opowiada; takim sposobem on i zwierzątko zyskali niemałą w okolicach sławę, a przebiegły Gines, drwiąc z łatwowierności wieśniaków, napychał worek ich talarkami.

Spotkawszy Don Kichota i Sanchę w opisanej już austerii, a znając ich usposobienie, łatwo było Ginesowi zainteresować ich swymi błędnymi bohaterami. Otóż i wszystko, co mieliśmy do powiedzenia o majstrze Piotrze i małpie jego, powróćmy teraz do Don Kichota.

Rycerz Posępnego Oblicza, wyjechawszy z karczmy, zamierzył przewędrować brzegami Ebru, zanim by udał się do Saragossy na dzień turniejowy.

W ciągu dwudniowej podróży nic ważniejszego nie zaszło, trzeciego dnia jednak, wjeżdżając na niewielki wzgórek, usłyszał nasz rycerz ogromny łoskot bębnów, trąb i tętent wielu koni. Wjechawszy spiesznie na szczyt pagórka, spostrzegł około dwustu ludzi konnych i pieszych, uzbrojonych w lance, pałasze, muszkiety lub toporki. Don Kichot natychmiast zbliżył się do owego regimentu i dostrzegł między innymi chorągiew z białego atłasu, na której wymalowano osła naturalnej wielkości z wyciągniętą szyją, otwartymi nozdrzami i wypuszczonym ozorem, jakby beczeć mającego. Naokoło osła następującą umieszczono dewizę:

 
Nie na próżno powszechne to wieści rozniosły,
Że nasi konsulowie beczeli jak osły.
 

Po takiej dewizie nie wątpił Don Kichot, że spotkali mieszkańców wsi Ośle Beki i nadmienił zaraz Sanchy, że ów, który opowiadał im historię o sędziach, co beczeli szukając osła, skłamał; albowiem, jak o tym łatwo z dewizy przekonać się mogli konsulowie, nie zaś sędziowie ośli bek naśladowali. Sancho uczynił uwagę, że sędzia, tak dobrze jak i konsul osła naśladować może, a Don Kichot, mimo odradzań giermka, wmieszał się wkrótce w tłum zbrojny, a przebywszy całą kolumnę i stając wreszcie przy samej chorągwi w kole dowódców wyprawy, podniósł przyłbicę i korzystając z powszechnego osłupienia na widok swej dziwacznej postaci, tak mówić zaczął:

– Panowie! Zaklinam was na honor rycerski, nie przerywajcie słów moich, jeżeli będą nudne, powiedzcie, a przestanę mówić. Panowie! jestem rycerz błędny. Włócznia i rumak, miecz i tarcza, to moje rzemiosło; sądzę, że mam niejakie prawo decydować w sprawach, które oręż rozstrzyga, słyszałem już o wyrządzonej wam obrazie, za którą ustawicznie do walki stajecie, lecz pozwólcie, jeżeli poważę się utrzymywać, że nie macie dość ważnego do potyczki powodu, zniewaga nie może dotykać wszystkich, bo narodu całego zniweczyć niepodobna, chyba zowiąc go w ogólności plemieniem zdrajców. Tak uczynił niegdyś Don Diego Ordonez de Lara, gdy wszystkich mieszkańców Zamory zdrajcami nazwał, nie wiedząc, że tylko Sanwellier Delfos zamordował swego monarchę. Takie oskarżenie obudziło słusznie powszechną zemstę obywateli Zamory, bo wreszcie przyznajmy, że Don Diego przebrał miarę zniewagi. Oskarżał bowiem o zdradę nawet umarłych, dzieci te, co dopiero narodzić się miały, wodę, zboże na pniu stojące itp., ale z drugiej strony usprawiedliwia go nadzwyczajny gniew, jakim słusznie ów rycerz był przejęty.

Ludzie mądrzy i narody cywilizowane tylko dla ważnych pobudek biorą się do oręża. W obronie religii, ojczyzny, honoru, pod sztandarami monarchy w sprawiedliwej wojnie godzi się rycerzowi nadstawiać piersi swoje; ale o rzeczy błahe, w których żart raczej niż zniewaga się mieści, nie wolno jest krwi przelewać bez narażenia się na Boską karę i ludzką nienawiść.

Don Kichot zamilkł na chwilę dla nabrania w płuca powietrza, a widząc uroczyste milczenie wojowników, zgromadzonych pod oślim sztandarem, z nowym zapałem gotował się prowadzić rzecz swoją, gdy Sancho rozumiejąc, że pan jego zakończył już rycerską proklamację, a nie mogąc dłużej utrzymać języka za zębami, z oratorską zawołał powagą:

– Jaśnie wielmożny Don Kichot z Manchy, zwany inaczej Rycerzem Posępnego Oblicza, a dzisiaj Rycerza Lwiego noszący miano, jest wielce uczonym człowiekiem, i nie tylko dzielnie władać orężem, ale i po łacinie gadać potrafi. Lecz nade wszystko słusznie utrzymuje, że nie macie powodu gniewać się o jakieś ośle beki. Ja sam przecież, gdy byłem małym pacholęciem, naśladowałem ryk osła tak udatnie, że powszechną rówieśników moich obudzałem zazdrość. Cóż czynić? każdy chce światu swój talent okazać. Żebyście nie myśleli, szanowni wojownicy, że żartować sobie z was zamierzam, to obecnie jeszcze przekonać was o prawdzie słów moich potrafię, posłuchajcie.

I dzielny nasz giermek przyłożył ręce do obu stron twarzy, a zatkawszy nos palcami, począł przeraźliwie beczeć, naśladując ryk osła z przedziwnym skutkiem. Gdy przestał na chwilę dla nabrania oddechu, jeden z oburzonych wojowników uderzył go tak silnie drągiem w głowę, że biedny kopista spadł pod nogi oryginału.

Don Kichot, widząc giermka zrzuconego z osła, chcąc pomścić się za wyrządzoną mu zniewagę, z podniesioną włócznią uderzył na zbrojne tłumy; lecz kilka uderzeń drągiem po rycerskich jego plecach i powszechny atak wojowników oślego sztandaru sprawił niespodziewany skutek. Niezwyciężony bohater z Manchy spiął ostrogami chude boki Rosynanta i jak mógł najśpieszniej uciekać zaczął.

Pozwolono mu oddalić się spokojnie i posunięto umiarkowanie do tego stopnia nawet, że kilku mieszkańców Oślego Beku, podsadziwszy Pansę na osła, wyprawiło go w ślad za zbiegłym rycerzem. Tak zakończyła się wyprawa oślego regimentu. Ucieszeni triumfem, powrócili do wioski, zamierzając na miejscu pobojowiska postawić okazały pomnik na pamiątkę odniesionego zwycięstwa.

Rozdział XI

O wielkich rzeczach, o których, jak mówi Benengeli, dowie się ten, co będzie o nich czytał, jeżeli czytać będzie z uwagą.

Don Kichot, nie myśląc o zgubnym położeniu, w jakim zostawił biednego Sanchę, wolał uciec, niżeli narazić się na wściekłość rozjątrzonego tłumu, i zatrzymał się dopiero na miejscu dość oddalonym od wszelkiego niebezpieczeństwa.

Sancho wsadzony, jakeśmy wyżej powiedzieli, na swego osła, pędził za panem i dopiero ujrzawszy się obok niego, odzyskał czucie i spadł pod nogi Rosynanta. Don Kichot zeskoczył żywo na ziemię, aby się przekonać, czy giermek nie jest ranny, a nie znalazłszy żadnego draśnięcia, rzekł rozgniewany:

– Na nieszczęście tylko skusiłeś się beczeć, mój przyjacielu! Gdzie u diabła słyszałeś, aby mówiono o postronku wobec przyjaciół lub krewnych powieszonego? jakiej zapłaty mogłeś się spodziewać za swoją muzykę, jeżeli nie kijem po grzbiecie? Oj! oj! Sancho, i tak powinieneś Bogu dziękować, że zamiast kija, nie użyto broni!

– Nie mam co na to odpowiedzieć – rzekł biedny Sancho – moje boki dosyć odpowiadają za mnie; wsiądźmy na wierzchowców i oddalmy się stąd… zaręczam panu, że już nigdy w życiu beczeć nie będę! Ale wyznać muszę, że błędni rycerze tęgo umieją zmykać i nie troszczą się wcale o swoich biednych giermków, choć ich zostawią pod razami nieprzyjacielskich kijów.

– Cofnąć się a zmykać, to nie jedno – odpowiedział Don Kichot – trzeba ci wiedzieć, mój Sancho że męstwo, niepowściągane rozsądkiem, jest tylko zuchwalstwem, oraz, że czyny człowieka zuchwałego więcej mają styczności z jego szczęściem, aniżeli z odwagą. Powtarzam ci raz jeszcze, żem się cofnął, nie zaś uciekał, i że w tym naśladowałem wielu walecznych rycerzy, którzy nie chcąc narażać nierozumnie swojej chwały, woleli czekać przyjaźniejszych sposobności. Historie pełne są podobnych zdarzeń, które mógłbym ci opowiedzieć; ale dam pokój, najprzód że ci z nich nic nie przyjdzie, po wtóre, że w tej chwili nie mam do tego chęci.

Tak rozmawiając, Don Kichot podsadził Sancha na osła, sam dosiadł Rosynanta i z wolna przybliżali się do lasu, oddalonego stamtąd o ćwierć mili. Sancho od czasu do czasu wydawał głębokie westchnienia i boleśnie się uskarżał, a skoro Don Kichot zapytał go o przyczynę, odpowiedział, że od końca pacierzowej kości aż do karku czuje ból odejmujący mu mowę.

– Przyczyną tego bólu – rzekł poważnie Don Kichot – jest to, że drąg, którym cię uderzono, będąc długim i grubym, dotknął tych wszystkich miejsc, co ci teraz dokuczają; gdyby był dosięgnął dalej, to i tam czułbyś podobny ból.

– A! do kroć diabłów – odrzekł Sancho – patrzaj! toś mi pan dopiero odkrył tajemnicę! daj go katu! Czyż przyczyna mojego bólu tak trudna jest do odgadnięcia? czyż potrzeba było tak wymownie przekonywać mnie, że czuję ból w tych miejscach, na które spadł kij!? Gdyby mnie zabolała kostka u nogi, a pan odgadł przyczynę, byłbyś jasnowidzącym, ale dalibóg, nie było wielką sztuką, ani dowcipem powiedzieć mi, że czuję tam ból, gdzie mnie zbito! Ech! doprawdy, jak uważam, mój paneczku, cudzych nieszczęść nie czujemy; widzę ja co dzień jaśniej, czego się kiedyś mam spodziewać po swojej wiernej służbie u pana; dziś pozwoliłeś mnie omłócić drągiem, jutro, albo kiedy tam innym razem, ech! co ja mówię, stoma innymi razami, gotowyś pan dopuścić na mojej osobie podrzucania, jakie już kiedyś wycierpiałem; wreszcie dzisiaj nadłożyłem grzbietem, jutro mogę nadłożyć bokiem, pojutrze dwoma bokami, pozajutrze mogę postradać oczy, a jeszcze kiedy pożegnać się na całe życie z głową! Ech! do stu par diabłów, daleko lepiej uczynię (ale jestem zanadto głupi i nigdy w życiu nic dobrego nie uczynię), jednak powtarzam, że daleko lepiej uczynię, jak powrócę do mojej żony i dzieci, jak moim małym rozumem zacznę znów gospodarzyć w moim niewielkim dobytku, którym mnie Bóg obdarzył, zamiast tracić czas na włóczeniu się z panem po polach, lasach, górach, zaczarowanych zamkach, a to najczęściej chłodno, głodno i z suchym jak pieprz gardłem! Śliczny mi wypoczynek, śliczny posiłek, nie ma co mówić! Na przykład, kiedy człowiek, nagrzechotawszy się przez cały dzień kościskami na kłapouchu, rad by się przecie zdrzemnąć, pan jego mówi: bracie koniuszy, chcesz spać? naści tobie sześć stóp ziemi na posłanie, a jeżeli ci mało, to naści drugie sześć, weź sobie kamień pod głowę, a przykryj się wiatrem! Ach! bodaj najjaśniejsze pioruny zatrzasły tego, co pierwszemu zajechało w łeb błędne rycerstwo! a przynajmniej pierwszego, co był tyle głupi, że został giermkiem u takiego półgłówka! Rozumie się, proszę pana, że mówię tu o rycerzach błędnych dawniejszych czasów, bo co się tycze dzisiejszych, wolę nic nie mówić… mam dla nich szacunek, ponieważ pan liczysz się do nich i ponieważ widzę, że ich we wszystkim przewyższasz.

 

– Założę się z tobą, mój Sanchuniu, o co chcesz – rzekł Don Kichot – że przez całą godzinę, która upłynęła odtąd, jak zacząłeś prawić androny bez żadnej przerwy, aż do tej chwili, nie czułeś najmniejszego cierpienia w całym ciele; mów, mój przyjacielu, mów, nagadaj się do woli, wypowiedz wszystko, co ci wyobraźnia do głowy, a ślina do ust przyniesie; abyś tylko nie czuł żadnego bólu, zniosę cierpliwie wszystkie twoje brutalstwa159; a jeżeli masz niezłomną chęć wrócić do żony i dzieci, niech mnie Bóg uchowa, abym się miał sprzeciwiać temu. Masz moje pieniądze, wyrachuj, jak dawno opuściliśmy wioskę dla trzeciej naszej wyprawy, policz, ile ci się należy za każdy miesiąc i zapłać sam sobie.

– Kiedym służył u Tomasza Karasko, ojca bakałarza Samsona – odpowiedział Sancho – brałem dwa dukaty na miesiąc, oprócz strawy. Nie wiem, ile powinienem brać od pana, ale wiem dobrze, że giermek błędnego rycerza ponosi daleko więcej trudów niż służący rolnika; bo niech będzie co chce, kiedy człowiek służy u gospodarza, jakąkolwiek pracą zmacha się przez cały dzień, przynajmniej wieczorem je kolację, a w nocy wyśpi się w wygodnym łóżku. Tymczasem, jak jestem w służbie u pana, mógłbym przysiąc, żem nigdy nie powąchał ani jednego, ani drugiego; wyjąwszy dwa lub trzy dni, któreśmy przepędzili u pana Diego de Miranda, jeden, w którym zebrałem szumowiny z Gamaszowego kotła, i to, com zjadł, wypił i przespał u Bazylego. Zresztą, Bogu Najwyższemu dzięki, spałem zawsze w swoim futerale, na ziemi pod gołym niebem, wystawiając się na to wszystko, co zowią wichrami i burzą, żyjąc, Boże zmiłuj się!… ot, łupinami, korzonkami, okrawkami sera lub okruchami zeschłego razowca, a za napój używając wody, którą się napotkało w tych pustyniach.

– Zgadzam się z tym, coś powiedział – odrzekł Don Kichot – jak sądzisz? o ileż więcej powinienem ci zapłacić niż Tomasz Karasko?

– Jak mi się zdaje – odpowiedział Sancho – co się tyczy zasług, dwoma realami więcej byłbym dostatecznie wynagrodzony; ale co się tyczy obietnicy rządzenia wyspą, uczynionej mi przez pana, warto by dołożyć za nią jeszcze z jakie sześć realów, co uczyni razem trzydzieści.

– Zgoda – odrzekł Don Kichot – obliczmy się. Dwadzieścia pięć dni upłynęło, jak opuściliśmy naszą wioskę, porachuj, ile ci się należy stosunkowo za ten czas zasług oraz innych pretensji i zapłać sobie pieniędzmi, które masz.

– Ech! dalibóg! paneczku – rzecze Sancho – diabelnieśmy się poszkapili w rachunkach; bo co się tyczy obietnicy rządzenia wyspą, trzeba liczyć od dnia, w którym mi ją pan uczyniłeś, aż do obecnej chwili.

– Ale dobrze – odpowie Don Kichot – niech i tak będzie; kiedyż ci zatem obiecałem?

– Jak mnie się widzi – rzekł Sancho – będzie temu z jakie dwadzieścia lat; dwa do trzech dni, mniej lub więcej.

– Dobry Boże! – zawołał Don Kichot, śmiejąc się na całe gardło – zaledwie od dwóch miesięcy gonimy za przygodami, a ty mówisz, że już będzie temu dwadzieścia lat, jakem ci obiecał oddać pod zarząd wyspę! Mój przyjacielu, wiem ja dobrze, co to znaczy; ty nie masz chęci oddać mi reszty moich pieniędzy. Mniejsza o to, z całego serca pozwalam ci je zatrzymać, a nawet gotów jestem oddać ostatni real, aby się tylko pozbyć tak niegodziwego giermka! Ale powiedz no mi, ty pogwałcicielu praw błędnego rycerstwa, gdzieś widział lub czytał, aby kiedy bądź giermek targował się i sprzeczał o zapłatę ze swoim panem? Szukaj, łotrze przeklęty! szperaj, ty zażarty a głupi chciwcze! zanurz się w niezmierzonym oceanie historii; jeżeli znajdziesz tam coś podobnego, jestem najostatniejszym z rycerzy, którzy mieli, mają lub będą mieli zaszczyt nosić oręż przy boku! Idź! ruszaj! wracaj do domu! bo od tej chwili postanowiłem ani minuty dłużej nie trzymać cię przy sobie. O! chlebie niezawdzięczony! przyjaźni niewywzajemniona! o! obietnice rzucone w błoto! o nędzniku bez serca, podobniejszy do bydlęcia, aniżeli do człowieka! marzysz o opuszczeniu mnie, kiedym już prawie zbliżył chwilę wyniesienia cię do najwyższej godności! oddalasz się ode mnie, kiedy już mam przygotowaną dla ciebie najpiękniejszą wyspę, jaka kiedykolwiek mogła ukazać się z łona oceanów! oddalasz się, kiedy lada moment mógłbyś być otoczony szacunkiem i hołdami całego świata! Podły! bez honoru i ambicji! miałeś słuszność, mówiąc: że nie dla psa kiełbasa, ani miód dla oślego podniebienia; bo ty w samej rzeczy jesteś osłem, urodziłeś się osłem, żyjesz jak osioł i umrzesz osłem, nie poznawszy nawet, że jesteś tylko osłem!

Kiedy Don Kichot obarczał Sanchę takimi wyrzutami, biedny, zawstydzony giermek, patrzył na niego z uwagą, a czując się wzruszonym do żywego, ze łzami w oczach odpowiedział mu bolejącym głosem:

– Mój panie! mój dobry panie! wyznaję, że jestem osłem i że aby nim być zupełnie, brakuje mi tylko ogona i uszów; racz mi je pan przyprawić, uznam je za słusznie mi się należące i do samej śmierci będę panu służył jak osioł. Nie gniewaj się pan, mój najdroższy paneczku! wybacz mi, ulituj się nad moją młodością! miej wzgląd na moją niewiadomość! Jeżeli gadam wiele, to pochodzi raczej ze słabości aniżeli ze złości; ale kto grzeszy, a z pokutą śpieszy, tego Bóg pocieszy.

– Dziwiło by mnie bardzo, mój Sancho – rzecze Don Kichot – żebyś mówił kilka chwil bez przytoczenia jakiego przysłowia. Dobrze więc, przebaczam ci, pod warunkiem, że się poprawisz i że nie będziesz tak chciwy; miej tylko odwagę, zaufaj moim obietnicom, a zobaczysz, że spełnią się niezadługo, boć przecie opóźnienie nie czyni ich niepodobnymi do dotrzymania.

Sancho, uspokoiwszy się nieco, przyrzekł, że się poprawi i że będzie usiłował przezwyciężyć swoje złe skłonności.

Przy końcu tej rozmowy wjechali do lasu i wnet pokładli się pod drzewami. Sancho niedobrze spędził noc, gdyż chłód powiększał jego ból; Don Kichot oddał się zwyczajnym swoim marzeniom. Jednakże obydwaj zdrzemnęli się cokolwiek, a ze wschodem jutrzenki puścili się w dalszą drogę ku brzegom Ebru, gdzie przytrafiło im się to, co opiszemy w następującym rozdziale.

159brutalstwo – dziś brutalność. [przypis edytorski]