Za darmo

Don Kichot z La Manchy

Tekst
Oznacz jako przeczytane
Czcionka:Mniejsze АаWiększe Aa

Rozdział XI

W którym się opisuje dziwna a osobliwa przygoda z wozem śmierci.

Don Kichot w głębokim był pogrążony smutku; bolesna psota czarowników, co mu damę przemienili na brzydką chłopkę, a na którą żadnego nie miał lekarstwa, takim brzemieniem rozpaczy go przygniotła, że o świecie prawie nie wiedział.

Ani czuł, gdy cugle wypadły mu z ręki, a Rosynant, korzystając ze swobody, co chwila się zatrzymywał, aby się popaść na trawie. Sancho dopiero wyrwał go z tego odrętwienia.

– Panie – rzekł wierny giermek – bydlęta nie znają smutku; on tylko ludziom znany, ale i ludzie, jeżeli mu się za bardzo poddadzą, w bydlęta się zamieniają. Otrząśnij się tedy z niego, panie, i trzymaj w garści jak się należy uzdeczkę Rosynanta, ocknij się i pokaż, że jesteś rycerzem błędnym, bo na co to się, u diabła, zdało, albo my to chłystki jakie! Jak żyję nie widziałem, ażeby kto tak fantazję stracił! Niechby tam lepiej diabli porwali wszystkie Dulcynee z całego świata, niż żeby jeden rycerz błędny miał w chorobę zapaść ze zmartwienia! A wyście się tak z pantałyku zbić dali, jakby już wszystko w łeb wzięło.

– Milcz – odpowie Don Kichot – milcz i nie waż się bluźnić przeciw księżniczce Dulcynei! Z mojej to winy padł na nią cios tak srogi, nie byłaby nieszczęśliwa, gdyby nie to, że zawistni czarownicy sławy i rozkoszy tak mi zazdroszczą.

– Jakem poczciw – odpowie Sancho – prawda, że to wielka bieda, aż litość bierze; kamienne by musiało być serce, co by się nie roztkliwiło, widząc tę piękną damę tak oszpeconą sromotnie.

– Masz słuszność – rzecze Don Kichot – ty, coś ją widział w całym blasku piękności, bo urok ci oczu nie zasłaniał, jak mnie, na mnie on tylko rzucony, na mnie to nieszczęście spadło, ale, o ile sobie przypominam, wiesz ty, Sancho, tyś mi źle opisał piękność mojej damy, boś mi powiedział, że ona ma oczy jak perły, a mnie się zdaję, że perłowe oczy nie bardzo damom przypadają; ja pewien jestem, że Dulcynea ma oczy jak turkusy, albo jak szmaragdy najpiękniejszej wody i że dwie tęcze nad nimi się wznoszą. Stosuj więc perły do zębów, a nie do oczów, boś się pewno omylił, biorąc jedne za drugie.

– To bardzo być może – odpowie Sancho – bo byłem tak przerażony jej wielką pięknością, jak wy, panie, jej szpetotą, ale Bogu to wszystko zostawmy, miłościwy panie, bez Jego woli nic się nie dzieje na tym biednym padole, gdzie tyle zdrad i podłości. To jedno tylko mnie martwi, że jak pan pobijesz jakiego rycerza albo olbrzyma i każesz mu zaprezentować się pani Dulcynei, to jakże on ją u diabła znajdzie? Widzę go już biedaka jak łazi po ulicach Toboso z rozdziawioną japą i wytrzeszcza ślepie, szukając pani Dulcynei, i jak ona mu dziesięć razy koło nosa przejdzie, a on ani jej pozna.

– Może też, mój Sancho, urok, który mnie dotyka, nie będzie zaślepiał rycerzów i olbrzymów, przeze mnie zwyciężonych. Zrobimy raz próbę na pierwszych dwóch lub trzech, których pobiję i każę od niej wrócić do siebie i opowiedzieć, co się im zdarzyło.

– Macie słuszność, panie – rzecze Sancho – wyborny to pomysł; jak zobaczymy, że piękność pani Dulcynei dla was tylko samych jest skryta, to wtedy będzie można mówić, żeście wy, panie, nieszczęśliwi, ale nie ona. A teraz, dopóki nasza pani zdrowa i nic jej nie brakuje, to co nam się diabli smucić? Pchajmy się z fortuną naprzód i przygód lepiej szukajmy, czas wszystko zagładzi; on najlepszy w świecie lekarz na wszystkie choroby.

Don Kichot miał coś odpowiedzieć, ale spostrzegł na drodze wóz, w którym tyle rozmaitych figur było napakowanych, że natychmiast zwrócił bystrą jego uwagę. Jakiś obrzydły szatan służył za woźnicę, wóz był otwarty i można było dojrzeć wszystkich, co w nim siedzieli. Po woźnicy najprzód uderzyła Don Kichota figura śmierci z twarzą ludzką, obok niej stał anioł z wielkimi różnobarwnymi skrzydłami, a z drugiej jakiś monarcha z koroną złotą na głowie; u nóg śmierci leżał Kupidyn z łukiem, strzałami i sajdakiem, ale bez zawiązki na oczach; dalej widać było rycerza uzbrojonego od stóp do głowy, tylko że zamiast hełmu miał kapelusz suto piórami przystrojony; oprócz tego było wiele jeszcze osób, najrozmaiciej poprzebieranych.

Widok ten zdziwił niezmiernie Don Kichota, a Sanchę piekielnego nabawił strachu. Zdziwienie prędko ustąpiło radości w umyśle Don Kichota, który już nie wątpił, że mu się jakaś wielka awantura nawija. Tą myślą przejęty, wysunął się naprzód, gotów na wszelkie niebezpieczeństwa, i śmiało stanął naprzeciw wozu, a głosem groźnym i piorunującym zawołał:

– Woźnico czy szatanie! musisz mi tu natychmiast wyznać kto jesteś, gdzie dążysz i kogo wieziesz na tym wozie, podobniejszym do łodzi Charona, niż do wozu zwyczajnego.

– Panie – odpowie pokornie szatan, zatrzymując muły – my jesteśmy aktorzy wędrowni, dziś rano, jako w oktawę Bożego Ciała, przedstawialiśmy tam za górą tragedię pod tytułem Państwo śmierci, a wieczorem jeszcze mamy ją dawać w tej tu wiosce; że zaś tak blisko, nie przebieraliśmy się. Ten młodzieniec wystawia śmierć, a ten tu anioła; ta kobieta, żona autora komedii, jest królową. Ten tu przedstawia monarchę, a tamten żołnierza, a ja jestem diabłem do usług pańskich i jednym z głównych aktorów, bo rozpoczynam scenę. Jeżeli pan chcesz co więcej widzieć, proszę się pytać; nie ma się czego bać, na wszystko odpowiem, a że jestem diabeł, to wszystko wiem.

– Jak mi jest prawda miła – odpowie Don Kichot – jakem rycerz błędny, kiedym wóz zobaczył, byłbym przysiągł, że wielka przygoda mnie czeka, a teraz widzę, że nie trzeba nigdy wierzyć pozorom. No, no, ruszajcie sobie z Bogiem, moi dobrzy ludzie na swoje przedstawienia, a jeśli uważać będziecie kiedy, że mogę wam być użytecznym, to rachujcie na mnie z pewnością; zawsze lubiłem komedie i maskarady i od dzieciństwa zajmowały mnie one niewypowiedzianie.

W tym miejscu rozmowy przybył jeden z aktorów, który się trochę w tyle pozostał; okryty był cały łachmanami, na których miał kilka rzędów dzwonków, a w ręku kij z wydętymi pęcherzami; w końcu, zbliżywszy się do Don Kichota, dziwoląg ten zaczął wywijać owym kijem na prawo i na lewo, jakby się nim fechtował, czasami bił w ziemię chrzęszczącymi pęcherzami i skoki szalone wyprawiał. Rosynant przeląkł się wrzasku, hałasu i tak przestraszającego czupiradła, skoczył w bok, wziął na kieł i mimo dzielnej ręki, Don Kichot prysnął jak oparzony w pole z taką szybkością, że nikt by się nigdy po nim tego nie spodziewał. Sancho widząc, że pan w niebezpieczeństwie, zeskoczył natychmiast z burego i co sił pobiegł mu w pomoc; ale nim dobiec zdążył, Don Kichot już się kropnął o ziemię razem z Rosynantem, u którego nie trudno było o taki rarytas.

Ledwo Sancho zeskoczył z kłapoucha, diabeł ów z pęcherzami, widząc, że osioł luzem stoi, jak kot leciuchno wskoczył na niego, a okładając pęcherzami, co się zmieściło, czego wreszcie nie potrzebował, bo brzęk dzwonków i tak mu piekielnego strachu napędził, gnał lotem błyskawicy do wsi, w której grać mieli komedię. Sancho z niewymowną boleścią spoglądał to na rozciągniętego na ziemi pana, to na zmykającego osła swojego i sam nie wiedział w którą stronę się obrócić; poczciwe serce przemogło nad interesem i zwrócił się do pana, pomimo całej przyjaźni, jaką miał dla swego osła, pomimo, że bolały te razy, które widział na grzbiet jego spadające. Poskoczył więc do Don Kichota, ciężko stłuczonego, a pomógłszy mu wgramolić się na powrót na Rosynanta:

– Panie – rzekł, wzdychając – diabeł porwał mi burego.

– Co za diabeł? – zapyta Don Kichot.

– A ten z dzwonkami – odpowie Sancho.

– Nie turbuj się, Sancho – na to mu Don Kichot – ja ci osła zwrócę, choćby na dno piekła go schował. Idź tylko za mną; wóz jedzie powoli, muły tymczasem wynagrodzą ci sowicie utratę burego.

– Ach! już nie trzeba, panie – zawołał Sancho – diabeł już go puścił. O! wraca do mnie, kochany robaczek! Wiedziałem, że wróci do mnie, jak go tylko puszczą.

Sancho mówił prawdę, diabeł razem z osłem dali jednocześnie kozła, jakby przez zazdrość losu Don Kichota i Rosynanta. Diabeł piechotą zdzierał do wsi, a poczciwy osioł wracał kłusem do pana.

– W każdym razie – rzecze Don Kichot – nie od rzeczy będzie skarcić zuchwalstwo tego czarta, choćby dla samego przykładu; zaraz ja pomszczę twą zniewagę na pierwszym lepszym, co mi pod rękę podpadnie, choćby nawet na tym koronowanym mocarzu.

– Panie, panie – wołał Sancho – dajmy temu pokój, przysięgam Bogu, nie warto. Kto by się tam pastwił nad komediantami, to psiarstwo ma zawsze między ludźmi przyjaciół. Widziałem kiedyś komedianta, jak go ścigała policja za dwa morderstwa, a dlatego wykręcił się na sucho. Alboż to nie wiecie, panie, że wszyscy kochają komediantów, bo oni bawią i śmieszą wszystkich, a szczególniej tych, co się mienią z trupy królewskiej?

– To nic, nie daruję – odpowie Don Kichot – żeby świat nie powiedział, że diabeł uszedł cało ręki mojej, nie daruję, choćby cały ród ludzki miał stanąć w jego obronie. – I pędem puszcza się w cwał za wozem, który już prawie do wsi dojeżdżał, i wrzeszczy co gardła: – Stójcie! cybulusy152! stójcie! nauczę ja was teraz, jak się obchodzić z wierzchowcami giermków błędnych rycerzy. Wrzeszczał tak głośno, że komedianci doskonale go słyszeli, z groźnych słów jego wnosząc o groźniejszych jeszcze intencjach. Śmierć nie tracąc czasu, zeskoczyła natychmiast z wozu razem z czartem woźnicą, za nimi poszli monarcha i anioł, Kupidyn, nawet i królowa nie została; wszyscy uzbroili się w kamienie, a skrywszy się za wóz, czekali na Don Kichota, gotowi do zaciętej obrony. Don Kichot, widząc ich tak zbrojnych i w tak groźnej postawie, wstrzymał Rosynanta i zaczął rozmyślać, z której strony najlepiej mu będzie natrzeć na tę falangę z najmniejszym dla siebie niebezpieczeństwem. Kiedy tak rozmyśla, nadbiega Sancho, a widząc go gotowym do natarcia na oddział tak silny:

 

– Panie – rzecze – nie bardzo to bezpieczna może być historia! gdzież macie broń odporną na kamienie, chyba by trzeba na to spiżowego pokrowca? Czy żeście się już raz w takiej bójce nie sparzyli, że znów chcecie pojedynczo rzucać się na całą armię, w której sami monarchowie stoją w szeregach, którą złe i dobre duchy popierają, pomijając już, że śmierć osobiście jej przewodzi? Ależ, na imię Boże! miły panie, patrzajcież, że w całej tej hałastrze nie ma ani jednego rycerza błędnego!

– Teraz dobrze trafiłeś – przerwie Don Kichot – masz słuszność, zmieniam swój zamiar, nie mogę i nie powinienem dobywać oręża przeciw nikomu, co nie był pasowany na rycerza. To twoja rzecz, Sancho, tyś powinien pomścić zniewagę wyrządzoną twemu wierzchowcowi, a ja tu z boku stać będę, żeby ci animuszu dodawać i radami wspierać.

– To wcale niedobrze, wielmożny panie, mścić się na kim bądź ; dobry chrześcijanin powinien krzywdy darować; z burkiem moim ja już poradzę, żeby się nie gniewał, on taki spokojny, jak i ja; wiem, że woli garniec owsa, niż te wszystkie pomsty.

– Jeżeli tak chcesz – odpowie Don Kichot – dobry mój i spokojny Sancho, przykładny chrześcijaninie! to dajmy pokój tym maszkarom, a jedźmy szukać przygód lepszych i ważniejszych; zdaje mi się, że ta okolica powinna ich nam dostarczyć niemało.

Rzekłszy to, dosiadł Rosynanta, a Sancho wsiadł na osła. Śmierć także z całym orszakiem swoim na wóz się wpakowała i wszyscy pojechali. Dzięki mądrym radom Sancho Pansy, taki wzięła koniec straszna i groźna przygoda z wozem śmierci. Nazajutrz bohaterowie nasi mieli inną przygodę, zasługującą na to, aby jej osobny rozdział poświęcić.

Rozdział XII

Który opisuje przygodę walecznego Don Kichota z wielkim Rycerzem Zwierciadlanym.

Ujechawszy kawał drogi, Don Kichot z koniuszym stanęli pod cieniem drzew gęstych, żeby się trochę posilić ze spiżarni, którą dźwigał osioł. W czasie tej biesiady Sancho odezwał się do pana:

– Powiedzcież teraz sami, panie, czym głupio zrobił, żem nie chciał brać łupu z pierwszej waszej potyczki, a wolałem źrebaki? Dalipan, całe życie będę powtarzał, że kto liczy na przypadki, tego czeka obiad rzadki; zawsze powiadam: lepszy jeden wróbel w garści, niźli dziesięć na gałęzi.

– Może być, że masz słuszność – odpowie Don Kichot – ale żebyś mnie był nie powstrzymał, to byś się teraz i na łup pewno nie skarżył, bo miałbyś w ręku złotą koronę tego monarchy i bogate szaty jego orszaku.

– O, właśnie też – odpowie Don Kichot – jest czego żałować! komedianckie korony, co to warte, nie tacy oni głupi, żeby ze złota je robili, z szychu i z gałganów sklecą byle co i tego im aż nadto.

– Prawda, że to tak zwykle bywa – odpowie Don Kichot – i nie przysiągłbym, czy i tym razem nie tak było; zdaje się, że to wszystko musiały być fałszowane klejnoty, bo to w komedii nikt tego ściśle nie przestrzega. Zresztą, Sancho, chciałbym, żebyś ty lubił komedie i żeby ci, co je układają i co je przedstawiają, byli zawsze twoimi przyjaciółmi, bo to widzisz, ci ludzie są dla kraju bardzo użyteczni. Komedia jest wiernym zwierciadłem życia ludzkiego, a ci, co ją grają, najlepiej nam dają widzieć, czym jesteśmy i czym być powinniśmy. Byłeś kiedy na jakiej komedii, Sancho?

– Ale ba, jakże, byłem panie i nie na jednej.

– Jeden tam jest królem, drugi księciem, inny znów rycerzem; ten kupcem, tamten żołnierzem; jest tam i sędzia i ojciec duchowny i inne różne stany, stosownie do przedmiotu; a jak się komedia skończy, to wszyscy oni są równi sobie. To samo, mój przyjacielu, dzieje się i w życiu; i tu są królowie, książęta, rycerze, sędziowie, żołnierze i jeszcze więcej różnych stanów, nie przymierzając, jak na teatrze. Wszyscy odgrywamy swoje role, póki tu jesteśmy, a jak śmierć nadejdzie i obedrze nas z tego wszystkiego, co nas między sobą wyróżniało, wszyscy zarówno idziemy do grobu.

– Do stu piorunów! a toś pan ślicznie powiedział – zawołał Sancho – ale nie tak to nowe, żebym gdzieś już tego nie słyszał. Wszelako zawsze dobre i podobne do tego, co powiadają o szachach: póki gra trwa, każda sztuka jest przydatna i ma swoje miejsce, a jak się gra skończy, zsypują wszystkie pospołu bez żadnej różnicy do pudełka, tak właśnie, jak nas do grobu.

– Zdaje mi się, Sancho – rzecze Don Kichot – żeś ty co dzień rozumniejszy.

– A jużciż – odpowie Sancho – co dnia uczę się przy was czegoś nowego, a musiałbym mieć łeb bardzo zakuty, gdybym z tego nie profitował. Jałowa to i niepłodna ziemia, co nic nie wydaje, choć ją uprawiają i gnoją; ja tu chcę powiedzieć, wielmożny panie, że wasze rozmowy są gnojem, który kładziecie na jałowy i niepłodny mój umysł, a czas, który przebyłem w waszych usługach, jest dla mnie uprawą; z tego wszystkiego muszą przecież wyróść owoce, godne takiego zachodu około mojego mózgu.

Don Kichot roześmiał się na to rozumowanie i wyrażenia Sancha, zdawało mu się istotnie, że mu rozumu bardzo przybyło, i dziwił się nieraz, że tak mądre rzeczy mówi. To pewna, że Sanchowi bardzo często się zdarzało, mianowicie kiedy chciał się wysadzić i mądrego udawać, że zupełnie na opak coś powiedział, a z wielu przysłów, które lubił przytaczać, niejedno tak zastosował, że ani przypiął, ani przyłatał.

Na podobnych rozmowach strawili większą część nocy, dopóki Sanchowi nie przyszła ochota zamknąć okiennic swego wzroku; tak się zwykle sam wyrażał, kiedy go sen morzył i spać się zabierał. Zdjął więc kulbakę i uzdę z burego i puścił go wolno na paszę. Rosynantowi zdjął tylko uzdeczkę, bo Don Kichot raz na zawsze mu nakazał rozkulbaczać go, wtedy, gdy pod gołym niebem noc przepędzają; jest to dawny zwyczaj, bardzo mądry i ściśle przez rycerzy błędnych zachowywany, tak dalece, że nic przeciwnego nie przeczyta się w ich dziejach. Na ostatek Sancho zasnął pod dębem, a Don Kichot, oparłszy się o drugi, drzemał stojąc i marzył Bóg wie nie o czym, kiedy Rosynant i osioł paśli się na świeżej trawie. Dwa te stworzenia żyły z sobą w dziwnie wielkiej przyjaźni i wiadomo jest z tradycji, że autor niniejszej historii całe rozdziały o tym pisał; ale nie chciał zamieścić ich w dziele dla zachowania przyzwoitości; mimowolnie wszakże tu i owdzie wyrywa mu się o nich jakieś słówko, jak np., że lubiły niezmiernie wiskać się nawzajem, a gdy im się ta pieszczota sprzykrzyła, Rosynant wyciągał długą szyję przez kark osła i stali tak obydwaj z szyjami na krzyż przełożonymi, oczami w ziemię spuszczonymi po całych godzinach i staliby po dniach całych, gdyby ich nie poruszono, albo głód ich nie rozdzielił. Ludzie powiadają, że autor nie bał się przyjaźni ich porównywać z przyjaźnią Nizusa i Euzyala, lub też Piladesa z Orestem, z czego okazuje się, jak wysokie miał o tych zwierzętach mniemanie i zarazem, jak niegodna jest rzecz gwałcić ludzi przyjaźń poprzysiężoną, gdy nieme zwierzęta tak wiernie ją zachowują. I nie należy zarzucać autorowi, że dalekim jest od prawdy, czyniąc to porównanie przyjaźni zwierząt do ludzkiej, bo niezawodną jest rzeczą, że ludzie wiele mają ze zwierzętami wspólnego i że od nich wiele się nauczyli; od bocianów to przejęliśmy używanie lekarstwa najzwyczajniejszego w medycynie, żurawie dają nam przykład czujności, mrówki przezorności i gospodarstwa, psy przywiązania i wierności, i nie ma ani jednego na świecie zwierzęcia, które by w czym za przykład lub emblemat służyć nie mogło.

Niedługo spoczywali nasi awanturnicy, kiedy Don Kichot, zbudzony lekkim szmerem za sobą i zerwawszy się nagle, spostrzegł dwóch ludzi na koniach, z których jeden, zsiadłszy opodal, mówił do drugiego:

– Zsiądź tu, mój przyjacielu, i rozkiełznaj konia, trawa tu świeżuchna, a cisza i samotność tego miejsca odpowiadają właściwie miłosnym myślom moim.

Rzekłszy to, wyciągnął się na ziemi, a chrzęst zbroi, dosłyszany przez Don Kichota, naprowadził go na myśl, iż to musi być rycerz błędny. Bohater nasz pobiegł natychmiast do śpiącego Sancha i poszamotawszy go dobrze za ramię, nim rozbudził, rzekł cichutko:

– Przyjacielu Sancho, przygodę mamy za pasem.

– A daj Boże, byle dobra – odpowiedział Sancho zaspany – a gdzie ona jest ta przygoda, panie?

– Gdzie jest – odparł Don Kichot – zwróć oczy i patrz, a obaczysz tam rycerza wyciągniętego, który, jak mi się zdaje, musi mieć wielki smutek na sercu, bo rzucił się, jak nieżywy na ziemię, że aż mu zbroja zachrzęściła.

– I w czymże tu widzicie jaką przygodę, panie? – zapyta Sancho.

– Ja też nie mówię, żeby to już była gotowa przygoda – odpowie Don Kichot – ale początek do niej, bo to tak się zawsze zaczyna; słuchaj no, słuchaj, zdaje mi się, że zaczyna stroić lutnię, czy gitarę i odkaszliwa tak, jakby się zabierał do śpiewania.

– Dalipan, prawda – rzecze Sancho – musi to być jakiś zakochany rycerz.

– A czyż myślisz, że mogą być rycerze nie zakochani – rzecze Don Kichot – takich nie ma na świecie; ale uciszmy się i posłuchajmy go, z piosnki poznamy tajemnicę jego serca, bo ustami się wyraża, co serce uraża.

Wtem rycerz zaczął śpiewać piosnkę następującą:

 
Trzeba więc, luba Iris, ulec twojej woli,
A nie wspominać więcej o miłości sile,
Próżno ból dręczy serce, wzrastając co chwilę,
Ono umie i kochać i milczeć, choć boli!
Ale kiedy przez ciebie szczęście w grób zamienię,
Przebacz, jeśli z mej piersi wydrze się westchnienie!
 

Gdy skończył, westchnął głęboko i po chwili głosem żałosnym i bolejącym przemówił w te słowa:

– O ty, najpiękniejsza i najniewdzięczniejsza ze wszystkich kobiet, dostojna Kasyldo z Wandalii, możeszże zezwalać, aby rycerz, niewolnik twojej piękności, trawił życie, błądząc po świecie, na nieskończone trudy narażony? Jeszczeż ci mało, że dzielność mego ramienia zmusiła wszystkich rycerzy Manchy do wyznania, że jesteś najpiękniejszą na świecie.

– O, to nieprawda – rzecze Don Kichot do Sanchy – przeholowałeś, bracie, bo ja jestem z Manchy, a nie wyznałem i nigdy w życiu nie wyznam rzeczy tak niecnie krzywdzącej piękność pani Dulcynei. Widzisz, mój przyjacielu, jemu się chyba coś marzy na jawie, ale słuchajmy dalej, może się co więcej wygada.

– O! ba i pewno – odpowie Sancho – tak czule coś zaczął, że nieprędko skończy.

Rycerz wszakże zakończył swe żale wbrew oczekiwaniu Sancha i Don Kichota, gdyż, usłyszawszy, że ktoś rozmawia koło niego, zerwał się i zawołał:

– Kto tam? co wy za jedni, czy należycie do smutnych, czy do wesołych?

– Do smutnych! – odpowie Don Kichot.

– Kiedy tak – odezwał się rycerz – to możecie się zbliżyć, a znajdziecie tu także smutek i żałość.

Don Kichot tak zaproszony, przysunął się w istocie, a rycerz, wziąwszy go za rękę, rzekł.

– Siadaj tu, mości rycerzu, bo widzę, że nim jesteś, a z miejsca i pory wnoszę, iż należysz do błędnych rycerzy.

– Tak jest, mości rycerzu – odpowie Don Kichot – i jakkolwiek smutek i ciągle cierpienia dokuczają mi bezustannie, mam jeszcze jednak w sercu dosyć czułości na cierpienia drugich, a tym więcej dla ciebie, mości rycerzu, gdy widzę, że żałość twoja pochodzi z miłości ku pięknej a niewdzięcznej kobiecie, której nazwisko tylko co wymieniłeś.

Rycerze nasi rozmawiali w ten sposób, siedząc na ziemi obok siebie, tak spokojnie i pięknie, że nikt by się nie domyślił, iż przed wschodem słońca na życie swoje godzić będą.

– Mości rycerzu – zapyta Don Kichota nowo przybyły – czy jesteś zakochany?

– Jestem, na moje udręczenie – odpowie Don Kichot – lubo nieszczęścia, pochodzące ze zbyt szlachetnego wyboru, powinny uchodzić bardziej za łaski, niż za udręczenia.

– Nie byłyby one tak przykre, gdyby ciągła wzgarda niewdzięcznej zmysłów nam nie mieszała i wszelkiej nadziei nie odejmowała.

– Co do mnie – rzecze Don Kichot – nigdy nie doznałem wzgardy od mojej damy.

– A ma się rozumieć, że nigdy – podszedłszy, rzecze Sancho – bo nasza pani jest miękka jak rosa, a słodka jak baranek.

– Czy to wasz giermek, rycerzu? – zapyta Don Kichota nowo przybyły.

– Tak jest – odpowie Don Kichot.

– Zaprawdę – rzeknie tamten – nigdy mi się jeszcze nie zdarzyło widzieć giermka tak zuchwałego, co by się ważył odzywać, kiedy pan jego mówi, i ja mam też swojego, a choć człowiek słuszny, nigdy przecież nie ośmielił się jeszcze ust otworzyć w mojej obecności.

– O, jakem poczciw – odrzeknie Sancho – przecież już nieraz gadałem nie z takimi… ale nic nie powiem; Pan Bóg wie, co myślę.

W tej chwili drugi giermek pociągnął Sanchę za rękę i szepnął mu do ucha:

 

– Mój bracie, chodźmy sobie na stronę do woli się nagadać; zostawmy tu naszych panów, niech sobie o miłościach rozprawiają, nawet do jutra rana starczy im materii.

– Pójdźmy – rzecze Sancho – chętnie sobie pogawędzę, opowiem ci kto jestem, i przekonam cię, czy to mnie można zarzucać gadulstwo.

Odeszli zaraz na stronę i ucięli sobie gawędkę równie ucieszną, jak rozmowa panów była poważna.

152cybulus – głupiec, błazen. [przypis edytorski]