Za darmo

Don Kichot z La Manchy

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Rozdział III

Który opisuje wesele Gamasza i co się stało z Bazylim.

Zaledwie piękna jutrzenka ukazała się na horyzoncie, gdy słońce Manchy, niezrównany Don Kichot, zawzięty wróg lenistwa, zerwał się na nogi i zawołał giermka; widząc wszakże, że twardym snem zdjęty, przemówił do niego w te słowa:

– O istoto najszczęśliwsza ze wszystkich na powierzchni ziemi żyjących! ty nikomu niczego nie zazdrościsz i nawzajem nikt tobie nie zazdrości, w objęciach snu błogiego używasz spokoju, czarownicy cię nie kłopoczą, bo cię nie prześladują. Ty śpisz, bo cię żadna namiętność nie budzi, a nie znasz, co to zazdrość, nie wiesz, co długi i troski o jutro. Ambicja nie postała w twym sercu, ani w całej rodzinie; nie dbasz o próżności i blaski świata, a życzenia twoje, zamknięte w ciasnych granicach, nie unoszą cię po za obręb rzeczy koniecznych do życia. Najwięcej cię obchodzi twój bury wierzchowiec; o własnej osobie nie myślisz, bo staranie o niej do mnie należy, natura i zwyczaj włożyły ten obowiązek na wszystkich, którzy mają służących. Sługa śpi spokojnie, kiedy pan jego czuwa i trudzi się, żeby go wyżywił i nagrodził. Kiedy niebo odmówi rosy użyźniającej ziemię, kiedy pola nie urodzą, sługi żadnego stąd nie ponoszą uszczerbku ani smutku; panowie tylko się biedzą, aby dostarczyć żywności tym, co ich obsługują tak w czasie głodu, jak i największej obfitości.

Sancho, śpiąc smacznie i chrapiąc potężnie, ani słowa nie odpowiadał na całą tę mowę i nieprędko jeszcze byłby się obudził, gdyby go Don Kichot włócznią kilka razy nie był potrącił. Otworzywszy nareszcie oczy i powlókłszy nimi powolnie na wszystkie strony, rzekł:

– Zdaje mi się, że mnie zalatuje od tego szałasu woń piękniejsza od cząbru i macierzanki. Ach! jakże to ślicznie pachnie! jakem poczciw, to pieczeń duszona! O, założyłbym się, że suto będzie na tym weselisku.

– Ruszajże się, żarłoku, ruszaj prędzej – rzekł Don Kichot – pojedziemy na to wesele, które ci tak w głowę wlazło, żeby zobaczyć, co zrobi posępny Bazyli.

– Niechaj sobie robi, co chce – odpowie Sancho – kiedy biedny, to po co mu się zachciewa na żonę Kiterii? Także wybrał się, jeszcze czego? szybki z okna? Ja powiadam, panie, że kto biedny, to niech siedzi w swojej chałupie, niech się nie pcha do bogatych. Głowę stawiłbym, choć to tylko wariaty o takie rzeczy się zakładają, że Gamasz zakryłby go całego dukatami; a w takim stanie rzeczy czyżbyś pan radził Kiterii porzucać pierścienie i suknie, które jej Gamasz dać może? Cóż tam z tego, że on taki zgrabny do tańca ten Bazyli: to się na diabła zdało, nie dostanie za to ani kieliszka wina w szynku. Miej ty minę od stu diabłów i zwinności za dziesięciu, jeszcze ci nikt złamanego gronia nie da. Da, ale jeżeli zręczny do pieniędzy, o! to znów co innego: za pieniądze wszystkiego dostanie; kupisz sobie rent, dom wybudujesz i żyjesz sobie, jak pan.

– Ech, do stu piorunów, Sancho, kiedyż u licha skończysz swoje gadanie! a że też zawsze trzeba ci to przypominać! Jak się rozpaplesz, to byś już nawet i o jedzeniu zapomniał, żeby ci tylko dać gadać.

– Żebyście mieli pamięć lepszą, panie, to byście sobie przypomnieli, że przed ostatnią wyprawą stanęła między nami ugoda, iż wolno mi będzie gadać, ile mi się tylko podoba, bylebym źle nie mówił przeciw bliźniemu, ani też niczemu, co do was należy; a teraz, panie, wy łamiecie nasz kontrakt.

– Wcale tego nie pamiętam – odpowie Don Kichot – a choćby i tak było, to każę ci milczeć, rozumiesz? Dalej, spiesz się, słychać już zewsząd muzykę; wesele pewno odprawią rano przed upałem. Sancho, prędko osiodłał Rosynanta, włożył kulbakę na burego i pojechali stępa ku szałasowi.

Gdy wjeżdżali, najpierwszą rzeczą, która uderzyła Sancha, a która go niezmiernie ucieszyła, był wół potężny, nasadzony na rożen, z całego wiązu uciosany. Ogromny stos ognia, przy którym miał się piec, otaczało sześć wielkich garnków, albo raczej kotłów, każdy mogący objąć całego barana. Wysokie kupy kapłonów156, gęsi i kur leżały przygotowane, ażeby się dostać do tych garów; niezliczona ilość ptactwa, tak dziczyzny, jak i drobiu, rozwieszona była na drzewach od wczorajszego jeszcze wieczora, aby skruszały na świeżym powietrzu.

Sancho naliczył więcej niż sześćdziesiąt wielkich naczyń z winem, z których każde najmniej dziesięć garncy mieściło. Leżały tam także wielkie stosy krajanek chleba białego, podobne do stosów kamieni przy kopalniach; z drugiej znów strony sery na kupy zsypane, jak gdyby szańce fortyfikacyjne, a Sancho z tego powodu mówił, że nigdy w życiu nie widział twierdzy lepiej zaopatrzonej, ani godniejszej zdobycia.

Tuż obok dwa kotły z oliwą i szmalcem służyły do roboty pączków i innych ciast, a cukier brano tam wielkimi patelniami ze skrzyń nim napełnionych. Więcej niż pięćdziesięciu kucharzy i kucharek z radością w oczach pracowało żwawo i pilnie. We wnętrze ogromnego wołu włożono zamiast farszu tuzin prosiaków dla dodania mu lepszego smaku. Korzeni nie zawijano tam w papierowe tutki, ale była ich pełna skrzynia. Słowem, przygotowania do wesela, jakkolwiek wiejskiego, były co się nazywa wspaniale i na uczęstowanie przynajmniej czterech wsi wystarczające. Sancho przyglądał się wszystkiemu z uwielbieniem; wszystko głaskało go po sercu; zachwycony nowością tego wspaniałego widoku, uśmiechał się co chwila i szerokim językiem obosiecznie się oblizywał.

Najprzód garnki oskomy mu narobiły; z całej duszy byłby się podjął zbierać z nich szumowiny, potem naczynia z winem do serca mu przemówiły, a ciastka i zapach pączków rozrzewniły go do reszty. Nie mogąc oprzeć się pokusie, nadskakująco zbliżył się do jednego z kucharzy i zaczął z nim rozmowę w sposób nadzwyczaj uprzejmy, z którego dobry apetyt jawnie przebijał, i prosił go, żeby mu pozwolił kromeczkę chleba umaczać w garnku.

– O, mój miły bracie – odpowiedział kucharz – dzięki hojności bogatego Gamasza, dziś dzień nie postny; chodź śmiało i poszukaj, czy tam gdzie nie ma jakiej warząchwi, to sobie zszumujesz ze dwa albo trzy kuraki i niech ci będą na zdrowie! marnego słowa nikt ci za to nie rzeknie.

– Nie widzę tu nigdzie warząchwi – rzekł Sancho, wzdychając.

– O, wielkie nieszczęście – odpowie kucharz – jakiż z ciebie niedołęga, nie umiesz sobie poradzić.

I wziąwszy natychmiast świeżutką patelnię, zanurzył ją w garnek i wyciągnął za jednym zamachem kurę i gęś, którą dał Sanchowi.

– Masz, mój kochany – rzekł mu – zjedz sobie na śniadanie te szumowiny, nim się obiadu doczekasz.

– Bardzo dziękuję – rzekł Sancho – ale doprawdy nie wiem, gdzie ja to włożę?

– Biednyś ty, mój bracie, a to dopiero kłopot – odpowie kucharz – weź sobie i mięso i patelnię, a nie turbuj się.

Don Kichot, zupełnie czym innym zajęty, przyglądał się dwunastu dorodnym mołojcom w świątecznych ubiorach, jak wjeżdżali na łąkę na pięknych klaczach z napierśnikami w dzwonki strojnymi. Jak tylko wjechali, obiegli kilka razy łąkę, zręcznie tocząc końmi i wykrzykując razem: „Niech żyje Kiteria i Gamasz, on bogaty, ona ładna, w świecie najładniejsza”.

– Głupie bałwany! – rzekł do siebie rozgniewany – widać, żeście nigdy nie oglądali oblicza Dulcynei; nie wychwalalibyście tak Kiterii.

Po chwili z rozmaitych stron wchodzić zaczęło do szałasu mnóstwo tancerzy, między którymi znajdowało się dwudziestu czterech dorodnych pasterzy, w białe, z cieniutkiego płótna odzienie przybranych, z zawojami z różnobarwnej gazy jedwabnej na głowach, uwieńczonych liściem wawrzynowym i dębowym, ze szpadami w rękach. Jak tylko się ukazali, jeden z jezdnych zapytał się przewodniczącego im, młodziana bardzo urodziwego, czy żaden z tancerzy nie jest raniony.

– Dotąd żaden – odpowiedział – wszyscyśmy, Bogu dzięki, zdrowi i cudów dokazywać gotowi.

I rzekłszy to, zaraz się wmieszał między towarzyszów i fechtując się to z jednym, to z drugim, tyle cudów zręczności dokazywał, że Don Kichot, przywykły do podobnych ćwiczeń, wyznał głośno, że nigdy nic piękniejszego nie widział. Inny taniec nie mniej go zadziwił: kilkanaście dziewcząt pięknych, po szesnaście lat najwyżej mających, wysunęło się w pląsy; wszystkie miały na sobie suknie zielone, połowę włosów we wstążki ujętą, a druga połowa wisiała rozwiana aż do ziemi; na głowach jaśniały wieńce z jaśminu, róż i kapryfolium. Ta piękna trupa, pod wodzą sędziwego starca i matrony nad wiek swój wesołych, przetańczyła taniec mauretański przy muzyce kobzy i oboju z taką zręcznością i lekkością, że można by ją wziąć za najzręczniejszą w świecie bajaderkę. Potem nastąpił taniec bardzo dowcipnie i sztucznie ułożony, z rodzaju tych tańców, co to je mówiącymi nazywają. Składało go osiem nimf rozdzielonych na dwie gromadki, z której pierwszej przewodził Kupidyn, a drugiej Bogactwo; Kupidyn miał sajdaki, łuk i strzały złociste, a Bogactwo miało na sobie szatę wspaniałą z różnobarwnej materii jedwabnej, złotem tkanej. Nimfom, za Miłością idącym, powiewały z ramion wstęgi, znamionujące każdej znaczenie: pierwsza była Poezja, druga Mądrość, trzecia Świetna Rodowitość, czwarta Odwaga. Takież znamiona odróżniały i nimfy pod wodzą Bogactwa: jedna nazywała się Hojnością, druga Darami, trzecia Skarbem, a czwarta Spokojnym Mieniem. Na przodzie tej trupy widać było zamek, ciągniony przez czterech dzikich ludzi, bluszczem okrytych, z powykrzywianymi, ale tak naturalnymi maskami, że Sanchowi wielkiego strachu napędziły. Na froncie zamku napisane było: Zamek Roztropności. Kupidyn rozpoczął taniec przy dźwięku tamburyna i dwóch fletów; po kilku przedwstępnych skokach zwrócił oczy na zamek, a naciągając strzałę na łuk, chciał niby to wypuścić ją na młodą dziewicę, wyzierającą spoza zębatych murów i przemówił do niej w te słowa:

 
 
Jestem potężnym bogiem tak wód, jak i lądów,
Pod moim panowaniem wszystkie świata kraje,
Nie ma na kuli ziemskiej granic moich rządów,
Nawet niebo i piekło prawa me uznaje.
Próżny opór! Kto ze mną walczy, sam się zdradza,
Wszystko umiem pokonać, zawsze wygram sprawę,
Jednak tym, których zwalczę, niewidzialna władza
Często niesie zaszczyty i laury i sławę.
 

Skończywszy mówić, Kupidyn puścił strzałę ponad zamkiem i wrócił na dawne miejsce. Bogactwo wysunęło się w tej chwili w podskokach i patrząc na piękną dziewicę w zamku, tak się odezwało:

 
Większa niżeli miłość mych powabów siła,
Więcej dokazać mogę, niż Kupida strzały,
Mnie Ten na ziemię przysyła,
Co słowem stworzy! świat cały.
Ja wzniecam wojnę, ja darzę pokojem,
Jam uczty waszej twórcą i ozdobą,
Lecz z całą władzą, z całym uciech zdrojem,
Jako niewolnik pośpieszę za tobą!
 

Po czym usunęło się Bogactwo, a weszła Poezja i patrząc także ku zamkowi, następujące deklamowała wiersze:

 
Ja chronię od zapomnienia
Cnoty i świetne wawrzyny,
Gdyby nie wiersze mojego natchnienia,
W niepamięć szły by bohaterów czyny.
Na rozgłos o twej piękności.
Śpieszę złożyć ci hołdy, o dziewic ozdobo,
I nieśmiertelnym dziełem dowieść potomności
Że byłoby zuchwalstwem, chcieć równać się z tobą!
 

Poezja znów wróciła na miejsce, a Hojność, wysunąwszy się z oddziału Bogactwa, po wstępnych podskokach, tak przemówiła:

 
Moim szczęściem i rozkoszą
Darzyć obficie, wspaniale,
Nie czekając aż mnie proszą,
Uprzedzam prośby lub żale.
Lecz mnie strudziło, wyznaję szczerze,
Rozsypywanie skarbów ślepe i ochocze…
Więc uczyniłam wybór w tej mierze:
Kogo dziś nimi otoczę?..
O najpiękniejsza dziewico na ziemi!
Tobie je składam… rozrządzaj niemi!
 

Tym sposobem kolejno przechodziły wszystkie figury, a każda po tańcu mówiła jakieś wiersze. Były tam i złe i dobre. Don Kichot, mając doskonałą pamięć, spamiętał te, któreśmy powyżej podali, a które zapewne były najlepsze. Kiedy wszystkie figury kolej swą odbyły, zmieszały się potem razem, zwijając się i rozwijając w różne kształtne sploty i rozpryskując się z osobna za każdym taktem z wielką zwinnością i wdziękiem. Kupidyn, ilekroć wysuwał się przed zamek, zawsze puszczał strzałę ponad nim. Bogactwo złociste naczynia o mur jego rozbijało. Po długich nareszcie pląsach Bogactwo wyciągnęło wielki worek pełen pieniędzy i rzuciło nim w zamek, wszystkie deski się rozsypały, zamek znikł i odsłonił piękną dziewicę, co się na murach ukazała. Bogactwo zaraz z orszakiem przyskoczyło do niej i zarzuciło jej na szyję łańcuch złoty, jakby ją w niewolę brało; Miłość z drugiej strony przybiegła ze swą drużyną na jej obronę; kiedy dwie strony walczą o nią przy dźwięku muzyki i w miarowych zawsze ruchach, dzicy przypadają, rozsuwają ich w mgnieniu oka, odbudowują na powrót zamek, w którym dziewicę zamykają jak przedtem i taniec się kończy wielkimi wszystkich widzów oklaskami.

Don Kichot zapytał się jednego z tancerzy, kto ułożył ten balet; odpowiedziano mu, że pewien duchowny z tej wsi, który miał osobliwy dowcip do podobnych wynalazków.

– Założę się – rzekł Don Kichot – że sprzyja on więcej Gamaszowi niż Bazylemu i że się na tych rzeczach zna lepiej, niż na czym innym. Układ tej sztuki jest bardzo piękny i doskonale wykazuje bogactwa Gamasza i zręczność Bazylego.

– Jakem poczciw – odezwie się Sancho – kto bogaty, to mu się chwali, ja trzymam za Gamaszem.

– Ty nigdy nie umiesz ukryć się, Sancho – rzekł mu Don Kichot – zawsze musisz się zdradzić ze swoim rodem i pokazać, że należysz do tych, co wołają: niech żyje silniejszy!

– Ja tam nie wiem, z jakiego rodu jestem i do czego należę – odpowie Sancho – ale to wiem, że z Bazylego garnka nigdy bym nie miał takich szumowin, jakie mam z Gamaszowego.

To powiedziawszy, pokazał kurę i gęś, urwał zębami po parę razy jednej i drugiej, połknął z wielkim apetytem, a potem mówił dalej:

– Na licha się zdała zręczność Bazylego! Jaki pan, taki kram, jaki kram, taki pan. Dwa tylko rody są między ludźmi, mówiła moja babka, ci, co mają coś, i ci, co nic nie mają; i tę pierwszą znamienitość rodu zawsze szanowała; i dzisiaj, wielmożny panie, zawsze więcej znaczy mienie, niż umienie; osioł złotem okryty, lepiej wygląda, niż koń w nędznym ubraniu. To się znaczy, jeszcze raz powtarzam, że Gamasz lepszy niż Bazyli, jego kuchnia porządna i obfita, mięsiwa, kur, gęsi pod dostatkiem, a u tamtego, jak powiadają, post i chudzizna.

– Zamkniesz ty raz gębę? – zawoła Don Kichot.

– A to już zamknąłem – odpowie Sancho – kiedy się pan gniewa, bo gdyby nie, to bym i na trzy dni miał po same uszy do gadania.

– Ach, dałby Pan Bóg – rzecze Don Kichot – żebym cię raz niemym przed śmiercią zobaczył.

– Proszę pana – odpowie Sanche – jeżeli nam tak dalej pójdzie, jak dotąd, to boję się, żebym panu lada dzień nie dał tej pociechy; dość nam będzie jeszcze raz dostać się w ręce Jangwezów, albo przez cały tydzień brnąć po lasach bez chleba i wody, a obaczysz pan, że tak zaniemieję157, iż do sądnego dnia ani słowa nie wymówię.

– Zaręczam ci, mój ty biedaku – rzecze Don Kichot – że choćby i tak było, twoje milczenie jeszcze nie wyrówna gadulstwu twojemu; że zaś wedle porządku natury zdaje się, iż mnie wypadnie wynieść się na tamten świat przed tobą, to też żadnej nie mam nadziei, ażebym się doczekał twojej niemoty, bo nawet kiedy pijesz i śpisz, to jeszcze paplesz.

– Jakem poczciw, panie – rzecze Sancho – to na licha się zdały te rachuby, kto wprzód umrze; nie można nic rachować na te kościste licho, na tę śmierć, chciałem powiedzieć, zjada ono zarówno barany, jak i jagnięta, woły i cielęta i słyszałem, jak Bernardyn prawił, że to paskudne licho nie ma uszanowania dla nikogo, tak samo się pakuje do zamków i pałaców, jak i najlichszych szałasów pastuszych. Potęgi to ona ma siła, ta pani Kostusia, ale grzeczności ani za grosz; co za kaduk, że się nie przeje; pakuje wszystko, pożera i ładuje sobie sakwy wszelkiego gatunku ludźmi; stary, młody, wielki, mały, Indianin, poganin, Turek, czy chrześcijanin wszystkiego się czepia, jak wściekła. O! ta psiawiara kosi, a kosi, a nigdy nawet jak żeniec nie odpocznie, ani w święto, ani w nocy, ani w południe. Nie zjada, ale pożera wszystko, co napadnie, zawsze jak pies zgłodniała i nigdy jej nie nakarmisz, a brzucha jej ani widać, wyraźnie cierpi wściekliznę, czy tam wodowstręt, a za to ludzkie życie tak sobie wypija, jakby szklaneczkę świeżej wody.

– Stójże! już, stój mój Sancho – zawoła Don Kichot – zatrzymajże się raz, bo się potkniesz, a jakoś nieźleś się dotąd popisał ze swoją wymową. Wiesz ty, mój synu, że gdybyś miał tyle nauki, ile masz dowcipu i zdrowego sensu, to byś piękne rzeczy nawet z ambony mógł gadać.

– Kto się nie głodzi, temu język chodzi – odpowie Sancho – jak w brzuchu nieźle, to i w gębie miło, ja tam nie znam innej filozofii.

– I nie potrzebujesz jej znać – odpowie Don Kichot – tego tylko pojąć nie mogę, jakim sposobem ty możesz być tak mądry, kiedy początkiem wszelkiej mądrości jest bojaźń Boża, a ty się niczego na świecie tak nie boisz, jak głodu.

– Wielmożny panie – odpowie Sancho – sądź sobie pan o swoich rycerstwach, ale nie sądź o odwadze innych, bo nasz ksiądz powiada, że trzeba rozważać swoje uczynki i sumienie, a nie cudze. Lepiej oto daj mi pan spokojnie pokosztować moich szumowinek, bo te próżne słowa to się na licha nie zdały, a kiedyś trzeba zdać z nich rachunek.

I rzekłszy to, drugi raz się przysadził do swojej patelni z taką dzielnością, że i pana chętka wzięła pokosztować trochę i byłby się niewątpliwie nie najgorzej przypisał, gdyby go nie zaskoczyła przeszkoda, którą zaraz zobaczymy.

Rozdział IV

Dalszy ciąg wesela Gamasza i dziwne wypadki, jakie tam miały miejsce.

Gdy Don Kichot i Sancho taką sobie prowadzili gawędkę, dał się nagle słyszeć jakiś rozruch i hałas, sprawiony przez młodzież poprzedzającą konno i z okrzykami radości państwa młodych, którzy postępowali w towarzystwie plebana, rodziców i licznie zebranych gości ze wsi sąsiednich, a wszyscy w świąteczne przybrani szaty i z mnóstwem muzykantów. Jak tylko Sancho spostrzegł pannę młodą, zawołał:

– Jakem poczciw! to wcale nie po chłopsku ubrana, istna księżniczka. Co u diabła, toć to same korale, a suknia z najprzepyszniejszego aksamitu, atłasem wykładana. Ale patrzcie no jej na ręce; niech mnie kaci porwą, to nie tombak ani emalia, ale z najpiękniejszego złota pierścienie, z prawdziwymi perłami, jak mleko białymi, każda, dalipan, jak łza czyściutka. A włosy! ach, jakie włosy! przysięgam, jeżeli tylko nie fałszywe, jak żyję tak pięknych i długich nie widziałem. Szkoda tylko, że nie ma piękniejszego wzrostu i okazalszej postawy, gdyż wyraźnie wygląda jak gałąź drzewa palmowego, daktylami obciążona, tak pełno na niej klejnotów, od stóp do głów! Na duszę moją przysięgam, że nigdy nie widziałem piękniej ubranej istoty i jestem pewien, żeby w brukselskim banku jej nie odrzucili.

Don Kichot nie mógł się powstrzymać od śmiechu, słysząc te prostackie pochwały Sancha, i sam przyznawał, że po Dulcynei z Toboso nie widział piękniejszej kobiety. Nadobna Kiteria była nieco blada, co pochodziło może stąd, że całą noc spędziła na strojeniu się, jak to robią wszystkie dziewczęta przed ślubem, nie mając na to nigdy dość czasu. Cały ten orszak szedł ku wzniesieniu, pokrytemu gałęźmi, gdzie ślub miał się odbyć i skąd widać było wygodnie wszystkie zabawy i tańce. Kiedy podchodzili już do wzniesienia, rozległy się za nimi krzyki i dał się słyszeć głos tak do nich przemawiający:

– Stójcie! stójcie! za bardzo się śpieszycie.

Gdy się obejrzeli, zobaczyli człowieka, przybranego w długą opończę czarną, z karmazynowymi lampasami w płomienie cętkowanymi; na głowie miał wieniec z cyprysu, a w ręku gruby kij z żelaznym na końcu okuciem.

Kiedy się przybliżył, wszyscy poznali w nim Bazylego i postrach powszechny się rozszedł, ażeby nie wynikło stąd smutne jakie zajście. Przybiegł nareszcie zdyszany, a stanąwszy przed narzeczonymi, wbił kij w ziemię i blady, drżący, z oczyma wlepionymi w Kiterię, rzekł do niej ochrypłym głosem:

– Czyś zapomniała, niewdzięczna Kiterio, żeś mi wiarę poprzysięgała i że ci nie wolno brać innego małżonka dopóty, dopóki ja będę na świecie? Któż cię zmusza do wiarołomstwa i dlaczego oddajesz innemu to, co do mnie należy, kiedy nic go nade mnie nie zaleca, prócz szczęśliwego trafu fortuny? Ale niech się nim cieszy, kiedy tego pragnie; usunę mu wszelkie przeszkody, uszczęśliwię go kosztem własnego życia. Żyj! żyj! bogaty Gamaszu z niewdzięczną Kiterią, a biedny Bazyli, którego nędza niegodnym jej czyni, niechaj umiera.

Rzekłszy te wyrazy, dobył krótkiej szpady w kiju ukrytej i zwróciwszy rękojeścią ku ziemi, rzucił się na ostrze, które mu plecami wyszło zakrwawione, a broczącego krwią trupem powaliło. Przyjaciele Bazylego przybiegli na ten straszny widok, bolesne rozwodząc żale i nieszczęście jego opłakując. Don Kichot zeskoczył także z konia i pobiegł do Bazylego, a widząc, że jeszcze żyje, wziął go w objęcia i zaczął do niego mówić. Przyjaciele chcieli koniecznie wyjąć mu szpadę, ale proboszcz nie pozwolił na to, dopóki się nie wyspowiada, mówiąc, iż z wyjęciem szpady zakończy zaraz życie.

Wtedy Bazyli, jakby przychodząc do siebie, westchnął i rzekł mdławym głosem:

– Okrutna Kiterio, gdybyś raczyła mi podać rękę teraz, zmniejszyłoby mi to cierpienia i boleści, których doznaję. Przemóż to na sobie.

– Ech! moje dziecko – przerwał mu proboszcz – teraz już nie czas myśleć o rzeczach doczesnych; myśl tylko o pojednaniu się z Bogiem i przebłaganiu Go za tak rozpaczny postępek.

– Przyznaję, że rozpacz mną powodowała – odpowie Bazyli.

I wymówił jeszcze kilka wyrazów, z których wnosić można było, iż nie wyspowiada się, jeżeli Kiteria nie wyświadczy mu żądanej łaski. Mówił, że to jedynie doda mu dość siły do zebrania myśli i do ukorzenia się przed Bogiem. Co słysząc Don Kichot, rzekł głośno, że żądanie Bazylego jest słusznym i rozsądnym i tym łatwiejszym do zaspokojenia, że dla Gamasza nie mniej będzie zaszczytu pojąć Kiterię, jako wdowę po tak uczciwym człowieku, jak gdyby ją brał z rąk ojca samego.

 

– I nie można mu tego odmawiać – dodał – ani robić w tym trudności, gdyż małżeńskie łoże Bazylego i grób, to już teraz jedno.

Gamasz, widząc i słysząc to wszystko, tak był zakłopotany, że nie wiedział, co rzec lub począć. Przyjaciele Bazylego tak usilnie go prosili, aby pozwolił Kiterii podać rękę umierającemu towarzyszowi, chociażby tylko dla zbawienia duszy jego, tak na niego nalegali, iż wzruszyli go i oświadczył, że jeżeli Kiteria zechce to uczynić, on nic przeciw temu mieć nie będzie. Poszli więc wszyscy do Kiterii i łzami, słowami, błaganiami wzruszyć ją usiłowali, przekonywając ją, że takim postępkiem wcale sobie nie ubliży i że powinna nawet uczynić tę łaskę człowiekowi, który jedną zaledwie z niej chwilą cieszyć się będzie. Ale Kiteria osłupiała i jakby bez czucia, milczeniem tylko dawała poznać, że albo nie chce odpowiadać, albo też nie wie, co począć; i może by słowa z niej nie dobyto, gdyby proboszcz jej nie powiedział, że powinna coś postanowić, gdyż nie ma czasu do stracenia, bo Bazylemu śmierć już osiadła na ustach. Wtedy biedna dziewczyna, cała drżąca, zbliżyła się powoli do Bazylego, który oczy już miał zamglone i zaledwie oddychał, a ustami szeptał ciągle imię Kiterii; wszyscy się bali, żeby nie skonał w rozpaczy. Kiteria nareszcie tuż przed nim stanąwszy, pochyliła się i prosiła go o rękę, ale gestem tylko, jak gdyby mówić siły nie miała. Bazyli otworzył oczy i zwracając je mdławo na Kiterię:

– O Kiterio! – wyjąknął – kiedyż ci litość przyszła? kiedy mi już niepotrzebna i kiedy wiesz, że to już ostatnia chwila życia mego i że tylko przez jeden moment cieszyć się mogę, żeś moją żoną i zaraz do grobu zstąpić muszę. Przynajmniej błagam cię, nie czyń mi tego, aby się uwolnić od natręctwa tych, co się proszą; i żądając mojej ręki, a ofiarując mi swoją, nie zwódź mnie ten raz jeszcze; mów, jako nie przymuszona i powiedz mi szczerze, że mnie przyjmujesz za małżonka, jakeśmy to sobie poprzysięgli wzajemnie, bo byłoby to niegodnym, gdybyś w tak smutnej chwili jeszcze obłudną była dla mnie, gdym ja zawsze był dla ciebie wierny i szczery.

Mówił tak ciężko i tak cicho, że wszyscy czekali tylko za każdym słowem, rychło skończy. Kiteria, chcąc ulgę przynieść Bazylemu, wzięła go za rękę i rzekła:

– Nic nie jest w stanie przymusić mnie, Bazyli, dobrowolnie więc podaję ci rękę i przyjmuję, jeżeli ją równie szczerze podajesz i jeżeli masz dość przytomności, abyś wiedział, co czynisz.

– Tak jest, szczerze ci ją podaję – odpowiedział Bazyli – i z umysłem tak przytomnym i zdrowym, jak kiedykolwiek Bóg mi go udzielił, z całego serca za małżonkę cię przyjmuję.

– I ja – rzekła Kiteria – za małżonka cię biorę, umieraj więc w pokoju.

– Coś mi się widzi – odezwał się Sancho – że ten młodzik za wiele mówi na tak ciężko ranionego, powinni by mu dać pokój, żeby pomyślał o zbawieniu duszy, bo u kogo śmierć za kołnierzem, to nie ma czasu do stracenia.

Proboszcz tymczasem, chcąc dać pociechę biednemu Bazylemu, zbliżył się do niego gdy jeszcze trzymał rękę Kiterii i rozczulony tak smutnym widokiem, ze łzami w oczach pobłogosławił ten ich związek, śląc modły do Boga, aby łaskawie przyjął duszę nowożeńca. Ale Bazyli, skoro tylko otrzymał błogosławieństwo ślubne, jakby cudem zerwał się na nogi i w tejże chwili wyciągnął z ciała przeszywającą go szpadę. Wszyscy widzowie osłupieli na widok tak zdumiewający, a byli i tacy prostaczkowie, co zaczęli wołać: „cud! cud!” Ale Bazyli silnym głosem zawołał: „nie cud, ale zręczność i dowcip”.

Proboszcz, jeszcze bardziej od innych zdziwiony, obydwie ręce położył mu na ranie, a dobrze obmacawszy, przekonał się, że szpada bynajmniej nie przeszyła ciała, ale przeszła przez rurkę blaszaną, tak sztucznie urządzoną (jak to sam później opowiedział, że wpuszczona w nią krew zsiąść się nie mogła). Słowem, proboszcz, Gamasz i jego przyjaciele poznali, że zadrwiono z nich. Co do nowo zamężnej, nie okazywała wcale gniewu; przeciwnie, słysząc mówiących, że małżeństwo jest podstępne i nie może być ważne, oświadczyła, iż jest gotowa je potwierdzić, co naprowadziło wszystkich na myśl, że podstęp wspólnie z Bazylim ułożyli.

Gamasz i jego przyjaciele w taką złość wpadli, że chcieli natychmiast pomścić się i chwytając za szpady, uderzyli na Bazylego, za którym w mgnieniu oka mnóstwo szpad zaświeciło. Don Kichot, widząc taki tumult, dosiadł poczciwego rumaka, wziął włócznię w rękę, zasłonił się tarczą i wpadł między dwa obozy, drogę sobie torując; kiedy tymczasem Sancho, zawsze śmiertelnie brzydząc się zwadami, usunął się chyłkiem na bok ku garnkom, nie wątpiąc, że każdy dla tego schronienia równe jemu mieć będzie poszanowanie.

– Stójcie, panowie! stójcie! – wołał Don Kichot – nie ma co mścić się za podstępy miłosne, bo miłość i wojna, to wszystko jedno, a że w wojnie wolno używać podejść i zdrady, rywale przeto mogą ich także używać w miłosnych zapasach, byle stąd nic złego na ukochaną osobę nie spłynęło. Kiterio, Bóg już tak chciał; Gamasz jest bogaty, znajdzie sobie żon ile zechce, Bazylemu zaś, któremu fortuna przebierać nie pozwoliła, niesłuszną byłoby rzeczą wydzierać małżonkę, tym więcej, że nikt rozłączać nie powinien tego, co Pan Bóg sam złączył; a pierwszemu, co by się na to ważył, oświadczam wprzód, że musi mi z ręki wydrzeć tę włócznię.

I to mówiąc, zaczął nią tak strasznie i silnie potrząsać, że wielki strach przejął wszystkich, co na niego patrzyli.

Złość Gamasza przeszła nagle w pogardę dla Kiterii, chciał już tylko o niej zapomnieć; dzięki usilności proboszcza, człowieka bardzo roztropnego, i on, i wszyscy jego przyjaciele dali się jakoś uspokoić i szpady do pochew pokładli, ganiąc daleko więcej lekkomyślność Kiterii, niż sztuczkę Bazylego. Rozmyśliwszy się dobrze Gamasz, uznał, że kiedy Kiteria kochała Bazylego, będąc panną, mogłaby go także kochać, będąc za mężem, że zatem niewielkie to nieszczęście, iż mężem jej nie został. Pocieszył się zupełnie i na pokazanie, że nie chowa w sercu żadnej urazy, oświadczył, iż cała uroczystość i zabawa odbędzie się, jak odbyć się miała. Ale Bazyli, Kiteria i ich przyjaciele odeszli do domu nowożeńca, który mimo swego ubóstwa, nie mniejszym ucieszył się tam szczęściem i radował się serdecznie, iż Gamasz, choć tak bogaty, nie ma więcej od niego przyjaciół. Zaprosili z sobą i Don Kichota, w którym widzieli człowieka poważnego i zacnego, a który nie wahając się, poszedł za stronnictwem Bazylego.

Ażeby nie skłamać, wyznać musimy, że Sancho z wielkim bólem serca szedł za panem, nie mógł ukoić rozpaczy po stracie wielkiego bankietu Gamasza, który tak był wspaniały, że aż do późnej nocy się przeciągnął. Jechał smutny i zamyślony na swoim burym, patrząc mu nieruchomie między oba uszy i ani słowa nie mówiąc, a chociaż nie mógł być głodny, bo spałaszował całą swoją szumowinę, niezmierna obfitość wszakże tego wszystkiego, co za sobą zostawił, stała mu ciągle przed oczami i wzdychał sobie od czasu do czasu, puściwszy cugle buremu, który wesoło biegł śladem Rosynanta.

156kapłon – kastrowany, specjalnie tuczony dla delikatnego mięsa młody kogut; hodowaną w podobny sposób, wysterylizowaną młodą kurę nazywano pulardą. [przypis edytorski]
157zaniemieć – dziś popr.: oniemieć. [przypis edytorski]