Za darmo

Don Kichot z La Manchy

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Rozdział XV

Który opisuje, kto był Rycerz Zwierciadlany i giermek z wielkim nosem.

Don Kichot postępował w triumfie, pyszny zwycięstwem, jakie odniósł nad Rycerzem Zwierciadlanym, którego uważał za najwaleczniejszego; sądził, że odtąd nic już do jego sławy nie brakuje. Wreszcie, ufając słowu tak uroczyście przez rycerza danemu, którego nie mógłby nie dotrzymać bez obrażenia praw rycerskich i jak tylko ustanie moc czarowania, spodziewał się wkrótce mieć wiadomość od Dulcynei. Ale Don Kichot myślał o tym, a Rycerz Zwierciadlany znów zupełnie o czym innym; myślał on o najprędszym wyleczeniu się, ażeby był w stanie nowy swój zamiar wykonać.

Jednakże autor, nie chcąc czytelnika narazić na najmniejszą wątpliwość, powiada, że bakałarz, Samson Karasko, wskutek konferencji z plebanem i balwierzem, radził Don Kichotowi, ażeby wyruszył na wyprawę; wszyscy ci trzej bowiem jego przyjaciele za najlepszy środek wyleczenia go uważali, ażeby Samson na tej wyprawie spotkał się z nim jako rycerz błędny, wyzwał go i pokonał, a później stosownie do ustaw rycerskich domagał się od niego posłuszeństwa nieograniczonego i kazał mu przez dwa lata kamieniem w domu siedzieć. Karasko podjął się chętnie tego zadania, a Tomasz Cecial, kmotr i sąsiad Sancha, bardzo poczciwe człeczysko, ofiarował się mu na giermka. Karasko wyprawił się pod mianem Rycerza Zwierciadlanego razem z Tomaszem, który sobie nos fałszywy przyprawił, ażeby go Sancho nie poznał, i trop w trop pojechali za Don Kichotem; widzieli całą przygodę z wozem śmierci i wreszcie połączyli się z nim w lesie, gdzie odbyła się walka, którą dopiero co opisaliśmy.

Przywidzenia Don Kichota wyszły na dobre bakałarzowi, bo gdyby nasz rycerz wszędzie i ciągle nie był się zaprzysięgał, że to nie był Karasko, to by pan bakałarz nie mógł otrzymać stopnia doktora, a w zysku miałby tylko wstyd, że tak pokpił sprawę. Tomasz Cecial, widząc jak nieszczęśliwie poszła wyprawa i że Karasko tak ciężko został poturbowany, rzekł:

– Na uczciwość, panie bakalarzu, mamy, czegośmy chcieli, łatwa to rzecz projektować, ale trudna dokonać. Don Kichot zawołany głupiec, a my się mamy za mądrych, on jednak wyszedł zdrów i cały, a my obydwaj wracamy z długimi nosami i ty, bakałarzu, z pogruchotanymi kościami. Chciałbym teraz wiedzieć, kto też głupszy naszym zdaniem, czy ten, co głupi, dlatego, że mądrym być nie może, czy ten, co głupim dobrowolnie się robi.

– Różnica między tymi dwoma rodzajami głupich taka – odpowie Samson – że ten, co z konieczności głupi, będzie nim zawsze, a ten, co się głupim robi dobrowolnie, przestanie nim być, skoro zechce.

– Kiedy tak – rzeknie Cecial – to ja dobrowolnie zrobiłem się głupim, idąc do was na koniuszego i żeby nim dłużej nie być, wracam już do domu.

– Wolnoć Tomku w swoim domku – odpowie Samson – ale ja wolałbym nogą we wsi nie postać, nim Don Kichota dobrze nie oporządzę. Mniejsza mi teraz o to, czy wróci do rozumu, ale idzie mi o pomstę. Nie daruję mu tego, bez litości mścić się będę.

Rozmawiali tak, dopóki nie dojechali do wsi, gdzie się znalazł, na szczęście, dobry cyrulik, w którego ręce oddał się Samson, a Tomasz Cecial pojechał do domu. Kiedy bakałarz każe się opatrywać i przemyśliwa nad pomstą, my poszukajmy Don Kichota i obaczmy, czy nam nie da nowych powodów do śmiechu.

Rozdział XVI

Który opisuje, co się przydarzyło Don Kichotowi z pewnym rycerzem z Manchy.

Don Kichot jechał w triumfie, jakeśmy to powiedzieli, pyszny swoim zwycięstwem i uważał się już za najpierwszego i najwaleczniejszego rycerza błędnego w całym świecie; ostatni triumf poczytywał sobie za szczęśliwą wróżbę na przyszłość i wyglądał chciwie nowych przygód, choćby najtrudniejszych, nie troszcząc się już o czarowników, choćby się wszyscy przeciw niemu zmówili, tak dalece ufał swojemu szczęściu. Tak był uradowany i próżnością zaślepiony, że ani wspomniał już o nieskończonej ilości kijów, które niegdyś dostał, ani o tym kamieniu, co mu szczękę zgruchotał, ani o niewdzięczności galerników, ani o niesłychanej zuchwałości Jangwezów, co się tak bezecnie z nim obeszli. Nic mu już nie brakowało, jak tylko, ażeby znaleźć środek odczarowania księżniczki Dulcynei; gdyby tego dokazał, nie miałby już nic do pozazdroszczenia najszczęśliwszym i najsłynniejszym rycerzom błędnym wszystkich wieków przeszłych.

W tak miłych pogrążonego marzeniach Don Kichota Sancho w ten sposób zagadnął:

– Co to za dziwna rzecz, panie, że mnie ciągle na oczach stoi ten diabelski nos mego kmotra, Ceciala? Próżno silę się o czym innym myśleć, ani rusz się temu opędzić.

– To ty ciągle myślisz, Sancho – odpowie Don Kichot – że tym Rycerzem Zwierciadlanym był bakałarz Karasko, a giermkiem jego Tomasz Cecial?

– Nie wiem, co mam odpowiedzieć, panie, ale wiem, że nikt inny jak Cecial nie mógł mi rozpowiadać takiej rzeczy o domu, o żonie i o dzieciach i że jak odjął ten nos obrzydliwy, to już twarz miał, jak wykapał, taką samą jak Cecial, ani na włos różnicy i głos taki sam i wszystko zgoła takie; jakżeż, u diabła, nie poznałbym go, kiedy się od tylu lat znamy i co dzień widujemy?

– Mój Sancho, mówmy rozumnie – odpowie Don Kichot – czyż to podobieństwo, ażeby bakałarz Karasko przebierał się za rycerza błędnego, ciężkie zbroje na siebie przywdziewał i na moje życie godził, albożem to ja jego nieprzyjaciel, albożem go kiedy czym obraził, alboż we mnie ma rywala, żeby mi zazdrościł sławy nabytej?

– Ależ, panie – odpowie Sancho – skądże to podobieństwo owego rycerza z Karaskiem, a giermka z kmotrem Cecialem? a jeżeli to czary, jak powiadacie, czyż nie mogli zrobić się oni podobnymi do kogo bądź innego w świecie?

– To wszystko złośliwe psoty czarnoksięskie – rzecze Don Kichot; – ci nikczemnicy wiedzieli dobrze, że wyjdę zwycięsko z tej walki i umyślnie przemienili owego rycerza w przyjaciela bakałarza, ażeby go zasłonić od słusznej wściekłości mojej i żebym darował życie temu, co tak podstępnie godził na moje. Mój przyjacielu, czyż trzeba lepszego dowodu złości i potęgi czarowników nad tę, jakieśmy mieli niedawno w przeistoczeniu Dulcynei? Po takim cudzie czymże jest ta bagatela? Ale ta mi została pociecha, że prawica moja silniejsza od tych czarów i że pomimo zawiści i całej potęgi cudownej sztuka, odwaga moja zapewniła mi zwycięstwo!

– Bóg widzi wszystkie rzeczy – odpowie Sancho, któremu śmieszne rezonowania wcale do przekonania nie trafiały, ale bał się sprzeciwić, ażeby się nie wydać z figla, którego mu spłatał z Dulcyneą.

Wśród tej rozmowy usłyszeli za sobą tętent kopyt końskich, obrócili głowy i obaczyli jeźdźca ku nim jadącego, któremu pilnie przypatrywać się zaczęli. Był to szlachcic, jechał na bardzo pięknej jabłkowitej klaczy, miał na sobie ubiór wiejski i płaszcz z sukna zielonego, szeroko ciemnym aksamitem wykładany, a na głowie kapelusik z tejże samej materii. Przy boku miał nóż mauretański na zielonym pasie, złocisto haftowanym, buciki także ze skóry zielonej, ze złotą obwódką, ostrogi skromnie na zielono szmelcowane, ale tak lśniące, jakby szczerozłote. Mijając ich, skłonił się grzecznie i spiąwszy klacz ostrogami, miał poskoczyć dalej, kiedy Don Kichot do niego zawołał:

– Mój dzielny panie, jeżeli wam nie śpieszno i w tę samą jedziecie drogę, wdzięczny wam będę, jeżeli razem pojedziemy.

– W samej rzeczy, panie – odpowiedział kawaler – i ja tę samą myśl miąłem, ale się bałem, ażeby wasz rumak nie brykał przy mojej klaczy.

– O, niech się pan tego nie boi – rzecze Sancho – nasz Rosynant to najpoczciwsze i najskromniejsze w świecie konisko. On sobie takich wybryków nie pozwala, raz tylko w życiu zbisurmanił się, a myśmy to z panem ciężko przypłacili. Nie macie się czego bać, panie, mówię wam raz jeszcze; klacz wasza bezpieczna, dziesięć lat mogliby stać razem, a on by jej ani trącił.

Na takie zapewnienie Sancha jeździec wstrzymał konia, z wielkim zdziwieniem przyglądając się twarzy Don Kichota, jadącego bez szyszaka, który giermek wiózł na ośle, jak tłumoczek przewieszony. Don Kichot niemniej pilnie wpatrywał się w podróżnego, widząc w nim człowieka pewnego znaczenia; bo też istotnie miał postawę znaczącą, lat około pięćdziesięciu, włosy szpakowate, a w twarzy i obejściu coś wesołego i skromnego, jak to zwykle u uczciwych ludzi. Nieznajomy, przyjrzawszy się naszemu bohaterowi, wyciągnął wniosek, że musi to być jakiś dziwak, bo nigdy w życiu podobnie przybranego i wystrychniętego człowieka nie widział. Podziwiał wzrost jego sążnisty, twarz bladą i wychudłą, minę i zbroję, a nade wszystko nadętą postawę na kościstym koniu i tak mu się to wszystko nowe wydało, że nie mógł się dość napatrzeć. Don Kichot spostrzegł zdziwienie szlachcica, a wyczytawszy w oczach jego chęć dowiedzenia się więcej, chciał jego życzenia uprzedzić ze zwykłą sobie uprzejmością.

– Nie dziwno mi, panie – rzekł – że cię uderza moja postawa i osoba tak różna od wszystkich innych ludzi; ale nie będziesz się dziwił więcej, kiedy się dowiesz, że jestem rycerzem błędnym z liczby tych, co, jak się to zwykle mówi, gonią za przygodami. Porzuciłem kraj swój, zastawiłem majątek, wyzułem się ze wszelkich przyjemności, oddając się na los szczęścia i fortuny. Zamierzyłem wskrzesić powołanie rycerzów błędnych, już przepadających; niedawno działać rozpocząłem, a już dopełniłem część swoich zamiarów, wspierając wdowy, osłaniając dziewice, broniąc praw małżonek, sierot i wszystkich uciśnionych, i przez waleczne czyny swoje i po trudach nieskończonych tyle dokazałem, iż sława imienia mego rozbiegła się po wszystkich prawie częściach świata. Wydrukowano już trzydzieści tysięcy tomów mojej historii, a wkrótce będzie ich trzydzieści milionów tomów, jeżeli Bóg mnie uchroni. Żeby ci nareszcie krótko powiedzieć i długo nie trzymać w zawieszeniu, powiem: jestem Don Kichot z Manchy, zwany Rycerzem Posępnego Oblicza; a chociaż to nie bardzo przyzwoicie samemu się z własnymi pochwałami rozwodzić, widzę się nieraz do tego zmuszonym, kiedy nie ma nikogo, co by mi tych trudów i przykrości oszczędził. Tak więc, zacny kawalerze, nie powinieneś się teraz dziwić, widząc tę tarczę i włócznię, tego giermka i konia, ten przybór cały i twarz moją wybladłą, a ciało wychudłe, bo wiesz już kto jestem i że to są rzeczy nierozłączne z powołaniem moim.

 

Don Kichot, powiedziawszy to, umilkł, a kawaler po długiej przerwie tak na koniec przemówił:

– Mości rycerzu, doskonale poznałeś ciekawość, która mną owładnęła, na twój widok; ale to, coś mi powiedział, bynajmniej nie zmniejsza mego podziwienia, przeciwnie, jeszcze bardziej je powiększa. Jak to, panie, czyż to podobna, żeby dziś jeszcze byli na świecie rycerze błędni i żeby o nich prawdziwe drukowano historie? Doprawdy, panie, nigdy bym nie wierzył, że są tacy obrońcy dam, tacy protektorzy wdów i sierot, gdybym własnymi oczyma teraz się o tym nie przekonał. Bogu Najwyższemu niechaj będą dzięki, że historia chwalebnych czynów twoich poda teraz w niepamięć tę nieskończoną liczbę błędnych rycerzy, o których baśnie całą napełniają Europę i zawracają głowę wszystkim, co je czytają.

– O panie! panie! – odpowie Don Kichot – nie trzeba wierzyć, że historie tych rycerzy są baśniami.

– Alboż to kto jeszcze o tym wątpi? – zapyta kawaler.

– Ja o tym wątpię – rzecze Don Kichot – ale dajmy temu pokój, spodziewam się, że jeżeli razem dalej pojedziemy, wyprowadzę was z błędu, w który podpadliście, prądem opinii niedowiarków pociągnięci.

Ostatnie wyrazy Don Kichota i mina, z jaką je wymówił, naprowadziły kawalera na podejrzenie, że musi to być jakiś wariat, i zaczął mu się pilniej przypatrywać dla upewnienia się w tym mniemaniu. Don Kichot, zmieniając przedmiot rozmowy, prosił nieznajomego, aby mu nawzajem powiedział, kto jest.

– Nazywam się Don Diego de Miranda, jestem szlachcicem, urodziłem się w pobliskiej tu wiosce, gdzie jeżeli Bóg da, dziś wieczerzać będziemy. Mam, Bogu dzięki, mająteczek dostatni, w którym żyję sobie spokojnie z żoną i dziećmi. Zwykłą zabawą moją jest polowanie i rybołówstwo, ale nie trzymam do tego ani psów, ani ptaków układnych, mam tylko kilka kuropatw obłaskawionych na wabia i parę siatek. Mam trochę książek łacińskich i hiszpańskich, jedne historyczne, drugie do nabożeństwa, ale rycerskich baśni nie cierpię; lubię czytać historię albo powieści, jeżeli w układzie i treści mają coś przyjemnego, ale, moim zdaniem, mało jeszcze książek podobnych mamy w Hiszpanii. Z sąsiadami żyjemy sobie w zgodzie i często u siebie gościmy i biesiadujemy; nasze potrawy nie są wytworne, ale proste i smaczne; unikamy zbytków, bo się wszelką rozwiązłością brzydzimy. Położyłem sobie za zasadę żyć jak człowiek uczciwy i wspierać ubogich, zamiast na rzeczy zbytkowne dochody obracać; staram się ile możności między sąsiadami zachować zgodę, a w domu porządek, zapobiegając wszelkim kłótniom i niesnaskom.

Sancho z pilną uwagą przysłuchiwał się mowie szlachcica, a sądząc, że człowiek, tak cnotliwie żyjący, musi być świętym i cuda czynić, zeskoczył prędko z osła i ze łzami w oczach pobiegł objąć go za nogi, a stopy mu całował z takim uszanowaniem, jak gdyby relikwie.

– Ej, co to ma znaczyć, mój przyjacielu – zapytał szlachcic mocno zdziwiony – za cóż mnie tak w nogi całujesz?

– Ach! pozwól mi, panie – odrzekł Sancho – całe życie wielbiłem świętych, a nigdy jeszcze żywego świętego nie widziałem.

Sancho, wielce zadowolony z tego, co zrobił, spokojnie wsiadł sobie na powrót na burego; Don Kichot zaś, mimo całej swojej powagi, ledwo się mógł wstrzymać od śmiechu z tej jego prostoduszności.

Wszczynając znów rozmowę, rycerz nasz pytał się Don Diega, czy ma dużo dzieci, czyniąc uwagę, że filozofowie starożytni najwyższe szczęście człowieka zakładali zarówno na darach przyrodzenia fortuny, jak i na wielkiej liczbie dzieci i przyjaciół.

– Mam tylko jednego syna – odpowiedział Don Diego – a chociażbym wcale dzieci nie miał, nie czułbym się nieszczęśliwszy, nie dlatego, ażeby syn mój miał złe skłonności, ale że nie ma wszystkich tych przymiotów, które w nim widzieć bym pragnął. Chłopak kończy lat osiemnaście, z których sześć przebył w Salamance, ucząc się greki i łaciny. Chciałem, ażeby się dalej w naukach kształcił, ale tak się uparł do poezji, że zresztą wszystko odrzuca, a mianowicie też teologię i prawo, do których pragnąłem, ażeby się najwięcej przykładał, bo w naszym wieku królowie najwięcej szanują ludzi cnotliwych i uczonych. Ale nie ma z nim rady; po całych dniach ślęczy nad jednym wierszem Homera lub Martiala, rozbierając go czy zły, czy dobry; dobaduje się znaczenia jakiego niezrozumiałego wiersza Wergiliusza, słowem, o niczym nie mówi, tylko o tych poetach: o Horacym, Perejuszu, Juwenalisie i innych starożytnych, dziś tak bardzo wziętych; co do nowożytnych, wcale ich nie ceni. Pomimo tego do nich wstrętu, w tej chwili pracuje nad glosą do czterech wierszy, które mu z Salamanki przysłano.

– Zacny panie – odpowie Don Kichot – dzieci są jakoby cząstką rodziców i czy złe, czy dobre, kochać je trzeba, ale najpierwszym obowiązkiem rodziców jest wychowywać je od samego początku w cnocie, a nade wszystko w zasadach chrześcijańskich, ażeby kiedyś stały się podporą ich starości. Słowem, niczego zaniedbywać nie należy, aby je uczynić doskonałymi we wszystkim i wykierować na chlubę rodu całego, bo sława ich spływa na ojców. Nie jestem zdania, żeby je przymuszać do jednej bardziej niż do drugiej nauki; można im dawać rady, ale przede wszystkim zostawiać je trzeba własnemu popędowi, kiedy nauka nie jest im potrzebną do życia. Bo jakkolwiek poezja jest raczej przyjemnym niż użytecznym zajęciem, nie sądzę wszakże, ażeby nią gardzić należało, i człowiekowi uczciwemu nigdy ona wstydu nie przynosi. Poezja, panie, jest jak piękna dziewica, którą inni stroją, bierze ozdoby od wszystkich innych nauk i sama je zdobi, kiedy z nimi przestaje. Dlatego poezja strzec się powinna poniżenia się wszelkiego: satyra i teatr łatwo ją upośledzają, bo umysły niskie i pospolite nie umieją rozeznać prawdziwej piękności. Nie wiem, panie, czy wszyscy jednakowo rozumieją te wyrazy: umysły niskie i pospolite, ale co do mnie, rozumiem pod nimi każdego nieuka i człowieka ciemnego, do jakiego bądź stanu on należy, i nie wyjmuję od tego ani wielkich panów, ani osób najdostojniejszych, jeżeli umysł mają nieokrzesany. Co do tego zaś, że syn pański nie ceni wcale poezji nowożytnej, to zdaje mi się, że nie ma w tym zupełnej słuszności, bo Homer i Wergil pisali w ojczystym języku i wszyscy poeci starożytni tak samo czynili; sądzę, że nie byłoby złe, gdyby i dziś wszyscy szli za ich przykładem, bo każdy język ma swoje piękności, a nie wszędzie ludzie rozumieją po grecku i łacinie. Nie przypuszczam, aby syn pański gardził językiem kastylijskim, ale raczej autorami kastylijskimi, którzy innego języka nie umieją, a i własnym tak nie władają, żeby dobyć zeń wszystkie powaby, którymi się szczycą inne języki. Krótko mówiąc, radzę panu zostawić syna własnemu popędowi; ma widać niepospolite zdolności, kiedy w tym wieku zna doskonale język grecki i łaciński, w którym mieści się wszystko, co tylko jest najpiękniejszego w naukach; jeden mu już krok tylko pozostaje, żeby doszedł doskonałości w naukach wyzwolonych, które niemniej przystoją szlachcicowi, jak tym, co z powołania im się poświęcają. Wpłyń pan tylko na niego, żeby zawsze wybierał przedmioty dobre, żeby zawsze pisał rzeczy uczciwe, żeby w utworach swoich nie szarpał nigdy sławy niczyjej, żeby pisząc ogólnie przeciw wadom i występkom, wystawiał przyjemnie cnotę i gorącą chęć ku niej, a obaczysz pan wtedy, że poezja nie krzywdzi bynajmniej uczciwego człowieka i że syn twój przyniesie zarazem chlubę imieniowi swojemu, będzie w poszanowaniu u dworu i w sercu ludzi.

Don Kichot skończył mówić, a szlachcic tak się zadziwił, iż nie wiedział już, co myśleć o nim, i zaczynał sobie wyrzucać, że tak krzywdzące tworzył sobie mniemanie. Chciał znów zawiązać rozmowę, ale rycerz nasz, ujrzawszy z daleka powóz z herbami królewskimi i wyobrażając sobie, że nowa się dlań gotuje przygoda, zawołał na Sanchę, żeby mu szyszak podał.

Rozdział XVII

Który opisuje najwyższy dowód odwagi Don Kichota i szczęśliwy koniec przygody ze lwami.

Kiedy Don Kichot taką miał rozprawę, Sancho tymczasem, znudzony nią i widząc pasterzy pasących barany nieopodal, poszedł do nich po mleko, kupił sobie kilka serków i zabierał się do zjedzenia ich, gdy wtem usłyszał, że go wołają. Kiedy tak z jednej strony wołania pana, a z drugiej kłopocze go zakupiony towar, którego tracić, zapłaciwszy, nie miał ochoty, nie wiedząc, co robić, czym prędzej wpakował to wszystko w szyszak, który mu wisiał przy kulbace, i wyciągniętym kłusem sunął do Don Kichota.

– Przyjacielu – rzekł doń nasz rycerz – podaj mi szyszak, znam się na przygodach i widzę, że tej by nie bardzo było bezpiecznie przedsiębrać bez dobrego uzbrojenia.

Szlachcic, słysząc te słowa Don Kichota, spojrzał na wszystkie strony, a nie widząc nic prócz wozu z chorągiewkami królewskimi, poczytał go za furgon ze skarbowymi pieniędzmi i powiedział to Don Kichotowi; ale ten nie łatwo prawdzie wierzył, przypuszczając, że wszystko, co mu się tylko wydarza, musi być ważną bardzo przygodą rycerską, więc odpowiedział:

– Mój zacny panie, człowiek bez uzbrojenia jest już na pół zwyciężony; nic na tym nie stracę, że się mam zawsze na ostrożności, a wiem to z doświadczenia, że widzialni i niewidzialni moi wrogowie ciągle na mnie czatują – i mówiąc to, wziął z rąk Sanchy hełm, nim ten zdążył wyjąć z niego serki, i włożył zaraz na głowę, a serwatka gęstymi kroplami ze wszystkich stron spływać mu zaczęła na oczy i brodę.

– Co to z tego będzie, Sancho? – zawołał przerażony – o dla Boga! co się dzieje, coś jakby mi się głowa rozpływała, albo mózg rozmiękał, czy też pocę się cały od stóp do głowy, doprawdy, pocę się okropnie, ale nie ze strachu. Po takiej wróżbie będzie niezawodnie straszna przygoda. Dajże mi się czym obetrzeć – zawołał – bo pot mi całkiem oczy zalewa.

Sancho dał mu chustkę, ani słowa nie mówiąc, a Bogu w duchu dziękując, że się nie domyśla, co to jest. Don Kichot obtarł sobie twarz, a zdjąwszy szyszak, żeby głowę obetrzeć i obaczyć, co mu tak niewczesną sprawia ochłodę, spostrzegł w hełmie białą marmoladę, wziął jej kawałek na palec i poniósł do nosa. Jak tylko powąchał, poznał zaraz, że to serwatka i zawołał:

– Na żywot pani Dulcynei, a ty zdrajco, łakomco, to ty mnie świeże sery będziesz w szyszak składał?

– Panie – odpowie obojętnie Sancho, nie dając znaku zdziwienia – jeżeli tam sery są, to mi je pan wypuść w dzierżawę, zjem je sobie, albo niech je diabli zjedzą, co je tam włożyli! A proszę pana, a pan mnie posądził; czyż to ja mógłbym takie głupstwo zrobić, skóra mnie jeszcze nie swędzi; na uczciwość, panie, to już i ja muszę mieć czarowników, co mnie prześladują. A dlaczegóż miałbym być wyjątkiem – rzekł – kiedy jestem członkiem rycerstwa błędnego? Jestem pewny, że to oni nakładli panu tego paskudztwa w szyszak, żeby pan się rozgniewał i mnie skórę wytatarował; ale na ten raz nie udało wam się, drwię sobie z waszych figlów, bo mój pan jest dobry, zna wasze złości i wie dobrze, że gdybym ja miał ser i mleko, to wolałbym je włożyć do brzucha niż do szyszaka.

– Wszystko to być może – rzecze Don Kichot – ale trzeba już temu jakiś koniec położyć.

Szlachcic przypatrywał się i przysłuchiwał wszystkiemu pilnie i podziwiał.

Don Kichot, obtarłszy sobie twarz i brodę, włożył szyszak na głowę, miecz przy boku obejrzał, zasadził się na strzemionach i junacko wstrząsając włócznią, zawołał:

– Teraz gotów jestem na wszystko, i samemu szatanowi mogę w oczy zajrzeć.

Tymczasem wóz nadjechał; siedział w nim jeden tylko człowiek, a woźnica na mule. Don Kichot stanął przed nimi i zawołał:

– Gdzie jedziecie, przyjaciele? co to za wóz prowadzicie? co w nim jest i co znaczą te chorągiewki?

– Wóz ten do mnie należy – odpowiedział woźnica – dwa lwy są w nim we środku w dwóch klatkach; gubernator Oranu posyła je królowi i dlatego to położono tu herby królewskie.

– A te lwy czy wielkie? – zapytał Don Kichot.

– O, takie wielkie – odpowiedział towarzysz woźnicy – że podobnych jeszcze nigdy w Hiszpanii nie było. Ja ich dozoruję i widziałem niemało tego w życiu, ale podobnych nigdy; w pierwszej klatce siedzi lew, a w drugiej lwica, głodne są strasznie w tej chwili, bo dzisiaj jeszcze nic nie jadły, tak więc, panie, nie mamy ci więcej co się spowiadać i jeżeli pozwolisz, pojedziemy dalej. I woźnica istotnie chciał ruszyć naprzód, gdy Don Kichot, uśmiechając się trochę, zawołał:

– Lewki! kochane lewki! a to właśnie dla mnie, aha, muszę ja tym panom, co je przysyłają, pokazać, że ja nie taki człowiek, żebym się lwów bał! Zejdź zaraz, człowieku, a kiedy jesteś gubernatorem od tych lwów, otwórz klatki i wypuść je, żebym im tu na polu pokazał, na złość czarownikom, co na mnie je nasyłają, czym jest Don Kichot z Manchy!

 

– Aha, aha! – zawołał wtedy szlachcic – teraz już wątpić nie można, rycerzowi czegoś w głowie brakuje.

Sancho, cały drżący, zbliżył się właśnie w tej chwili do szlachcica i mówił:

– Ach, panie! na miłość Boską, nie dajcie mojemu panu bić się ze lwami, przysięgam, że one nas wszystkich rozszarpią!

– Alboż pan twój taki wariat – odpowie szlachcic – żeby się miał bić ze lwami?

– Nie wariat, ale się niczego nie boi – odpowie Sancho.

– No, no, bądź spokojny, zaręczam ci za niego – rzecze szlachcic – i zbliżając się do Don Kichota, który gwałtem się domagał, aby klatki otworzono, rzekł mu:

– Mości rycerzu, rycerze błędni nie powinni przedsiębrać takich przygód, w których widocznie zły koniec ich czeka, bo zuchwalstwo jest przymiotem dzikim i nieroztropnym, więcej do szaleństwa niż do prawdziwej waleczności zbliżonym. Zresztą lwy te nie przeciw tobie są wysłane, jest to podarek dla króla i nie godzi się zatrzymywać tych ludzi, na których odpowiedzialność ciąży.

– Mój szlachcicu – ofuknie Don Kichot – patrz swoich kuropatw i siatek, a do drugich się nie wtrącaj, to moje rzemiosło i wiem lepiej od ciebie, czy lwy te na mnie wysłane, czy nie. I zwracając się nagle do dozorcy lwów:

– Hultaju! – zawołał – jak Bóg na niebie, jeżeli mi klatek natychmiast nie otworzysz, to cię tą lancą do wozu przygwożdżę!

– Ach! panie – prosił się woźnica – na miłość Boską, pozwól mi muły wyprząc i uciec z nimi , nim się lwom otworzy, bo jakby mi się rzuciły na nie, to ja bym biedak musiał z torbami pójść; Bóg mi świadkiem, że ten wóz i muły, to mój cały majątek.

– Nędzniku! – odpowie Don Kichot – kiedy nie masz wiary, to złaź i umykaj, kiedy chcesz, ale obaczysz zaraz, że nie miałeś się czego bać. Uradowany woźnica zeskoczył co żywo na ziemię i odprzągł muły. Dozorca lwów głośno w tej chwili przemówił:

– Panowie, biorę was za świadków, że przeciwko woli mojej i gwałtem zmuszony jestem lwy wypuścić, i przestrzegam tego pana raz jeszcze, że wielkie stąd wyniknąć może nieszczęście, i że ja na stratę kosztów jestem narażony; przestrzegam również panów, abyście się schronili, nim klatki otworzę, bo mnie lwy nic nie zrobią.

Szlachcic jeszcze raz próbował odwieść Don Kichota od tak dziwnego zamiaru, mówiąc mu, że Pana Boga się obraża, narażając się na tak wyraźne niebezpieczeństwo; ale Don Kichot mu odpowiedział, że wie, co robi.

– Strzeż się, rycerzu, bo chyba nie wiesz – rzecze mu szlachcic.

– A kiedy ci, mój panie, tak niebezpiecznie – odpowie Don Kichot – to się stąd wynoś.

Sancho widząc, że rady szlachcica nic nie skutkują, chciał sam spróbować, czy nie potrafi odwieść pana i ze łzami w oczach błagał go, żeby zaniechał tego zamiaru, mówiąc mu, że przygody z wiatrakami i z foluszami i wszelkie inne, jakie miał w życiu, w porównaniu z tą były igraszką tylko.

– Pamiętajcie, panie, że tu nie ma ani czarów, ani nic podobnego; mój najdroższy panie, tylko łapę jednego z tych lwów widziałem zza kraty, a po samych pazurach jestem przekonany, że lew ten musi być większy od słonia.

– O! ze strachu to go już zrobisz takim, jak góra – rzecze Don Kichot – idź sobie precz, mój Sancho i nie psuj próżno gęby; pamiętaj tylko, że gdybym tu życie położył, dopełnić powinieneś, czegoś się zobowiązał: pójdziesz do Dulcynei. więcej ci nic nie mówię – i mówił jeszcze dość długo, dając poznać aż nadto, że nic go od zamiaru odwieść nie jest w stanie.

Szlachcic próbował jeszcze, czy nie przekona Don Kichota; ale widząc, że wszelkie usiłowania są nadaremne, oddalił się razem z Sanchem i woźnicą, którzy i piętą, i głosem popędzali wierzchowców co siły; Don Kichot tymczasem wygrażał dozorcy lwów, nie odstępując od swego.

Biedny Sancho płakał z rozpaczy, utyskiwał nad losem pana, którego śmierć w lwich szponach widział niezawodną; przeklinał godzinę, w której wszedł do służby takiego wariata, a opłakując i czas, i nagrody stracone, coraz mocniej poganiał burego; mianowicie, jak tylko obejrzał się za siebie i wóz zobaczył, to go tak straszna drżączka porywała i tak się kręcił na kulbace, podżegając osła do biegu, że zaledwie mógł się na niej utrzymać. Dozorca lwów widząc, że się już kawał oddalili, prosił znów Don Kichota, żeby go nie zmuszał do wypuszczania tak niebezpiecznych zwierząt, ale rycerz nasz tylko się uśmiechnął i kazał mu się śpieszyć.

Kiedy dozorca ze wstrętem i powoli otwiera klatki, Don Kichotowi przyszło na myśl, czy by nie lepiej tę walkę odbyć pieszo, niż na koniu, i zważywszy, że Rosynant przelęknąć się może dzikich tych zwierząt, zeskakuje prędko na ziemię, zastawia się tarczą, dobywa miecz i staje śmiało wprost wozu, oddając się Bogu i pani Dulcynei w opiekę.

W tym miejscu autor historii nie może się powstrzymać od wykrzyku uwielbienia: O dzielny, o waleczny Don Kichocie! – powiada – chwało i zaszczycie Manchy! wzorze najodważniejszych rycerzy błędnych! Jakimiż słowy opowiem czyn tak zadziwiający, jakże potrafię potomnym wiekom dać uwierzyć w rzecz tak do wiary niepodobną i gdzież znajdę pochwały na uwielbienie twojej odwagi? Ty sam jeden pieszo ze słabym mieczem w ręku, lichą zasłonięty tarczą, urągasz dwóm lwom olbrzymim, najstraszniejszym, na jakie kiedy bądź zdobyły się bory Afryki i pustynie Libii! Własne twe czyny niech będą twoją pochwałą, bohaterze nieporównany! i niech mi posłużą za rękojmię względem potomności tych cudów niesłychanych, o których mam jeszcze rozpowiadać w ciągu tej prawdziwej historii!

Dozorca lwów widząc, że nie ma rady, a nie chcąc ściągnąć na siebie gniewu Don Kichota, który w tak groźnej stanął postawie, otworzył na rozcież klatkę, w której ukazał się lew niezmiernej wielkości, miotający strasznym i dzikim wzrokiem. Przede wszystkim zwierz ten przewrócił się z jednego boku na drugi, potem zaczął się przeciągać, wyprężając łapy i wyciągając pazury; później, roztworzywszy paszczę, ziewnął sobie serdecznie i oblizał się półłokciowym językiem; po tak miłych preludiach wysadził całą głowę z klatki i ognistymi ślepiami dumnie spojrzał wokoło. Don Kichot przypatrywał mu się pilnie i ciągle czekał nań śmiało, pałając chęcią walki i pewnym będąc, że go za pierwszym ruchem w kawałki rozsieka; ale lew, roztropniejszy od naszego bohatera, a może też gardząc nim, popatrzywszy się na wszystkie strony, spokojnie położył się na powrót i tyłem się do niego odwrócił. Widząc to, Don Kichot kazał dozorcy, żeby go kijem drażnił i koniecznie z klatki wyprowadził.

– O, co tego, to za żadne skarby nie zrobię – odpowiedział dozorca – pierwszego by mnie pożarł, gdybym go rozjuszył; ma teraz wolność, może wyjść, więcej pan ode mnie nie żądaj; a powiem panu prawdę, że kiedy teraz nie wyszedł, to i cały dzień nie wyjdzie. Ależ, panie, czyż tego wam jeszcze nie dosyć, czyż aż nadto nie okazaliście odwagi? dziesięciu rycerzy tego by nie dokazało. Czekałeś pan na niego, urągałeś mu, czegóż chcieć więcej? a toć już jest zwyciężony, a przy was zwycięstwo!

– Masz słuszność – rzekł Don Kichot – zamknij klatkę, mój przyjacielu, i daj mi świadectwo formalne o tym, coś widział, to jest, żeś wypuścił lwa, żem ja czekał na niego, a on wyjść nie chciał. Zrobiłem wszystko, co należało do mnie, więcej się nie obowiązywałem, drwię sobie z czarów i czarowników! niech żyje prawdziwe rycerstwo! możesz więc klatkę zamknąć, a ja pójdę po tych tchórzów naszych, żeby się z twoich ust prawdy dowiedzieli.

Dozorca zamknął klatkę, a Don Kichot założywszy chustkę na włócznię, podniósł ją w górę, kiwając na uciekających, żeby wrócili. Sancho pędził jeszcze cwałem jak i jego towarzysze; ale oglądając się od czasu do czasu, spostrzegł sygnał i zawołał zaraz: